Usiadł na pniu zwalonej przez wiatr brzozy i długo siedział nieruchomo. Zapaliłem papierosa i dałem mu. Wyćmił całego, nie odzywając się do mnie ani słówkiem.
– Może pójdziemy? – zapytałem go.
Podniósł głowę. Zobaczyłem w świetle księżyca jego bladą, szczupłą twarz i lśniące, z lekka przymrużone oczy.
– Mówisz: pójdziemy?
– Tak. Nie ma co tu siedzieć!
– Nie... Nie pójdziemy... Ja sam pójdę... Ty nie pójdziesz...
– Gdzie? – zapytałem zdumiony.
– Na południe pójdę. Tam, gdzie ptaki poleciały... Mam tam swoich... Znam Kijów, Charków, Rostów, Odessę, Tyflis... Pójdę... Co ja tu?... Nie ma nikogo... Mój brat mieszka w Rostowie... Brat, matka i siostra... Matka stara, brat starszy ode mnie, a siostra ma czternastkę... Może im źle?... Zobaczę... Niech to wszystko cholera!...
Wstał i poszedł drogą w kierunku traktu. Rewolwer miał w ręce na wierzchu. Zapomniał go schować. Szedłem za nim. Wiedziałem, że utkwiła mu w głowie jakaś nowa myśl i że nie wybiję mu jej z głowy.
Następnego wieczora przekroczyliśmy granicę w Olszynce. Druty kolczaste zasieku pociąłem nożycami, które obecnie stale noszę ze sobą. Poszliśmy lasem ku drugiej linii. Szliśmy po dobrze znanych nam drogach, którymi przeniesiono ze wschodu na zachód i odwrotnie, miliony w pieniądzach i towarach. Znaliśmy tu każdą ścieżkę, każdą drogę, każdą polanę, każdy wąwóz, każdy strumień, omal nie każde drzewo i krzak. Zwiedziliśmy wiele pamiętnych nam miejsc. Nie mówiliśmy nic. Szliśmy bez szmeru w poświacie księżycowych promieni i w mroku zalegającym głębie lasu. Nieśliśmy w rękach rewolwery. Zbliżyliśmy się do Starosielskiego lasu. Tu wkroczyliśmy na trakt. Idąc dalej otwartą drogą stanęliśmy na skrzyżowaniu czterech dróg. Tu rozpostarło ramiona na wszystkie strony świata kilka drogowskazów. Tu była połowa drogi z Rakowa do Mińska. Szczur zatrzymał się przy drogowskazach. Usiadł na małym, porosłym trawą pagórku i wyjął z kieszeni dużą flaszkę. Spojrzał na nią pod światło księżyca i rzekł:
– Dawno nie piliśmy likieru? Co?
– Dawno.
– To wypijmy... na pożegnanie... bo pewnie nie zobaczymy się już nigdy.
Otarł lakier z flaszki o słup drogowskazu i uderzeniem dłoni wybił z butelki korek. Potem rzekł:
– No, bądź zdrów i szczęśliwy, i nigdy nie daj się chamom!
Zaczął pić. Wypił połowę flaszki i podał ją mnie.
– Za twoje powodzenie we wszystkim! – rzekłem do niego.
Wypiłem resztę likieru, a flaszkę rzuciłem daleko w pole. Zapaliliśmy papierosy.
– Wiesz co? – rzekł Szczur.
– Słucham.
– Ty musisz przyłapać Berka Stonogę... Chociaż jeden raz... Ja nie mogę pozostać... muszę iść tam... Ale ty to zrób!... Zrobisz?...
– Dobrze.
– Na pewno? Słowo?
– Jeśli nie przestanie chodzić, to na pewno!...
– Klawo jest!
Znów zapaliliśmy... Potem Szczur powstał. Obejrzał się wokoło, po polach, a potem rzekł do mnie:
– Wiesz co? Żył w pobliżu Kamienia pewien chłop. Miał interesy z dziedzicem. Kiedyś dziedzic skrzywdził go. Chłop postanowił koniecznie się na nim zemścić. Pewnego dnia na jego podwórko wbiegł pies dziedzica. Chłop miał w ręku kosę. Zamachnął się i odciął psu nogę. Tak było. Rozumiesz?
Nie wiedziałem, o co mu chodzi i do czego to ma się odnosić, lecz powiedziałem:
– Rozumiem.
– No, to żegnaj!... Na mnie już czas!...
Mocno uścisnął mi dłoń i pośpiesznie poszedł drogą w kierunku Starego Sioła. Patrzyłem mu w ślad: czy się obejrzy?... Nie obejrzał się... Wkrótce utonął w poświacie księżycowych promieni, na skraju Starego Sioła. Pomyślałem, że może spotkać go tam jakaś przygoda. W Starym Siole zwykle mieszkali i zatrzymywali się podpolniki, sieksoci i czekiści. Myśmy zawsze omijali je z dala... Długo czekałem: a może padną strzały?... Może trzeba będzie pośpieszyć mu z pomocą?... Lecz wszędzie było cicho...
Zawróciłem i powolnie szedłem ku zachodowi. Byłem sam... zupełnie sam na całym pograniczu. Było mi bardzo smutno. Chętnie bym się napił, lecz nie miałem wódki. W gorzelni zostawiłem kilka flaszek spirytusu w beczce, ale to było daleko za granicą.
Gdy rozpoczął się ranek znalazłem się w pobliżu granicy. W Olszynce położyłem się na bagnie, we wnęce pomiędzy dwiema kępami. Z tyłu szumiał duży sosnowy las i rozlegał się szmer biegnącego w pobliżu strumyka. Przede mną, za długą smugą olszynek, znajdował się dukt graniczny, którego środkiem przechodziły zasieki z drutu kolczastego, a w nich, niedaleko mnie, musiała być wyrwa, którą, wczoraj w nocy, wyciąłem nożycami.
Na dukt wyjść nie mogę. Jeśli jest tam zasadzka (a jest na pewno), to sięgną mnie kulami nawet z dużej odległości. Muszę pierwszy ich dostrzec.
Leżę w wilgotnej wnęce. Mam w rękach dwa odbezpieczone parabellum. Patrzę pomiędzy drzewami w kierunku granicy. Dostrzegam zasiek i – trochę na prawo – wyrwę w nim. Wtem słyszę z tyłu lekki szmer. Obejrzałem się. Z grupy jodeł wpadł na bagno duży, nie szary, lecz zrudziały, tary, "koński" wilk. W kilka susów przebył połowę bagna i legł na dużej kępie, łbem ku granicy... Jest dwudzieści kroków ode mnie.
"Pewnie ma katar – przychodzi mi do głowy myśl – inaczej by poczuł mnie na pewno."
W tej chwili wilk szybko obrócił głowę w lewo. Na karku najeżyły mu się grube fałdy skóry. Patrzę mu w ślepie. Nie ucieka. Klasnął zębami.
Posłyszałem, na dukcie granicznym kroki ludzkie... z początku bardzo ciche, potem coraz wyraźniejsze. Widzę spod dolnych gałęzi olszynek, jak spod kurtyny, buty i siwe płaszcze trzech krasnoarmiejców. Człapią powoli, niechętnie. Przystają. Łapią w nozdrza dym tytoniowy... Mocno zaciskam w dłoniach broń. Przeszli, oddalają się.
Wilk porywa się z miejsca i w kilkanaście susów wypadł na dukt. Pośpiesznie podążyłem za nim. Oczom moim ukazała się szeroka, otwarta przestrzeń duktu granicznego, jak w ramy ujęta dwiema czarnymi ścianami lasu... Wilk pędził ku zasiekom. Wpadł w przerwę, którą zeszłej nocy wyciąłem i zniknął w lesie, po drugiej stronie duktu.
"Ma gdzieś bardzo pilną sprawę!" Przebiegłem za nim dukt graniczny i znalazłem się w lesie. Potem skierowałem się ku zachodowi.
15
Błąkam się samotny po lasach, polach, łąkach. Włóczę się nocami po pograniczu. Samotność i tajemnicza cisza pól i lasów nauczyły mnie wielu rzeczy. Nauczyły mnie lepiej zrozumieć ludzi – nawet tych, których nie widzę, nawet tych, którzy przeminęli... Samotność nauczyła mnie myśleć i kochać... więc kocham las – jak ryś, jak wilk. Kocham broń – jak najlepszego przyjaciela i namiętnie kocham noc: najwierniejszą mą kochankę. Każdą nową noc witam radośnie, z zachwytem... Gdy noce są ciemne, gdy niebo utula się chmurkami, wówczas zawieszam na piersi busolę i kierując się żywym, łagodnym światłem strzałki kompasu, brodzę po pograniczu.
Co wieczór wychodzę ze swych ciemnych kryjówek i dążę w mrok. Uwiązuję na końcach luf rewolwerowych białe strzępy chustki – aby lżej było celować w ciemności. Czasem noce są tak ciemne, że nawet tych białych plam na lufach dostrzec nie można. Wówczas biorę do ręki latarkę, a wskazujący palec prawej dłoni umieszczam wyciągnięty wzdłuż lufy rewolweru. W ten sposób można strzelać w zupełnej ciemności – orientując się tylko słuchem – ze znaczną dokładnością. Sprawdziłem to: wskazujący palec ma jakieś czucie. Nerwy słuchowe i mózg lepiej podpowiadają mu kierunek, z którego dobiegł jakiś szmer, niż całej dłoni. A za cyngiel można pociągnąć średnim palcem.
Przekradam się przez granicę prawie co dzień. Nie istnieje dla mnie. Chodzę cicho jak kot. W noce bezwietrzne chodzę boso... Nieraz zbliżałem się ku zasadzce i nie byłem dostrzeżony. Zasieki z drutu kolczastego nauczyłem się przebywać bardzo szybko i mam na to wiele sposobów. Z drągiem w rękach, jak z tyczką, przeskakuję nad zasiekiem w powietrzu. Z dwoma drągami, które służą mi do oparcia się, przechodzę zasieki wprost po drutach. A czasem przełażę zasieki po drągach, posuwając się na czworakach. Tnę druty nożycami. Wreszcie przełażę pod drutami. Zwykle ścinam w tym celu sporo rozwidlonych, krótkich gałęzi i, podciągając nimi druty w górę, czołgam się pod nimi na drugą stronę zasieku.
Pewnej nocy szedłem, po przebyciu zasieku, w zupełnym mroku ku grupie krzaków duktu.