Zaczął padać deszcz i dziedziniec opustoszał. Przez otwarte, jaskrawo oświetlone okna mieszkania, słyszeliśmy dźwięki gramofonu. Zakradłem się pod okna domu i zajrzałem do środka. Zobaczyłem kilkanaście osób, siedzących za zastawionym do kolacji stołem. Fela siedziała obok Alfreda, który coś mówił do niej, przymilnie zaglądając dziewczynie w oczy. Ciągle się uśmiechał, muskał palcami wąsika, ale twarz dziewczyny była spokojna i surowa.
Prócz nich zobaczyłem w izbie wszystkich braci Alińczuków, Karola i Zygmunta Fabińskich, Aliganta i Słowika z gitarą na kolanach. Poza tym było jeszcze kilku nieznanych mi mężczyzn, starszych i młodszych, zapewne krewnych Alińczuków i Feli. Z dziewcząt były: Belka, która się pogodziła z Alfredem, Andzia Sołdat, kuzynka Feli, Zosia i jeszcze parę kobiet, znanych mi tylko z widzenia.
Na stole stało sporo wypróżnionych flaszek. Towarzystwo było ululane, ale zachowywało powagę. Zbliżyli się Szczur i Grabarz. Zaczęli ze mną patrzeć w okno. Gramofon umilkł. Dostrzegłem, że Lutka Zubik mówi coś Słowikowi. Pewnie prosi go, aby zagrał lub zaśpiewał. Przyłączyły się do niej inne dziewczyny. Spostrzegłem, że Słowik się zarumienił. Poprawił się na krześle, wziął kilka akordów na gitarze i zaczął śpiewać. Lecz śpiewał nie naszą, przemytnicką piosenkę, którą układała granica, a inną... smutną, rzewną:
Step, bezbrzeżny steeep!...
Serce gniecie żaaal!...
Jak skazańca jęk
Piosnka leci w dal.
Jak skazańca jęk
Piosnka leeeci w daaal!...
Nie mogę oderwać się od okna. Pieśń zachwyca mnie. Ogarnia całą moją istotę. Chłonę ją duszą, sercem, nerwami... Wtem Szczur położył mi rękę na ramieniu.
– Chodź!
Idę wraz z nimi od sieni. Piosenka się kończy. W mieszkaniu przez chwilę panuje cisza. Wtedy Szczur otwiera szeroko drzwi i wkracza do izby. Podążamy za nim. Wszyscy zwracają ku nam zdumione oczy. Widzę poruszenie wśród Alińczuków. Alfred sięgnął ręką do kieszeni. W tejże chwili Szczur błysnął dwoma parabellum, kierując je ku obecnym w izbie ludziom. My również wyjęliśmy broń. Szczur powiedział, zwracając się do wszystkich:
– Przyszliśmy tu w imieniu brata Feli, Saszki. Saszka był moim kolegą, a zmarł u niego na rękach! – wskazał ruchem głowy na mnie. – Więc, gdyby żył, zaprosiłby nas prędzej, niźli wielu z was, na zaręczyny siostry. A kawaler – Szczur się zwrócił do Alfreda – niech uspokoi się i trzyma rączki w porządku, bo zamiast zaręczyn zrobimy parę pogrzebów.
Szczur siada do stołu, pomiędzy odsuwającymi się na bok Lutką Zubik a Zosią, naprzeciw Alfreda. Wszyscy milczą. Wtem rozlega się głos Feli, która patrzy mi w oczy i mówi:
– O, to ładnie, panie Władysławie, z bronią w gości przyjść!...
– Broni w ręce nie miałem – odparłem ponuro. – Wyjąłem broń dopiero wtedy, gdy Alfred po nią sięgnął, bo wiem, że nawet zza płotu strzelać dla niego nie pierwszyzna!
– To dla mnie obraza! – mówi Fela i na czole jej ukazuje się długa, pionowa zmarszczka.
– A!... to panna Felicja taka obraźliwa?... Nie wiedziałem o tym. Myślałem inaczej, bo widzę, że ten, który rok czasu temu pannę k... nazywał, o czym Felciunia dobrze wie, jest teraz jej narzeczonym.
– A co to ciebie obchodzi? – wyrzekł przez zęby Alfred.
Wtrącił się Szczur:
– Bardzo go to obchodzi! Bardzo, bo jest twoim kumotrem!
– Burego kota do chrztu trzymał! – odezwał się Grabarz.
– Nie – ciągnął dalej Szczur – dlatego, że mordę ci okuł i nóżkę przedziurawił.
– A kto was tu prosił? – rzekła Fela.
Wówczas powiedziałem:
– Pani mnie kiedyś zapraszała. Przyszedłem podpity... wyśmiała mnie pani. Teraz przychodzę trzeźwy, z koleżkami – znów się nie podoba.
– Z bandytami! – rzucił Alfred.
– Nie z takimi żłobami jak ty, co zza płotu do chłopaków strzelają, na lewo na policję donoszą, z podpolnikami w Sowietach kolegują się i chłopaków sypią! – rzekłem do niego.
– Wy sami nikomu pracować nie dajecie! – rzekł Alfred.
– Nie dajemy takim żłobom, jak ty! I nie damy! Skończą się dla was złote dni! Wam drwa rąbać, wodę nosić i pieluchy prać, a nie fartować! – rzekł Szczur. – Przez ciebie zginął Kruczek, przez ciebie zginął Gwóźdź! Ty napuszczałeś na nas powstańców. Ty naprowadzałeś czekistów. Więc pamiętaj: dla was granica zamknięta i jeśli od dziś dnia złapię któregoś z was pięciu – Szczur kolejno tykał przez stół palcem w piersi Alińczuków – za granicą, to rąbnę w łeb! Bo granicę zapaskudzacie. I jeśli złapię któregoś z powstańcami, a ja złapię, to też kości pogruchoczę. Powiedzcie im. A teraz dość gadania. Przyszliśmy tu wypić i życzyć Feli szczęścia. A swoje interesy załatwimy gdzie indziej!
Szczur wziął ze stołu dużą karafkę i nalał wódki w trzy szklanki: dla siebie, dla mnie i dla Grabarza.
– No, chłopaki, siach! – rzekł wesoło. – Wypijemy za zdrowie siostry Saszki Weblina, króla granicy, Felicji!
Wypiliśmy duszkiem wódkę.
– A teraz, chłopaki, szklanki o podłogę: żeby nikt nie wypił nimi za zdrowie Felicji Alińczukowej, żony Alfreda!
Twarze obecnych w izbie wyrażały różne uczucia. Jedni się hamowali, aby nie wybuchnąć śmiechem, drudzy tamowali w sobie bezsilną wściekłość. Niektórzy byli przestraszeni, chociaż z naszego zachowania widzieli, że nie zamierzamy uczynić nic złego obecnym tu ludziom. Dostrzegłem malujący się na twarzy Słowika i Aliganta wyraz sympatii dla nas. Szczur zbliżył się do Słowika, wziął z jego rąk gitarę i powiedział:
– Śpiewałem Saszce nieraz. Zaśpiewam jego siostrze ostatni raz!
Szarpnął struny gitary i zaczął śpiewać. Piosenka była bardzo frywolna i komiczna. W sposób humorystyczny opiewała niedolę i ryzyko zawodu przemytnika. Spostrzegłem na niektórych twarzach, szczególnie u dziewcząt, wesołe uśmiechy. Szczur skończył piosenkę i rzekł:
– A teraz, moja droga Felu...
– Nie twoja i nie droga!... – warknął Alfred przez stół.
Szczur zmrużył i rzekł:
– Że nie moja, to twoja racja, a że droga, to moja racja, bo ma posag, na który się łasisz więcej, jak na nią.
– Czuje pies sadło! – odezwał się Grabarz.
– Wszystko to racja. A największą "rację" ma wół... tak jak on! – rzekł żartobliwie Szczur, wskazując palcem na Alfreda.
Fela porwała się z miejsca.
– Czy panowie długo zamierzacie tu pozostać? – rzekła wysokim, brzydkim głosem. – Jeśli tak, to ja stąd pójdę!
– Nie – odparł Szczur – zaraz idziemy... A na zakończenie chcę złożyć pannie Felicji prezent ślubny, bo nie spodziewam się, aby nas na wesele zaprosiła... I nie przyszlibyśmy – rzekł po chwilowym milczeniu. – Otóż, złota pani nie trzeba, bo Saszka dość go zarobił dla... Alfreda, więc złota nie dam. Dam pani inny prezent, który i Saszka chętnie by przyjął.
Szczur przechylił się przez stół i położył na serwecie przed Felą granat. Grabarz poszedł za jego przykładem. Wówczas rzekłem:
– A ja sprezentuję pani co innego: upominek, który mi kiedyś Alfred posłał. Nie pobiegłem z nim na policję, tylko pokazałem Saszce, a teraz daję pani. Położyłem obok granatów kulę z browninga, którą na jesieni 1922 roku wyjąłem ze ściany domu Trofidów, po zamachu na mnie.
Wszyscy milczeli. Fela patrzyła zdumionymi oczami na leżące przed nią granaty i kulę. Niektórzy goście odsuwali się wraz z krzesłami od stołu. A Szczur powiedział:
– No, chłopcy, hajda w drogę! Niech oni tu smrodzą i dzieci płodzą, a na nas czeka czarna noc, czarna ścieżka, zielony las i zielona granica!
Wyszliśmy z mieszkania. Będąc w sieniach posłyszałem głos Alfreda:
– Trzeba na policję!... Cóż to jest?!... Toż granda!... Mamy świadków!...
W następnej chwili rozległ się spokojny, niski, o metalicznym brzmieniu, głos Feli:
– Usiądź no, ty... ty... – nie dokończyła.
Wyszliśmy na ulicę i zanurzyliśmy się w ciemnościach listopadowej nocy. Szedłem i wciąż myślałem: "Jaki wyraz rwał się na usta Feli, gdy mówiła do Alfreda?" Dużo dałbym za to, żeby się dowiedzieć! Drogo dałbym!...
14
Nasza melina jest bardzo niepewna. Jesteśmy otoczeni wrogami. Wokoło po drogach, po ścieżkach, po lasach, po polach, po łąkach, włóczą się zielonki, podpolniki, tamożnicy, sieksoci, czekiści. A my siedzimy, jak w gnieździe, w doskonale zamaskowanej melinie, w głębi Krasnosielskiego lasu i czekamy nadejścia zmierzchu. Lada nieostrożność może nas zdradzić, a walka we dnie, z przeważającymi siłami, nie uśmiecha się nam wcale, więc zachowujemy się bardzo cicho i nawet ogniska nie palimy.
Trzymamy się tego niebezpiecznego miejsca dlatego, że zamierzamy nakryć kilka partii powstańców. Punkt to doskonały i dobrze przez nas zbadany. W dzień zaczął padać drobny, dokuczliwy deszcz. Chmury zasnuły niebo. Była godzina druga. Nie spaliśmy już. Szczur rozpalił małe ognisko w dużym dole, z którego wyciągnęliśmy wspólnymi siłami olbrzymi, wrośnięty w ziemię głaz. Używaliśmy na ognisko tylko suchego drewna.
Nasza melina była otoczona z trzech stron bagnem, lecz znajdowała się na suchym wzgórzu.