Do szturmu przystąpiły koła skrajnie szowinistyczne, domagające się ustawy, która by pozwalała wywłaszczać Polaków z gospodarstw. W styczniu 1907 roku Rada Ministrów zaaprobowała projekt ustawy, noszącej niewinny tytuł "O środkach wiodących do wzmocnienia żywiołu niemieckiego w Prowincji Poznańskiej i Prusach Zachodnich". W roku 1909 ustawa została przeforsowana w sejmie pruskim.
Pozbawienie prawa własności wywołało ogromne oburzenie również u Niemców, nawet wśród junkrów, którzy też poczuli się zagrożeni. Zdecydowane stanowisko zajął Reichstag, który w styczniu 1913 roku większością głosów 213 do 97 potępił wywłaszczenie. Rząd pruski nie przejął się jednak tym, i ustawa obowiązywała aż do końca I wojny światowej. Jednocześnie sejm pruski uchwalił nowe kredyty – zwiększone – dla Komisji Kolonizacyjnej i 100 mln marek na zapomogi dla ludności niemieckiej na terenach świeżo zagrożonych, za które uznano: część Prus Wschodnich, Pomorza, Śląska i Szlezwik-Holsztynu. Mimo takiej pomocy wzrost procentowy ludności niemieckiej wyniósł niecałe 0,5 proc.
Pod koniec XIX w. przed rządem i nacjonalistami niemieckimi pojawił się nowy problem: szybka repolonizacja miast pruskiego zaboru. Do tej pory miasta uchodziły za twierdze niemczyzny. Pierwszymi, którzy na to zwrócili uwagę, byli członkowie Hakaty. W lipcu 1898 roku propozycje przybrały konkretny kształt w postaci projektu ustawy o funduszu dyspozycyjnym naczelnych prezesów regencji, celem popierania i wzmacniania żywiołu niemieckiego w Prowincji Poznańskiej i Prusach Wschodnich, tudzież w regencji opolskiej. Rozszerzono ją później również na inne prowincje, zamieszkane przez ludność mieszaną pod względem narodowościowym. Przeważającą część tego funduszu wydatkowano na przedszkola, domy sierot, ewangeliczne domy gminne. Znaczne sumy pochłaniały stypendia dla uczącej się młodzieży.
Szczególną uwagę władze zwracały na urzędników, widząc w nich przywódców niemieckiego życia organizacyjnego. W roku 1898 wydano rozporządzenie nakładające na wszystkich urzędników państwowych i samorządowych pracujących w zaborze pruskim obowiązek – także poza służbą – wzmacniania i ożywiania wśród ludności tych prowincji ducha niemiecko-narodowego z jednej, państwowo-pruskiego z drugiej strony. W roku 1903 uchwalono dodatek kresowy, Ostmarkenzulage, dla wyróżniających się swą patriotyczną postawą. W tymże roku z 8240 urzędników zatrudnionych w Poznańskiem i Prusach Zachodnich, 8111 otrzymało taki dodatek.
Pod koniec XIX w. przewodniczący Komisji Kolonizacyjnej, Rudolf von Wittenberg wystąpił z projektem współdziałania Komisji w germanizowaniu miast. Plan ten polegał na wykupieniu wokół wybranego ośrodka miejskiego gruntów i osadzanie na nich chłopów niemieckich. Otoczenie miejskich ośrodków wieńcem wsi zamieszkanych przez zamożnych chłopów miało wpłynąć na ożywienie drobnej wytwórczości i handlu, i to niemieckiego. Liczono bowiem na bojkot sklepów i warsztatów polskich. Do tzw. miast osadniczych zaliczono: Gniezno, Janowiec, Mogilno, Wrześnię, Wągrowiec w Poznańskiem, oraz Kowalewo i Wąbrzeźno w Prusach Zachodnich.
Jakie były tego rezultaty? W ciągu 20 lat – od 1885 do 1905 – ludność niemiecka wzrosła w nich o 32 proc., podczas gdy ludność polska o 57 proc. Nie zdołano więc zahamować repolonizacji, z drugiej jednak strony, powstrzymano gwałtowny odpływ żywiołu niemieckiego, jaki dał się zaobserwować w innych ośrodkach miejskich.
Ważną misję miało do spełnienia wojsko. Z jednej strony, pomnażało ludność niemiecką w danej miejscowości, z drugiej, zapewniało rzemieślnikom i kupcom dodatkową klientelę. Ponadto oddział wojskowy miał u miejscowych Niemców wywoływać poczucie spokoju i pewności. Sprawa tego projektu natrafiła jednak na przeszkody natury strategicznej i dyplomatycznej. Obawiano się, że większe nasycenie wojskiem wschodnich prowincji wzbudzi zaniepokojenie Rosji. Wycofano się więc z tego posunięcia.
Szukano coraz to innych, skuteczniejszych środków do osłabienia siły żywiołu polskiego, który tak skutecznie dotychczas przeciwstawiał się wszelkim zakusom pruskich władz. Przeszli teraz Prusacy do próby podkopywania pozycji ekonomicznej. Podstawą finansową polskiego życia gospodarczego był silnie rozwinięty system spółek oszczędnościowych i pożyczkowych oraz parcelacyjnych. Próbowano więc rozciągnąć kontrolę nad spółdzielniami przez tzw. Kasę Pruską, instytucję powołaną do życia w roku 1895 przez państwo, z którą silnie związany był polski Związek Spółek Zarobkowych. Strona polska była przez niego traktowana na zasadzie równouprawnienia z instytucjami niemieckimi. Stopniowo zaczęto teraz stosować różne obostrzenia.
W rezultacie polski system spółdzielczy, pod groźbą utraty samodzielności, zerwał łączność z Kasą Pruską, nawiązując kontakt z jednym z prywatnych banków berlińskich. Jednocześnie władze starały się ograniczyć działalność polskich spółek parcelacyjnych, które stopniowo wyrastały na poważnego konkurenta Komisji Kolonizacyjnej. Porozumienie zawarte w roku 1892 między polskimi instytucjami parcelacyjnymi a Komisją Kolonizacyjną-Generalną w Bydgoszczy, które zapewniało stronie polskiej potrzebny kredyt, czynniki oficjalne uznały za kardynalny błąd. W roku 1901 doszło z inicjatywy strony niemieckiej do zerwania wszelkich kontaktów.
Kurs antypolski uległ już zaostrzeniu od chwili, gdy urząd kanclerza objął Bernhard von Buelow – od października 1900 roku, dotychczasowy kierownik resortu polityki zagranicznej, zwolennik zdecydowanie antypolskiej polityki. Na początku XX w. niemal w całości został zgermanizowany aparat urzędniczy, tak że przed wybuchem I wojny światowej urzędnicy narodowości polskiej stanowili w Poznańskiem zaledwie 3 proc. ogółu urzędników państwowych, i to tego najniższego szczebla. W celu uzyskania korzystniejszych dla żywiołu niemieckiego wskaźników statystyki ludnościowej już od 1900 roku wprowadzono do formularzy spisowych "narodowość mazurską i kaszubską", a także "dwujęzycznych", wyodrębnionych spośród Polaków.
Ponieważ prawie cała ludność polska nie znała języka niemieckiego, przy okazji sporządzania aktów urodzeń, ślubów, fałszowano nazwiska i imiona. Administracja nie cofała się przed żadnym szwindlem, jeśli tylko mogła – przynajmniej w aktach – zrobić z Polaka Niemca.
Zwalczanie języka polskiego rozpoczęto od zakazu doręczania korespondencji adresowanej po polsku. Nie zezwolono też sporządzać aktów stanu cywilnego w języku polskim. Zakazano posługiwania się językiem polskim na dworcach kolejowych i w urzędach publicznych. Niemczono całe rodziny, zmieniano nazwy miast i wsi na niemieckie. W samym Poznańskiem już w roku 1908 nazwy niemieckie otrzymało 526 miejscowości. Nawet odbywającym służbę wojskową zabroniono rozmów i korespondowania z rodziną w języku ojczystym. Narażeni na ciągłe szykany wracali do domów jeszcze bardziej przeświadczeni, że byli i są Polakami.
Jednym z przejawów germanizacji była pogłębiana praktyka wypierania języka polskiego ze szkół, najsilniej stosowana w Poznańskiem, które, zdaniem rządu pruskiego, były dla Polaków pod zaborem pruskim kolebką polskości (Wiege des Polentums). Wprowadzenie języka niemieckiego jako języka wykładowego na lekcjach religii w średnich i wyższych klasach szkół ludowych w roku 1901 wywołało na cały świat słynny strajk dzieci wrzesińskich. Rząd pruski nie spodziewał się, by opór 12-14-letnich dzieci mógł urosnąć do takiego stopnia, że nikomu dotąd nieznane miasteczko stanie się przedmiotem zainteresowania opinii krajowej i zagranicznej. Jest na ten temat bogata literatura, są sprawozdania z procesów sądowych wrzesińskich, są protokoły policji, są wyroki.
Było to dosłownie tak. Siedzący za katedrą nauczyciel, Feliks Koralewski, wyciągnął w kierunku 13-letniej Bronki Smidowicz niemiecki katechizm i rzekł: "Nimm" – weź. Bronka odpowiedziała: "Nie wezmę!". "Nie? Ty polska świnio, dawaj łapę." Świsnęła trzcinka – w pruskiej szkole nauczyciel miał zawsze trzcinkę na lekcjach, którą karał każde przewinienie – raz, drugi i szósty. Na rączce pokazały się pręgi, potem krew. Bronka ujęła w dwa obolałe palce szkolny fartuszek i przez niego wzięła do ręki katechizm.
I zaczął się strajk polskich dzieci w szkole pruskiej w Wielkim Księstwie Poznańskim. Na drugi dzień po wypadku z Bronią Smidowicz na nauczycielskiej katedrze wyrósł stos katechizmów w języku niemieckim, zwróconych przez wszystkie dzieci polskie. Po kilku dniach nowa manifestacja dzieci. Kiedy na lekcji śpiewu nauczyciel zaintonował pruską piosenkę "Ich bin ein Preusse", dzieci zamiast "Preusse" wstawiły "Pole" – jestem Polakiem. Nastąpiła kolejna egzekucja, popuchnięte ręce i krwią nabiegłe pręgi na siedzeniach. Przed budynkiem szkolnym gęstniał tłum mieszkańców. Wyważono drzwi wejściowe, poleciały kamienie. Pojawił się patrol policyjny, za nim następny. Rozpędzono zbiegowisko, ale tylko na kilka godzin. Tłum rodziców przez długi czas manifestował swoją polskość, śpiewając "Jeszcze Polska nie zginęła", a żandarmi spisywali w swych notesach nazwiska i zdarzenia. Już po kilku dniach Maria Konopnicka ogłosiła swój wiersz "Tam od Gniezna, tam od Warty, Biją głosy, ziemia jęczy, Biją głosy w świat otwarty, Prusak polskie dzieci męczy".
A Prusak spokojnie, z niemiecką pedanterią, przygotowywał proces. Na ławie oskarżonych sądu gnieźnieńskiego zasiadło za demonstrację na ulicy 25 osób, wśród nich czworo nieletnich dzieci. 20 osób otrzymało karę więzienia. Proces wytoczono również lekarzowi, który ośmielił się zeznawać, że dzieci zostały pobite do krwi.
Maria Konopnicka przed drukiem "Roty" zmieniła wersję trzeciej zwrotki na tę znaną nam: "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, ni dzieci nam germanił", która w brulionie pierwotnie brzmiała: "Nie damy miana Polski zgnieść, W Ojczyzny imię i w jej cześć Nie pójdziem żywo w trumnę, Podniesiem czoło dumne".