Koledzy odbezpieczyli sześć francuskich, odpornych granatów i dali mi dwa. Wówczas rzuciłem jeden granat prosto w grupę krzaków, przed siebie, a drugi trochę dalej. Szczur i Grabarz, w tejże chwili, rzucili granaty w prawo i w lewo. Po kilku sekundach granaty zaczęły eksplodować. Las zadygotał. W powietrze poleciały fontanny ziemi. Trzeszczały gałęzie drzew. Rozległy się krzyki i tupotanie uciekających ludzi. A my natychmiast poszliśmy ku zachodowi. Staraliśmy się nie sprawiać hałasu.
Dłuższy czas panowała cisza, a potem padł strzał karabinowy. Następnie rozpoczęła się gęsta strzelanina. Nie odpowiedzieliśmy ani strzałem i wciąż podążaliśmy naprzód. Po pewnym czasie z tyłu rozległo się szczekanie psa.
– Niedobrze! – rzekł Szczur. – Tropią nas z psem, do wieczora daleko...
– Żeby była terpentyna lub amoniak, możnaby wylać na ziemię. Skower nie poszedłby daleko za nami. A teraz marnie! – powiedział Grabarz.
Zbliżyliśmy się ku brzegowi lasu. Przed nami rozciągały się daleko otwarte pola. Do granicy było 12 wiorst, do najbliższego lasu, prowadzącego ku granicy, przeszło 4 wiorsty, a zmierzch powinien był nastąpić nie wcześniej jak za 3 godziny, więc wyjście w pole było zbyt niebezpieczne.
Poszliśmy skrajem lasu ku południowi. Przedostaliśmy się na drugą stronę traktu i środkiem lasu zawróciliśmy na wschód. Teraz oddzielał nas od pościgu trakt. Prześladowcy nasi szli na zachód, a myśmy podążali ku wschodowi. Oni posuwali się bardzo powoli, bo obawiali się zasadzki, a my szliśmy szybko. Od czasu do czasu słyszeliśmy z lewej szczekanie psa.
Szedłem pierwszy. Aby nie gubić kierunku i nie przedłużać drogi, prowadziłem kolegów podług busoli. Zbliżyliśmy się do brzegu lasu. Stąd było widać Stare Sioło i jadące traktem wozy. Skręciłem na północ. Znalazłszy dogodną chwilę, gdy w pobliżu nie było nikogo, przeszliśmy na drugą stronę traktu i znaleźliśmy się w tej części lasu, z której wycofaliśmy się przed godziną. Byliśmy teraz na tyłach obławy, która posuwała się powoli naprzód o dwa kilometry przed nami.
Mijamy nasze wygasające, ognisko. Widzimy leje, które wyryły w ziemi granaty. Od tego miejsca kierujemy się na północ, a potem znów podążamy ku zachodowi – w ślad za obławą. Coraz wyraźniej słyszymy szczekanie psa i hałas, sprawiany przez idących przed nami ludzi. Słyszymy, że oddalają się na południe – przeszli trakt. Wówczas zbliżamy się ku brzegowi lasu i tu zatrzymujemy się. Znów widzimy przed sobą pola... A do zmierzchu jeszcze 2 godziny.
Nie idziemy już po raz drugi dookoła po lesie, bo wiemy, że spostrzegą nasz wybieg i zrobią zasadzkę lub skierują obławą w tył, a sądząc z poprzednich strzałów karabinowych i sprawionego hałasu, mają znaczne siły. Zaczajamy się w krzakach na skraju lasu i czekamy. Mamy w pogotowiu granaty i rewolwery... Czas wlecze się nieskończenie... Do wieczora daleko... Po upływie godziny obława obeszła wokoło po lesie i znów zaczęła się zbliżać ku nam. Co parę minut rozlegało się szczekanie psa.
– Ja tego skowra sprzątnę! – mówi Grabarz ze złością. – Zaczekajcie tu. Wsuwa rewolwery do kieszeni i odbiezpiecza 2 granaty. Potem idzie lasem naprzeciw zbliżających się ku nam ludziom.
Przez kwadrans panuje cisza. Obława jest coraz bliżej. Nagle rozlega się wybuch granatu i przewala się daleko po lesie... Drugi wybuch... Pies zamilkł... Zupełna cisza... Potem zaczynają grzmieć karabiny. Za parę minut zbliża się ku nam Grabarz.
– Trafiłeś skowra? – pyta go Szczur. – Nie wiem. Ale oni zatrzymają się na pewno.
Do zmierzchu jeszcze przeszło godzina.
Wychodzimy w pole. Nie można czekać w miejscu, aby nie dać się otoczyć. Szybko podążamy prostu ku czerniejącemu 4 wiorsty od nas lasowi. Gdy przemierzyliśmy trzecią część tej drogi, z tyłu rozległy się strzały. Obejrzałem się. Polem biegli za nami żołnierze z karabinami w rękach i, zatrzymując się od czasu do czasu, strzelali do nas. Poszliśmy jeszcze prędzej.
W połowie naszej drogi leżała wieś. Chcąc skrócić sobie drogę, aby mieć równe szanse z naszymi prześladowcami, którzy na pewno pójdą przez wieś, weszliśmy w wąską, tonącą w błocie ulicę. Broni nie chowaliśmy. Mieliśmy w rękach granaty i rewolwery.
Pośrodku wsi stał tłum ludzi. Jakieś zebranie. Tłum otaczał wóz, na którym stał jakiś mężczyzna i, ożywienie gestykulując rękami, przemawiał do nich. Nagle ktoś z tłumu dostrzegł nas. Coś krzyknął. Wszystkie spojrzenia skierowały się w naszą stronę. Nie zwracając na to uwagi, szybko podążaliśmy naprzód. Wtem mężczyzna, który przemawiał do zebranych na ulicy ludzi, zeskoczył z wozu i pobiegł na pobliskie podwórko. Szczur przeraźliwie krzyknął:
– Trzymaj!!
Grabarz kilka razy gwizdnął na palcach.
Tłum zaczął topnieć. Ludzie rozbiegali się na wszystkie strony. Idąc dalej pustą ulicą widzieliśmy tylko, gdzieniegdzie, ukradkiem wyglądających z okien mieszkań i zza rogów chałup, ludzi.
Wypadliśmy na drugi koniec wsi i poszliśmy na przełaj przez pola. Z dala nieustannie rozbrzmiewały strzały ścigających nas żołnierzy. Chcieli w ten sposób zaalarmować ludność wsi, aby nas ścigano, lecz narobili jeszcze większego popłochu i osiągnęli jedynie to, że chłopi się pochowali, gdzie kto mógł. Wreszcie dotarliśmy do lasu, który zalegały już wieczorne cienie.
– Możemy zaczekać tu na nich – powiedział Grabarz, siadając na ściętym pniu brzozy.
– Widzę, że im bardzo pilno do piekła...
Teraz już nikt z nas nie może swobodnie się pokazać w miasteczku. Idziemy tam najczęściej wszyscy razem i tylko wieczorami. Szczur przemyka się do mieszkań swych informatorów i zbiera od nich wiadomości o pracy powstańców, o różnych zajściach na granicy, pograniczu i w miasteczku. Potem idziemy razem do sklepów i kupujemy potrzebne nam rzeczy. Parę razy poznawano nas, lecz nikt nie śmiał wejść nam w drogę lub donieść natychmiast na policję. A później wymykaliśmy się z miasteczka i szliśmy na melinę do gorzelni w Pomorszczyźnie lub w okoliczne lasy. Częściej w lasy – tam było najbezpieczniej.
Znów straciliśmy parę dni na zebranie i przeniesienie do pasera ukrytych w różnych miejscach towarów. Zarobiliśmy sporo. Pieniądze mnie już nie cieszą. Jaka różnica: ile ich posiadam, jeśli nie mogę kupować za nie wszystkiego, co mi się podoba. Składam większą ich część, przeważnie złoto i drobniejsze banknoty, do naszego banku – w dziupli starej lipy.
Wczoraj Szczur poszedł sam do miasteczka. Czekaliśmy na niego na cmentarzu. Przyniósł kilka flaszek spirytusu, sporo jedzenia i powiedział do mnie:
– Jest dla ciebie nowina.
– Jaka?
– Powiem na melinie.
Padał deszcz, więc, chcąc dobrze wypocząć, poszliśmy na melinę do gorzelni.
– Co za nowina? – zapytałem Szczura.
– Nie wiem, czy ci powiedzieć...
– No mów!
– Dobrze. Tylko ty się tym nie przejmuj... Jutro, w niedzielę, będą Feline zaręczyny.
– Nie może być!... A z kim?...
– Zgadnij.
– Nie mogę się domyślić.
Szczur krzywo się uśmiechnął i wycedził powoli:
– Z pa–nem Al–fre–dem A–liń–czu–kiem...
Zaniemówiłem. Szczur spostrzegł, jakie to wywarło na mnie wrażenie i rzekł:
– Mnie też to, bracie, przeraziło. Rozmyślałem nad tym długo... Bardzo długo... Tak sobie medytowałem: czy to może być, aby taki szkop wziął siostrę Saszki i korzystał z posagu, który Saszka za cenę swego życia dla niej uzbierał?... Tak właśnie myślałem. I powiedziałem sobie: rąbnę go!... A potem głębiej to sobie rozważyłem i powiedziałem inaczej: nie trzeba i nie można!... I ty to też zrozum... A wiesz dlaczego?
– No?
Szczur poprawił palącą się w butelce świecę, a potem uniósł w górę dwa palce i przymrużył oczy. Na twarzy jego wykwitł krzywy uśmiech.
– A dlatego, że oni siebie warci!... Rozumiesz?... Jeśli ona zgadza się wyjść za niego za mąż, chociaż wie, co to za ananas, to... warta go... A on wart jej!... I pies im mordę lizał! A ty pluń i głowy sobie nie zawracaj!... Siostra Saszki nie powinna była tego robić, a jeśli to zrobi, to jest zwykłą... ścierką... Ot, jak... Może to i lepiej...
Długo milczałem. W głowie kłębiły mi się różne myśli. Później uścisnąłem mocno dłoń Szczura i rzekłem:
– Masz rację!