Po obiedzie poszedłem, aby miasto poznać, a nie bardzo jednak dowierzając panu Bartłomiejowi obiecanego przezeń statku, zaprosiłem go, by mi dotrzymał kompanii. Poszliśmy więc chodzić. Ale że niedziela, wszystkie jurysdykcje były pozamykane, a urzędnicy, pacjentowie i palestra biesiadowali, okrom tego nie mieliśmy znajomych, więc z panem Bartłomiejem poszliśmy sobie za miasto od gościńca lwowskiego, aby okolicę poznać. Aż tu za miastem, może o półtrzeciasta kroków, kilka było starych lip; za nimi karczma, a przed lipami na brzegu gościńca leżał wielki kamień młyński. Pan Bartłomiej odezwał się:
– Nieźle by było siąść na tym kamieniu pod cieniem i napić się piwka.
– Dobrze mówisz. Poczekajże tu na mnie, a ja pójdę do gospody i każę go tu wynieść.
Jakożem i tak zrobił, a przy gospodzie zastałem kilkunastu młodzieży do palestry należącej, jakem wnosił z pąsowych lubelskich kontuszów. Ja im się ukłonił, oni mnie i wszedłem do szynku. Opowiedziawszy Żydowi, czego chcę, on poszedł do lodowni natoczyć garniec świeżego piwa, a ja na niego czekam czytając po oknach różne popisane koncepta; a gdy Żyd przyszedł, poszliśmy do lip; aż widzę pana Bartłomieja siedzącego na kamieniu, jakem go zostawił, a przy nim ci wszyscy panowie, których zastałem na przyzbie u karczmy. Oni stali kołem przy nim, a on na nich poglądał jak gap. Jużem poznał, że to będą nieprzelewki; przybliżyłem się do niego, a on do mnie, mazgaja minę zrobiwszy:
– Panie Sewerynie dobrodzieju, coś ci panowie do mnie mówią koroniarzowskim językiem, a ja ich nie ze wszystkim rozumiem.
Aż jeden z pąsowych panów do mnie:
– Waćpanowie może nie wiecie, że to jest młyn palestry, oto kamień, a my kołem. Kto się tego kamienia dotyka, musi wyjść z niego abo mąką, abo krupami. Waćpanów dwóch: powiedzcie, którego mamy zmleć, a którego skrupić?
Ja im:
– Moi panowie, już ja za stary, abyście wy ze mnie żartowali, ale Bóg świadek, że jutro do komunii przystępuję; a po wtóre, będąc tu za interesem księcia Radziwiłła, wojewody wileńskiego, w którego orszaku przybyłem, nie mogę sobą rozrządzać przed końcem jego sprawy. A oto jest dworzanin księcia, pan Bartłomiej Chodźko, sędzię upiekł. Bądźcie więc panowie łaskawi a puśćcie nas spokojnie.
Między nimi był, jakem się dowiedział potem, dependent pana Koźmiana nazwiskiem Czarkowski, z Bracławskiego, który wiedział o interesie księcia i że jego mecenas nim się trudni. Ten się odezwał:
– Panowie koledzy, to jest umocowany księcia, a że nie dotykał się kamienia, nie mamy prawa go mleć; ale pan sędzia, że na nim usiadł, od tego wykręcić się nie może.
– Jakże mleć mnie macie, kiedyście mnie nie ze swego spichrza dostali?
– Kiedyś ty dotknął naszego kamienia, toś już z naszego spichlerza.
– A jakże wy mnie mleć będziecie?
– Słuchaj no, bracie, czy ty karabelę nosisz tylko dla ozdoby?
– A dla ozdoby.
– To my ciebie wyuczym, jak się z nią masz obchodzić. Wstawaj i dobywaj szabli!
– A kiedy mi dobrze na tym kamieniu. Czy byście nie woleli piwska się napić, ode mnie odczepić się, a mleć którego z waszych, bo zboże litewskie dobrze osuszona i twarde.
– To obaczymy – odezwał się jeden – czy twardsze od naszego. Ja jestem marszałkiem koła, zatem ze mną trzeba zaczynać.
– A kiedy ja się asindzieja boję. Wolę przeprosić niż bić się.
– Nie, nic z tego nie będzie. Wychodź, bo inaczej, ilu nas jest, płazować ciebie będziem.
– No, już kiedyście tacy zawzięci, to czy nie ma jakiego Łęczycanina, niech się nie męczę! – i zaczął chustką niby łzy z oczów ocierać, dodając: – O, biedna moja matulo, jakże będziesz płakać po twoim Bartku!
Tak ja:
– Panowie dobrodzieje, posłuchajcie mnie, od was wszystkich wiekiem starszego. Wszak to w tym samym Lublinie zrobiła się unia Korony z Litwą. Poruszą się zwłoki przodków naszych, jak Litwini z Polakami w tym mieście się powadzą. Czyby nie lepiej na pamiątkę Ludwika króla, ojca królowej Jadwigi, a teścia naszego Jagiełły, kilkanaście węgrzynów w żołądku schronić razem? Dajcie pokój temu spokojnemu chłopcu, a pozwólcie, abym posłał po wino i was utraktował w tej gospodzie.
Zaczęła się miękczyć palestra i niektórzy odzywali się do marszałka koła:
– Daj pokój temu poczciwemu Litwoszowi, on nie wiedział o prawach naszego młyna.
Tu już się zaczął obawiać pan Bartłomiej, aby burda na niczym nie spełzła, i siedząc zawsze na kamieniu, odezwał się drapiąc się po głowie:
– A, to waćpan jesteś marszałkiem tego młyna? A na Litwie w młynach miernik i wieprze, a nie marszałkowie siedzą.
Struchlałem.
Marszałek:
– Słuchaj no, bracie, ja przez wzgląd na tego pana poważnego życie tobie daruję; ale trzymaj język za zębami i do nas z żartami niewczesnymi nie występuj, jeżeli nie chcesz, abyśmy ciebie porządnie wypłazowali.
– Nie gniewaj się, W. marszałku, już nie będę żartować, ale serio mówić. A wiesz, dlaczego ja rad bym się z biedy bić z Łęczycaninem, a nie z panem? Bo powiadają, że Łęczycanie mają wielki rozum; a oto świadek mój kolega, że kiedym jechał do Lublina z Litwy, po drodze Cyganka mnie wywróżyła, że z rąk wielkiego błazna mam zginąć; dlatego jakem spojrzał na W. marszałka, bardzom się nastraszył.
Już tu nie było sposobu poradzić. Marszałek ledwo że nie pękł ze złości i dobywszy szabli, z największym impetem na Chodźki natarł. Tamten tylko miał czas za kamień wyskoczyć i dobył swojego smyczka, nie zapomniawszy plunąć w rękę, i od pierwszego zakładu tak mu dał po łapie, że szabla marszałkowi z rąk wypadła. Obwiązywali marszałkowi rękę, a on nie tyle z bólu, jak z kontuzji stał jak wryty.
– A nu – odezwał się pan Bartłomiej – czy nie ma kogo drugiego? Ja myślał, że bić się z koroniarzem wielka filozofia, a tu marszałka oporządzić łatwiej jak chleb z masłem zjeść.
– Poczekaj, gburze, dam ja tobie! – odezwał się drugi i z ogromnym pałaszem na niego. Ale ledwo parę razy [się] złożyli, a i drugi smyczkiem po łbie dostał.
Stanął trzeci:
– A, ty mazgaju litewski, chciałeś mieć do czynienia z Łęczycaninem, masz mnie.
Tu trochę dłużej trwało, ale i ten po łbie dostał.
– A to diabeł, nie Litwin – odezwali się koroniarze. – Słuchaj, panie bracie, tyś zadrwił z nas. Udawałeś gawrona, a tyś rębacz czternastej próby. Wedle praw naszego młyna, kto trzy razy się bił, jest wolny od wszelkiej od nas prepedycji. Jeżeliś temu rad, ofiarujem ci przyjaźń; jeżeli nie, chociażeś tęgi, jeden po drugim wszyscy służyć ci będziem.
– Omne trinum perfectum – odezwałem się. – Panie Bartłomieju, będzie z waćpana, a pocałuj się z tymi zacnymi panami.
– Zgoda – odpowiedział Bartłomiej. – Ja jak mam sobie za zaszczyt, żem z wami się pobawił smyczkiem, tak jeszcze za większy poczytuję waszą przyjaźń – i zaczął się z nimi całować, a przepraszać tych, których obznaczył, a szczególnie marszałka młyńskiego. Ja, ich chcąc pocieszyć, powiedziałem:
– Niech to panów nie upokarza, żeście nie byli szczęśliwymi z moim kolegą, bo to jest pierwszy rębacz na Litwie.
Jakoż się szczerze pojednali i odprowadziliśmy do kwatery marszałka rannego, gdzie palestra nam fundowała hulankę, tak że dobrze podochoceni poszliśmy do naszej kwatery. Już to ja trochę strofował po drodze pana Bartłomieja, ale jeszcze go więcej niż wprzódy pokochałem, bo taki honor prowincji litewskiej utrzymał.
Nazajutrz poszedłem z panem Bartłomiejem na trybunał i tam zastaliśmy już kilku z tych, cośmy poznali dnia wczorajszego przy młyńskim kamieniu. Oni czekali na przybycie członków trybunału. Mnóstwo było palestry i pacjentów w ustępczej sali: można było z oka wymiarkować, że tego było więcej dwóch tysięcy. Nasi nowi przyjaciele oprowadzali nas wszędzie i wszystko tłomaczyli. W sali trybunalskiej stał ogromnej wielkości kamienny krzyż ze Zbawiciela wizerunkiem, a nad krzyżem był napis wielkimi złotymi literami: Justitias vestras judicabo.
To nas uderzyło, że Chrystus Pan miał twarz odwróconą tak, że jej rysów nie można było widzieć; ale nasi przyjaciele nam powiedzieli, że nie snycerz go tak wystawił, i owszem, Chrystus Pan z początku na pretorium [salę sądową] patrzał, ale przed laty nastąpiło zdarzenie – w aktach trybunalskich umieszczone – które tego stało się przyczyną. Była wdowa szczupłego miana uciśniona procederem przez jakiegoś magnata. Jej sprawa była jak bursztyn czysta, ale magnat, zobowiązawszy wszystkich członków trybunału, zyskał faworem siebie dekret wbrew prawu i sumieniu.
Gdy go odczytano, nieszczęśliwa wdowa wyrzekła na cały głos w izbie: „Żeby mnie diabli sądzili, sprawiedliwszy byłby dekret”. A że sumienie nieco kłuło deputatów, na roki jej nie pozwano i wszyscy udali, jakoby nie słyszeli, z czym się odezwała. A że to było pod koniec sesji, porozjeżdżali się marszałek i deputaci, tak duchowni, jako i świeccy; została się tylko kancelaria i pisarze trybunalscy.