– Co?
– Nie dajesz chłopakom chodzić za granicę.
– Bo tak mi się podoba. Bo to są zimni fartowcy.
– Ja o tym gadałem z naszymi... no i z kupcami... Ty wiesz co? – mówił Gęsiarz żywo gestykulując. – Oni zrobiliby wszystko! Załatwiliby i z policją, i z Alińczukami... Oni cofną zeznania... Oni boją się na ulicę wyjść!... A ty możesz miliony zarobić... Ty możesz zebrać, jeśli chcesz, partię i wodzić ją sam, do spółki z kupcami... na procentach... Ty wiesz, co to jest?... Ty tak znasz granicę i różne drogi... Każda partia pójdzie na pewno i na każdej partii (w obie strony) zarobisz najmniej 2000 dolarów... Ty wiesz, ile to będzie za rok?...
– Dobrze – przerwałem mu. – Ale po co to mnie?
– Co "po co"?
– No, tysiące dolarów.
– Po co tysiące?! – rzekł zdumiony Żyd, poruszając w powietrzu palcami. – To wszyscy lubią.
– A ja tego nie lubię i nie warto o tym mówić.
Wkrótce pożegnałem Gęsiarza. Jego praktyczny umysł nie mógł mnie zrozumieć. Pewnie uważa mnie za wariata, a ja jego...
Co noc szedłem urządzać zasadzki na Berka Stonogę. Szedłem 10 kilometrów od Rakowa, w kierunku Wołmy i czatowałem na jednej z sześciu dróg, po których chodził. Nie mam informatora, któryby dawał mi wiadomości o nim, więc łapię go na ślepo... aby dotrzymać danego Szczurowi słowa.
Wreszcie udało mi się złapać go. O północy niebo przetarło się z chmur i ukazał się księżyc w pełni. Siedziałem na zasadzce tuż za traktem, prowadzącym z Wołmy do Rakowa. Umieściłem się na skraju dębowego boru. Był śliczny. Dęby stały wysokie, smukłe. Konary rozpoczynały się wysoko ponad ziemią.
Byłem samotny. Przyświecało mi cygańskie słońce. Śpiewał wiatr. Szumiał bór. O godzinie trzeciej nad ranem ujrzałem przecinającą pole w moim kierunku szarą postać. Ukryłem się lepiej. Człowiek – widziałem go teraz wyraźnie – szedł pośpiesznie polem w kierunku lasu... Był to chłop w łapciach i w sukmanie. Niósł na plecach worek... Przystanął na brzegu lasu, obejrzał się na wszystkie strony, parę razy kaszlnął i poszedł dalej. Minął mnie. Po chwili ujrzałem idącą polem od traktu kobietę, ubraną w kożuch i mającą dużą, wełnianą chustkę na głowie i plecach. Była boso. Spódnicę miała wysoko podetkniętą. Szła dość prędko i wciąż rozglądała się na boki. Pod pachą niosła jakiś pakunek. Przepuściłem i ją. Przeszła ocierając się kożuchem o krzaki, w których się ukryłem. Patrzyłem wciąż w kierunku granicy. Po pewnym czasie dostrzegłem trzecią postać, idącą dołem ku lasowi. Był to mężczyzna w czarnej kurtce i długich butach. Serce mi zabiło żywszym tętnem. Radość rozpierała pierś. "Tamci szli "na wabia", a ten na pewno Stonoga. Nieznajomy zbliżał się ku mnie. W marszu opierał się na kiju. Gdy był tuż przy krzakach, dałem susa na ścieżkę, po której szedł i znalazłem się naprzeciw niego.
– Ręce w górę!
Pośpiesznie podniósł w górę ramiona. Kij wypadł mu z dłoni i potoczył się na ziemię.
– Dawaj pieniądze. Żywo!
Stonoga pośpiesznie wywracał kieszenie i wysypywał z nich złote i srebrne monety. Dawał je mnie.
– Proszę pana... Proszę...
– To wszystko?
– Wszystko, proszę pana.
– No, a jeśli ja znajdę?
Bawiłem się z nim. Szkoda tak szybko rozprawić się z człowiekiem, na którego cierpliwie czekałem przez wiele nocy sam i wraz ze Szczurem. Na pewno nikt nie wyglądał tak niecierpliwie kochanki, jak ja tego Żyda.
– Co pan znajdzie? Ja nic nie mam.
– Jeśli znajdę jeszcze coś... chociaż grosz, chociaż jednego dolara, to wiesz, co ja z tobą zrobię?
Stonoga szeroko otwiera oczy i oblizuje wargi. Gorąco mu.
– Ja nie... nie... – szepcze jękliwie.
– Nie?... Dobrze. Rozbieraj się!
Przestałem mówić z nim łagodnie i szarpnąłem go za brzeg kurtki, tak, że posypały się guziki.
– No, żywo! Raz, dwa! Bo ci pomogę!
Żyd zadygotał. Pośpiesznie zrzucał z siebie kurtkę i marynarkę.
– Proszę pana! Co pan chce?
– Zobaczyć, czyś ładny.
Rozebrał się zupełnie. Wówczas zwróciłem się do niego:
– Wiesz co, Berku?
Gdy posłyszał swe imię, drgnął i zdumionymi oczami patrzył mi w twarz.
– Cooo?
– Możesz się zakląć na swoje życie i życie swoich rodziców, że nie masz przy sobie więcej pieniędzy?
– Żeby ja tak zdrów zobaczył swoich rodziców, że nie mam przy sobie ani grosza! – Berek uderzył się pięścią w nagą pierś.
– Teraz, Berku, wierzę ci!
Żydek poweselał i pochylił się nad ubraniem.
– Można się ubrać?
– Co? Ubierać się?... Ach, ty kanciarzu. Toś się zaklął, że nie masz nic przy sobie, bo byłeś goły. Dolary są w ubraniu!
Zacząłem przeglądać dokładnie, sztuka po sztuce, jego rzeczy. W bieliźnie nic nie było. Również nic nie wykryłem w marynarce, spodniach i kamizelce. Natomiast w cholewach butów znalazłem około tysiąca dolarów. Z kołnierza kurtki wyjąłem jeszcze 500 dolarów. W daszku czapki nie znalazłem nic. Było tego zbyt mało. Wiedziałem, że nosi najmniej po 5000 dolarów, za dwie, za trzy partie towaru. Znów przeszukałem buty, prując je w kawałki. Nic w nich nie było. Nie znalazłem nic w kurtce, chociaż wyprułem z niej wszystką watę. Mógłbym uderzyć Stonogę i groźbą bicia lub biciem zmusić go do powiedzenia mi, gdzie jest reszta pieniędzy. Lecz ten środek był mi wstrętny. Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl: "Aha! kij, na którym się opierał!... Tam są pieniądze!". Wówczas udałem, że rezygnuję ze swych poszukiwań.
– Ubieraj się, Berku!
Stonoga pośpiesznie się ubrał. Zrobiłem kilka kroków w kierunku traktu, potem obróciłem się ku niemu i powiedziałem:
– Czego stoisz? Możesz iść!
Berek podniósł z ziemi kij i chciał udać się w drogę. "Tak, pieniądze są w kiju: nie zapomniał o nim!". Wówczas powiedziałem:
– Zaczekaj!
– Co pan chce?
Zbliżyłem się ku niemu i powiedziałem:
– Która teraz godzina?
– Nie wiem... Może czwarta...
– Czwarta?... Tak późno!... No, to daj mi ten kij. Boli mnie noga... Możesz iść...
Wyjąłem Stonodze z ręki kij i, pozostawiając go na drodze, poszedłem w kierunku Duszkowa. Berek pozostał na skraju lasu i długo patrzył mi w ślad. O czym myślał?... Był przekonany, że nie wiem, iż w kiju są większe pieniądze i przypuszczał, że rzucę go gdzieś. Nie wyprowadziłem go z błędu. Była to moja zemsta, za tak wiele spędzonych na oczekiwaniu go, nocy.
Szkoda, że nie było ze mną Szczura i nie miałem możności nawet powiadomić go o tym, że ze Stonogą załatwione...
Tęsknota za nim ścisnęła mi serce. Gdzie on teraz? Co robi mój biedny, zwariowany przyjaciel, który czasem miał tak wspaniałe serce? Gdy potem, na melinie w gorzelni, rozłupałem ostrożnie nożem kij, znalazłem w wydrążonym jego środku 60 studolarowych banknotów. Wziąłem ogółem od Stonogi 7400 dolarów. To powiększenie mego kapitału nie ucieszył mnie. Oddałbym chętnie wszystkie pieniądze za możność znalezienia się, chociaż przez kilka minut, razem ze Szczurem.
Wędruję wciąż po pograniczu. Jestem przez wszystkich opuszczony. Nie mam ani jednego przyjaciela. Pewnego razu poszedłem na melinę w Krasnosielskim lesie, gdzie ukrywałem się kiedyś z Grabarzem i Szczurem. Goło tu, pusto i zimno. Wszystko zasłała gruba warstwa zżółkłych liści. Nie ma tu nikogo... nawet mego dawnego przyjaciela... rudego kota z obciętym ogonem.
Kluczę wciąż po pograniczu. Trawi mnie smutek. Żre niepokój.
Wychodzę na trakt. Wiatr pędzi po nim zżółkłe, mokre liście. Słupy telegraficzne stoją smutne, zmokłe, ciemne...
Zima idzie. Wyczuwam w powietrzu jej oddech. Niedługo legnie biała ścieżka!...
Tę noc spędziłem w leśnej głębi w pobliżu drugiej linii. Uniosłem w górę olbrzymie, srebrne od starości, na cztery metry długie gałęzie jodły i wlazłem pod nie... Panowała tam cisza. Pachniało żywicą i pleśnią. Miałem suche posłanie z wieloletniego igliwia. Tu bywa sucho i ciepło w najsroższe zimy.