Szczur pochylił się nad ciałem podpolnika.
– Mądrala!... Przebrał się za chłopa! – warknął chrapliwie.
– A gdzie Grabarz? – zapytałem go. Obejrzeliśmy się dookoła. Brzeg lasu i łąka były puste. Szczur zawołał:
– Grabarz! Grabarz!
Nikt się nie odezwał. Szczur zbliżył się do trupa i podniósł leżący w pobliżu nagan. Obejrzał rewolwer i rzekł:
– Grabarz musi być gdzieś niedaleko. Może jest ranny, bo zabrałby mu maszynę.
Zaczęliśmy przeszukiwać brzeg lasu. Nagle dostrzegłem wystające spod krzaka buty. Zawołałem na Szczura:
– Chodź tu!... Jest!...
Kolega przybiegł do mnie. Wyciągnęliśmy spod krzaka stygnące ciało. Szczur przewrócił go na wznak. Grabarz nie żył. Szczur długo patrzył na trupa kolegi, potem rzekł:
– Pełznął do nas i skonał.
Grabarz miał w piersi dwie rany od kul. Nie trudno było zrozumieć, co tu zaszło. Grabarz wyszedł na skraj lasu, a widząc idącego łąką chłopa, zbliżył się do niego, nie podejrzewając, że to podpolnik. Gdy się spotkali, Makarow zapewne wyrwał z kieszeni rewolwer i kazał Grabarzowi, w którym od razu poznał przemytnika, podnieść ręce do góry. Wówczas Grabarz chwycił za broń. Makarow wystrzelił dwa razy i zaczął uciekać. A Grabarz, resztkami sił, strzelił do niego kilka razy z parabellum, trafiając w biodro, w plecy i w głowę. Ostatnia kula była śmiertelna. Wówczas Grabarz zaczął czołgać się w kierunku naszej meliny. Dotarł do krzaków i tu skonał z upływu krwi.
– No tak, tak, tak!... Klawo jest! – mówił Szczur, patrząc na trupa kolegi. Spojrzałem na niego zdumiony i rzekłem:
– Zaniesiemy go na melinę.
Ująłem ciało Grabarza pod pachy, a Szczur dźwigał go za nogi. Wolno ponieśliśmy go w kierunku naszej meliny. Wreszcie dotarliśmy do naszej kryjówki. Położyliśmy trupa na ściętych łapach jodły. Szczur zaczął wygrzebywać z dołu, w którym paliło się ognisko, głownie, węgle, popiół i ziemię. Robił to nerwowo, gorączkowo.
– Co to będzie? – zapytałem go.
Kolega podniósł zlaną potem i pokrytą popiołem twarz, w której dziko lśniły oczy.
– Mogiła dla niego... Jakże inaczej?... Zostaw – będą włóczyć, rżnąć. Dość miał tego za życia. Niech chociaż teraz ma spokój! Grób będzie, jak cholera! Wydało mi się, że Szczur się zaśmiał, lecz nie mogło to być. Chyba zajęczał... Kopał dalej. Wyrzucał na wierzch grudy ziemi. Pośpiesznie pracował rękami i zaostrzonym z jednego końca w ogniu, kołkiem. Wreszcie wykopał głęboki na półtora metra dół. Wówczas wylazł z niego, otarł pot z twarzy rękawem bluzy i rzekł:
– Obejrzyj go. Zabierz pieniądze i broń. Pieniądze odeślesz jego matce do Rubieżewicz. Dam ci adres... Ja zaraz wrócę.
Szczur poszedł w las, a ja powyjmowałem z kieszeni Grabarza wszystkie rzeczy. Były tam: dwa rewolwery (nagan i parabellum), dziewięć zapasowych magazynków do parabellum, sporo nabojów, 4 granaty, latarka, portfel z pieniędzmi i mnóstwo różnych drobiazgów. Położyłem to wszystko na dużej chustce.
Wkrótce powrócił Szczur. Przyniósł stos dużych jodłowych łap. Zaczął wyścielać nimi dno mogiły. Potem wylazł na wierzch i rzekł zachrypniętym głosem:
– No... trzeba kończyć!
Opuściliśmy do mogiły ciało Grabarza. Szczur wlazł do dołu, ułożył mu ramiona wzdłuż ciała i rzekł do mnie:
– Daj maszynę... nagan... Niech ma chłopak!
Położył nabity nagan przy prawej dłoni Grabarza i zaczął pośpiesznie zakrywać ciało kolegi jodłowymi łapami. Potem wylazł na górę i rzekł, pochylając się nad mogiłą:
– No, żegnaj, Janek!
Zaczął pośpiesznie sypać w dół ziemię. Zsuwał ją rękami i nogami. Wkrótce dół był zasypany. Szczur udeptał ziemię nogami.
– Może położymy na mogile kamień? – zapytałem Szczura.
Przez chwilę się namyślał, potem zmarszczył się, machnął ręką i rzekł:
– Nie trzeba... I tak mu nie było lekko... za życia... Ty nie wiesz...
Zamilkł.
Uporządkowałem ognisko. Znów zaczął padać deszcz. Górą wiatr świstał, płakał, zawodził. Zrywał z drzew zżółkłe liście i zaścielał nimi mogiłę Grabarza. Grabarz, nasz wierny kolega, zginął przy końcu złotego sezonu (jak i Saszka Weblin). I wszystko wokoło było przebrane w złoto. Złote kobierce leżały po lasach, złoto wisiało na gałęziach drzew i złoto zaścieliło jego mogiłę.
Zbliżał się wieczór. Roznieciłem większe ognisko. Szczur się ocknął. Wyjął z sumki flaszkę. Zaczął myć spirytusem ręce i twarz, ubabrane w krwi kolegi. Wytarł je chustką. Potem zapalił papierosa, usiadł przy ognisku i długo, zamyślony, patrzył w ogień. Ćmił papierosa, pluł na węgle i o czymś myślał, myślał, myślał...
Zapadł zmierzch. Ciemność okryła lasy. Mrok spowił wszystko żałobną krepą.
Wiatr się zwiększył. Deszcz nie ustawał. A z góry, z drzew, wciąż leciało na ziemię złoto.
Teraz pracowaliśmy bez żadnego systemu. Szczur przestał się charakteryzować. Kryliśmy słoni otwarcie. Pracowaliśmy ze złością i uporem. Prawie nie mieliśmy czasu na wypoczynek. Powstańcy chodzili coraz rzadziej. Wiele partii porzuciło robotę, a te, które jeszcze pracowały, chodziły po dalekich, okrężnych drogach. Lecz i tam sięgaliśmy. Wyczuwaliśmy ich tropy instynktem.
Była tylko jedna partia, której nigdy nie ruszyliśmy, chociaż mogliśmy łatwo ją wziąć! To dzicy. Teraz prowadził ich Dy-siek Magiel, dwunasty maszynista dzikich i dwunasty wariat. Bolka Kometę bolszewicy zabili na zasadzce. Wlazł po nocy na karabiny i zginął od kul... Znikł Kometa z pogranicza. Zginął pierwszy moczymorda. Któregoś dnia spostrzegłem, że Szczurowi pomieszało się w głowie. Zacząłem uważnie go obserwować i przekonałem się, że dostał hysia. Przyłapaliśmy, niedługo po śmierci Grabarza, pięciu słoni. Zabraliśmy im towar, który nieśli do Sowietów. Szczur rozpakował wszystkie noski i powyrzucał z nich towar na jedną kupę. Potem zaczął rozwieszać po jodłach jaskrawe szaliki, pończochy, swetry, szelki, rękawiczki, lakierowane paski. Ustroił w ten sposób kilka jodełek. Przypatrywałem się tej robocie kolegi, nie przeszkadzając mu. Potem odszedł o kilkanaście kroków od drzew i, coś mrucząc pod nosem, oglądał swą pracę. Zatarł dłonie i rzekł do mnie:
– No jak... morowo?
– Tak sobie... Ujdzie...
Szczur wziął resztę towaru i wrzucił go do pobliskiego strumienia. Gdy potem byliśmy na melinie, Szczur powiedział:
– Wiesz, co zrobił pewien chłop spod Kurdunów?
– No?
– Był żminda. Przez całe życie zbierał pieniądze. A gdy na starość obłożnie zachorował, trzymał je w skórzanym woreczku pod poduszką. Bał się, aby mu ktoś z rodziny nie zabrał ich. A niedługo przed zgonem zaczął łykać złote monety. Łykał jedną po drugiej – jak cukiereczki. Potem zaczął się dusić złotem. Przybiegli synowie, córki i żona. Chcieli mu przeszkodzić. Zaczął ich drapać, kąsać i przeklinać. Przy tym i zmarł. Nie wiedziałem, po co i w związku z czym mi to opowiada. A on, od czasu do czasu, najczęściej w porze bardzo niestosownej, mówił do mnie: "A wiesz co się stało w Gierwielach, w Uszy, w Dubrowie?" lub: "Wiesz, co zrobił ten lub tamten?". I opowiadał mi dziwne historie.
Zrozumiałem, że Szczurowi meble w głowie się poprzewracały. Tylko nie mogłem zrozumieć, na czym polega jego obłęd. Nie odstępowałem go ani na krok. Melinowaliśmy się przeważnie pod gołym niebem. Nadal ścigaliśmy słoni, ale często porzucaliśmy towar w lasach, gdzie niszczał i przepadał. Kilka razy zachodziliśmy wieczorami do miasteczka. Kupowaliśmy tam prowiant i tytoń. Szczur odwiedzał swych informatorów i dowiadywał się od nich, kto jeszcze chodzi za granicę. Robota nasza się skurczyła, bo powstańcy prawie zupełnie zaprzestali przemytnictwa. Niektórzy bali się nawet chodzić pojedynczo ulicami miasteczka. Trzymaliśmy wszystkich w szachu.
Szczur dowiedział się w miasteczku, że pewna partia powstańców chodzi za granicę nie bezpośrednio z miasteczka Rakowa, lecz z Wołmy. Niosą w tamtą stronę bardzo drogi towar, a wracają bez towaru, naszym odcinkiem. Odprowadzający ich Berek Stonoga, po przerzuceniu dwóch, trzech partii, wracał zza granicy sam, przynosząc wypłacone mu za towar dolary. Przenosił większe sumy – od 5 do 10 tysięcy dolarów, zależnie od ilości i wartości przeszwarcowanego przez granicę towaru. Podano nam, w przybliżeniu, odcinek, którym wracał z Sowietów. Znajdował się w pobliżu Tekli Pola.
Ustaliliśmy po pewnym czasie, że Berek Stonoga po przejściu granicy, idzie sześcioma drogami. Przechodzi obok dębowego boru majątku dziedzica Nowickiego, wąwozem w pobliżu stodoły rządcy tamtego majątku, Karabanowicza, obok karczmy znajdującej się na drodze z Wołmy do Rakowa i wreszcie lasem, znajdującym się w pobliżu karczmy. Tam szedł trzema drogami: łąką obok wsi, lewym skrzydłem lasu i ścieżką, przecinającą las na drugą stronę.
Mając wzgląd na wiele różnych okoliczności, robiliśmy zasadzki na jednej z tamtych dróg. Wciąż bezskutecznie. A potem Szczur się dowiadywał w miasteczku, że Berek Stonoga znów powrócił pilnowanym przez nas odcinkiem. Szczur się wściekał.
Rozpoczęły się księżycowe noce. Gdy niebo przecierało się z chmur, wygodnie było urządzać zasadzki.