farolwebad1

A+ A A-

Wspomnienia z mojego życia (7)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Z ramienia Wilgockiego opiekowała się całą posiadłością: dom, zabudowania gospodarcze, kilka mórg ziemi, ogród, łąki, dziewiętnastoletnia córka Helena, mieszkająca z rodzicami w Psarach.

    Elegancki berlińczyk, człowiek światowy, mimo że już stary kawaler, po trzydziestce, mógł zainteresować młodą, nawet przystojną brunetkę, jaką była Helena. Po kilku miesiącach znajomości doszło do zaręczyn, a w roku 1897 odbył się w kościele parafialnym 20 kwietnia ślub. Wilgocki, wymówiwszy sobie dwa pokoje na piętrze do śmierci, zapisał całość córce i zięciowi.

Wiosną tegoż roku ruszyła całą parą eksploatacja rudy. Rososzyca zmieniła całkowicie swoje oblicze, stając się najruchliwszą wsią w całym powiecie. Nikt nie wyruszał już na roboty do Niemiec – znalazł pracę na miejscu, i to lepiej płatną. Przeciwnie – do Rososzycy zjechało kilkudziesięciu fachowców, zatrudnionych tu w kopalni, jak i przy robotach melioracyjnych pól i łąk tutejszego majątku. Skórzewski, otrzymawszy większy zastrzyk gotówki z tytułu wydzierżawienia pokładów rudy, natychmiast przystąpił do melioracji bagiennych łąk i podmokłych gruntów. Przy jednych i drugich robotach zatrudniono liczne rzesze niewykwalifikowanych robotników. Firma sprowadziła ze Śląska kilkunastu furmanów z wielkimi wozami i silnymi końmi do transportu rudy z placu składowego na kolej do Śliwnik, gdzie ją wyładowywano na wagony. Również miejscowi gospodarze mieli możliwość zarobku przy transporcie rudy.

    Rososzyca się bogaciła, rosła stopa życiowa i rósł na oczach apetyt na różne produkty i towary, dotąd niedostępne dla większości mieszkańców. Zarobki były wysokie. Ludzie mogli sobie pozwolić na dostatnie życie. W dodatku wyroby i towary przemysłowe były w stosunku do płac tanie.

    Rososzyca miała ponadto szczególnie korzystne warunki dla prowadzenia każdej działalności kupieckiej. Leżała na skrzyżowaniu dwu dróg handlowych i komunikacyjnych: z zachodu, z kierunku Ostrowa, i północy, z kierunku Kalisza – Skalmierzyc, prowadzących do Grabowa – Kępna wzdłuż granicy między Rzeszą Niemiecką a Rosją, z przejściami granicznymi i komorami celnymi w Grabowie, Wieruszowie i Praszce, a przede wszystkim z największym węzłem kolejowym w Skalmierzycach. Rososzyca była naturalnym przystankiem w tych kołowych ruchach i podróżach, leżała bowiem mniej więcej w połowie drogi między Kaliszem a Grabowem i między Ostrowem a Grabowem. Z kierunku Wieruszewa przez Grabów szedł cały ruch z południowo-wschodniej części Królestwa do Ostrowa, skąd dalej do Niemiec – robotników, zdążających z Kongresówki na roboty sezonowe, zwłaszcza do Saksonii – stąd nazwa tych robotników Sachsengarnger – jadą na saksy. Dziesiątki tysięcy odbywały tędy swoją drogę do Niemiec wczesną wiosną i z powrotem późną jesienią – do Ostrowa i z Ostrowa -– na wozach drabiniastych całymi rodzinami.

    Nawet cały transport towarowy z Kalisza do wiosek i miasteczek położonych po tamtej stronie Prosny, w Kongresówce, musiał przechodzić przez Rososzycę, jako że po tamtej stronie granicy nie było żadnej bitej drogi kołowej. W Rososzycy był odpoczynek – pojenie i karmienie koni i posiłek furmanów i kupców.

    Ojciec mój, ten właśnie Stanisław Zaborowski, z wykształcenia handlowiec, mający za sobą kilkunastoletnią praktykę zawodową w oddziałach jednej z dwu największych niemieckich firm handlu i transportu transoceanicznego "Nord-Deutscher Lloyd", w jej oddziałach w Warszawie, Sztokholmie i Berlinie, zamierzał wykorzystać warunki, w jakich była Rososzyca, i stworzyć tu ośrodek handlowy na wzór wielkomiejskich domów towarowych, jakie obserwował w Warszawie (Braci Łubieńskich), w Sztokholmie (Lewinsohnów), we Wrocławiu (Mendelsohnów), w Berlinie (Lesserów) – oczywiście w znacznie mniejszym zakresie, jednak wielobranżowe.

    Naprzeciwko placu składowego, po drugiej stronie drogi prowadzącej w kierunku doliny Baryczy, stał gościniec (zajazd) należący do hr. Skórzewskiego. W czerwcu odbył się przetarg na jego dzierżawę. Wygrał go rzeźnik z Ostrowa, Krzewiński. Ojciec widocznie nie krył się ze swymi zamierzeniami, skoro po kilku tygodniach Skórzewski zaprosił Ojca mego i zaproponował mu przejęcie tego obiektu, twierdząc, że Krzewiński zrzekł się dzierżawy "w obawie przed konkurencją, jaką mogą stworzyć zakłady, jakie pan projektuje otworzyć". Było to Ojcu na rękę. Łatwo pozbył się konkurenta, którym byłby niewątpliwie dzierżawca gościńca. Interes został ubity, Ojciec postawił jednak dodatkowe warunki w zamian za zgodę na tenutę dzierżawną, jaką miał płacić Krzewiński. Chodziło mianowicie o bezpłatne pastwisko na łąkach należących do majątku dla bydła, i to bez względu na liczbę tego bydła. Skórzewski się zgodził, zastrzegając, że nie może być go więcej, niż on sam posiada. Oczywiście mówił to żartem. Drugim warunkiem był okres nie 6 lat, jak opiewała umowa z Krzewińskim, a 15.

    Ojciec ruszył z miejsca do działania. Bieżąca dzierżawa kończyła się 31 sierpnia. Do tego czasu trzeba przygotować wszystkie urządzenia potrzebne do uruchomienia branż, które się pomieszczą w pomieszczeniach gościńca, o innych trzeba pomyśleć. W owych czasach wystarczyło mieć gotówkę, żeby móc swoje plany realizować szybko i bez kłopotów. Materiałów i rzemieślników nie brakowało. Za zgodą Skórzewskiego w podwórzu gościńca zbudowano mały obiekt z przeznaczeniem na masarnię, a do budynku gościńca, jeszcze przed zimą, dostawiono parterowy budynek mieszkalny o 3 dużych izbach i dużej kuchni, która miała służyć również potrzebom restauracji. W nowym bowiem domu, w jego części północnej, zamierzano postawić piec piekarniczy.

Rozpoczęto budowę wielkiej obory na 30 krów – zabudowania gospodarcze przy gościńcu były niewystarczające dla tak dużej hodowli. Zimą 1898 r. zmarł bezpotomnie właściciel małego gospodarstwa z wiatrakiem. Ojciec kupił całą posiadłość, od wdowy po nim, która zatrzymała dla siebie dośmiertnie jedną izbę. Wszystkie pomieszczenia z wyjątkiem stodoły przystosowane zostały do magazynowania zboża, Ojciec bowiem wprowadził natychmiast po kupnie młyna skup zboża i wymianę zboża na mąkę. Zadaniem tym obarczył zaangażowanego młynarza.

    W połowie września, po całkowitym odnowieniu pomieszczeń gościńca i wyposażeniu go w nowe meble, szafy sklepowe, stelaże itp., otwarto restaurację i część branż: rzeźnictwo, spożywczy, pasmanteria, łokciówka (materiały mierzone łokciem – miara długości równa 57,6 cm), nafta, oleje, smary, pieczywo, słodycze, owoce cytrusowe (bardzo wówczas powszechne i tanie) etc.

    W maju przyprowadzono z Parczewa, z hodowlanej obory Kościelskiego, 15 sztuk krów mlecznych rasy nizinnej, czarno-białej, w kilka dni później – 10 sztuk tej samej rasy ze Strzyżewa od Szafrańskiego. Gdy taka liczba krów znalazła się w pierwszych dniach czerwca na pastwisku dworskim, nastąpiła konsternacja u administracji dworu. Włodarz Fibig nakazał je po prostu spędzić z pastwiska. Ojciec zadzwonił wtedy do Skórzewskiego i zapytał go, czy słowo hrabiowskie ma wartość pisanej umowy. Skórzewski poprosił Ojca do siebie na rozmowę – okazało się, że o tym incydencie nic nie wiedział, był jednak zdziwiony, że Ojciec aż tyle sztuk bydła posiada. Przypomniał jednocześnie, że zgodnie z umową ustną liczba nie może przekroczyć 50, bo tyle właśnie w tej chwili posiada krów. Sprawa została raz na zawsze załatwiona.

    Jak było zorganizowane to wielkie wielobranżowe przedsiębiorstwo, że jego właściciel mógł się jeszcze zajmować drugim wielkim zakładem – Ojciec bowiem nie przestał być kierownikiem kopalni? W tym miejscu wypada dać krótką charakterystykę Ojca. Jego powołaniem, pasją i wielką umiejętnością życiową było organizowanie i tworzenie ciągle czegoś nowego. Eksplodował pomysłami, porywał wyobraźnią. Był przy tym tytanem pracy, nosił w sobie niespożyty ładunek energii, miał wielki talent kupiecki. Fascynował niezwykłością pomysłów, jednocześnie zdolnością realizowania ich. Budził szacunek fachowością. Był człowiekiem realnym – nie bujał w niebiosach, ale po ziemi chodził dobrze i śmiało mógł ludziom patrzeć w oczy. Cechowała go prawość i uczciwość, sumienność i dokładność. Każde dane słowo traktował na równi z pisaną umową. To, co tworzył, miało zawsze ręce i nogi, miało sens. Męczyło go natomiast bezpośrednie kierowanie – wykonywanie zadań. To zlecał innym, sam tylko nadzorował, kontrolował, korygował. W tym przypadku trafił na żonę, która go w tym znakomicie wyręczała.

    Matka kierowała i pilnowała praktycznego biegu interesów, mając do pomocy młodszą siostrę Aleksandrę (ciocia Olesia). Kasę i całą buchalterię, jak się wtedy nazywało księgowość, zresztą bardzo uproszczoną, prowadziła Kasia pod nadzorem Ojca. Ta młoda dziewczyna, córka biednej wdowy Biernatowej ze Strzyżewa, była cudownym, jak się zwykło mówić, dzieckiem. Miała dopiero 15 lat, kiedy ją Ojciec przyjął do utrzymywania porządku w mieszkaniu i biurze, jeszcze przed ożenkiem. Szybko się zorientował, że szkoda jej zdolności marnować zamiataniem, sprzątaniem i paleniem w piecach. Nie mając wtedy jeszcze żadnej pomocy biurowej, sam załatwiał wieczorami te sprawy i zaczął powoli wprowadzać Kasię w tajniki buchalterii. Kasia w mig chwytała wszystko i nie trwało długo, a Kasia stała się wyręczycielką Ojca. Po roku prowadziła zupełnie samodzielnie całą kasowość i księgowość, łącznie z obowiązkami kasjera. Co wieczór, po zamknięciu kas, zabierała utargi, przeliczała, dokonywała odpowiednich księgowań, referując w końcu wyniki finansowe swemu szefowi. To była pracownica szczególnego, nieograniczonego zaufania, najbliższy członek rodziny, pupilka Ojca i Matki, i pod wieloma względami przełożona całej służby, i nie tylko jej – nas także.

    W tych warunkach Ojciec mógł się zajmować kopalnią. Oczywiście nie bez znaczenia był dodatkowy zarobek, wcale nie taki lichy, ale chyba najistotniejsza była sprawa związania Ojca z Berlinem, może nie tyle z zarządem spółki, co z przyjaciółmi, jak i z życiem tego wielkiego miasta, a może przede wszystkim z nim.

    Mając lat pięć, poszedłem do dwuklasowej szkoły ludowej, jaka jeszcze wtedy istniała w Rososzycy – na ogół na wsiach były już czteroklasowe szkoły. W Rososzycy taką właśnie wówczas budowano, i to w bardzo bliskim sąsiedztwie obu naszych domów. Stara szkoła z drewna, stojąca do dnia dzisiejszego, która dawno przekroczyła dwieście lat swego istnienia, posiadała tylko jedną izbę szkolną, pokój, w którym mieścił się urząd pocztowy, oraz mieszkanie nauczyciela.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.