farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (57)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

kochanekwielkiejWięc zabieram jedzenie do kosza, wychodzę z mieszkania i włażę na strych. Kiedy wchodziłem Grabarz spojrzał na mnie przymrużonym okiem i udał śpiącego.

– Człowieku, kiedy ty się wyśpisz! – mówię zdumiony.

– No, bo co?... Co mam do roboty?... W nocy z babami się hełda, a we dnie drychnie.

– Wstawaj jeść!

Jemy z apetytem usmażoną z plasterkami boczku jajecznicę, gorące bliny, duszone mięso, kapustę. Wypijamy flaszkę wódki. Potem zapalamy papierosy. Do zachodu słońca jeszcze daleko.

– Był Szczur – mówi Grabarz.

– No?...

– Przyniósł 10 szkieł "hamiry" i 2000 papierosów.

– Co mówił?

– Powstańcy siedzą cicho. Nie idą w drogę. A Alińczuki zameldowali na ciebie do policji, żeś ich obrabował w drodze z Rakowa do Olechnowicz.

– Daj spokój! Nie może być!

– Szczur mówił. Też klął. Pierwsza kategoria!

– Przecież nie mogli mnie poznać. Nie odzywałem się ani słówkiem i nie widzieli mnie wcale!

– Szczur mówił, że oni to z pontem, na lewo. Sami nie wiedzą, kto ich obrobił, a na ciebie zameldowali ze złości. To Alfreda robota... A co: martwi to ciebie? Przecież nikt nie uwierzy, że im towar w drodze na stacją odebrano.

– A ja na nich pluję! – powiedziałem ze złością. – Niech meldują! Poproszę Szczura, żeby koniecznie się dowiedział, kiedy znów pójdą za granicę i na "wytysz" ich skryję!

– To ja rozumiem! W to mi graj! – rzekł Grabarz.

– Co mówił Szczur? Będzie robota? – Na razie nic nie ma. Szczur powiedział: pocierpcie! niech nadejdą ciemne noce. Wtedy zacznie się robota! Pierwsza kategoria!

– Nudzi mi się czekać. – To chodź do "babów". Znam tu w jednej wiosce takich "kobietów", że cholera człowieka bierze! Pierwsza kategoria!

Słońce zaszło. Poszliśmy na wycieczkę do jednej z pobliskich wsi. Siadamy na dużym kamieniu, w pobliżu ostatniej z brzegu chałupy i obserwujemy z dala wieczorny ruch we wsi. Pastuchy przepędzają z pastwiska, w chmurze pyłu, trzodę krów. Mija nas chłop. Ma olbrzymi kudłaty łeb i duże, sczerniałe, zdeformowane stopy.

– Boże dopomóż, Walenty! – krzyczy do niego Grabarz.

– A?... Dziakuju!

Poszedł dalej.

– Widzisz, jaki karabin maszynowy! – mówi Grabarz.

– Gdzie karabin maszynowy?

– No, na ramieniu dźwiga.

– Toż widły!

– Właśnie... Białoruski karabin maszynowy: naraz 5 dziur robi!

– No, a białoruska armata jak wygląda?

– Skiekiera – mówi Grabarz.

– Dasz w łeb, koń nie wytrzyma!

Od łąk zbliża się ku nam grupa dziewek z grabiami w rękach. Spódnice mają wysoko podetkane, koszule zapocone. Trzęsąc cycami paradują obok nas, zostawiając za sobą gęstą smugę woni potu, sera, cebuli i gnoju. Obejrzały nas uważnie krowimi oczami, bez wyrazu i poszły dalej, przesadnie kołysząc biodrami.

– Hanka, warkocz ci się zaplótł! – krzyczy Grabarz.

Jedna z dziewczyn dotyka dłonią karku.

– Nie z tyłu... z przodu! – rzuca jej Grabarz.

– A sztob ciabie trasca uziała! Ażeby ciebie febra wzięła – odpowiada Hanka.

Inne dziewczyny pokazują w szerokich uśmiechach różowe dziąsła i po plutonie zdrowych, białych zębów.

– Przychodźcie, która chce, do Akuliny. Zabawimy się! – krzyczy za dziewczynami Grabarz.

– Dobrze – odzywa się jedna z nich z dala.

Siedzimy wciąż na kamieniu. Nadchodzi ciepły wiosenny wieczór. Zapala zmierzch. Grabarz wstaje z miejsca i zaciskając pięści, przeciąga się, aż kości trzeszczą.

– No chodź! Zabawimy się, pierwsza kategoria!

Idziemy wąską, krzywą ulicą w głąb wsi. Wszystko tu naturalne: smród, brud, głód... Kobiety też jeśli ładne, to ładne, jeśli brzydkie, to brzydkie. W całej wsi nie znajdziecie gorsetu, peruki, sztucznych zębów. Zaledwie trochę różu, pudru i pomady. I to w jednej z dwóch, zamożniejszych lub mających bliższą styczność z miasteczkiem, chałup.

8

Noc ciepła i cicha. Niebo czarne, upstrzone mnóstwem gwiazd, które rozwidniają teren na znacznej przestrzeni. Siedzę na brzegu kilkumetrowego urwiska, dołem którego przechodzi trakt, prowadzący z Rakowa do Mińska. Nogi zwiesiłem w dół. W lewej ręce trzymam kieszonkową latarkę, w prawej nabite parabellum.

Patrzę uważnie w kierunku mostu, znajdującego się sto kroków ode mnie. Słyszę szmer wody, lecz nie widzę ani mostu, ani rzeczułki. Na lewo od mostu woda mknie po kamieniach. Czekamy na partię powstańców, którzy będą wracać tą drogą z Sowietów, niosąc futerka. Powinni – jak sądzimy z pewnej informacji i własnych obserwacji terenu – przejść po kamieniach rzeczułkę, a następnie drogą przekopaną przez długie wzgórze, muszą wyjść na olbrzymią polanę. Droga ta tworzy rodzaj wąwozu, szerokiego na 4 – 5 metrów, a długiego na kilkadziesiąt kroków.

Jestem z jednej strony, a Szczur naprzeciw mnie, u wejścia do tego sztucznego wąwozu. Jest to wygodna pułapka dla partii, którą ścigamy dwa tygodnie, a która już trzy razy wymknęła się nam z rąk. Mają jakieś dziwne szczęście! To nas gniewa i uparcie ścigamy ich dalej. W tym wąwozie robimy zasadzkę już trzecią noc.

Jest połowa sierpnia. Lato się kończy. Czwarty miesiąc polujemy na powstańców. Przyłapaliśmy kilkanaście partii. Na pewno więcej, niźli strażnicy po obu stronach granicy w przeciągu całego roku. Małych partii powstańców, chodzących na własną rękę, nie ścigamy, to zbyt drobna dla nas zdobycz. Wyłapujemy duże partie, przenoszące drogi towar. Kilka partii rozbiliśmy zupełnie, bo kupcy, widząc ciągłe wsypy, przestali dawać im towar. Pracujemy nieraz do moci z maszynistami lub uczestnikami tych partii, którzy porozumiewają się ze Szczurem w wielkiej tajemnicy przed kolegami. Oni właśnie wskazują nam dokładnie swe drogi i punkty, a my urządzamy na nich zasadzki w Sowietach. Udając podpolników, czekistów i sieksotów – bierzemy ich "żywcem", nim zdążą zrozumieć, co się stało i kto jesteśmy.

Mam na sobie czarną, skórzaną kurtkę i czapkę z czerwoną gwiazdką. Poza tym noszę granatowe, sztruksowe spodnie, obszyte skórzanymi lejami i buty z długimi cholewami. Tak samo jest ubrany i Grabarz. Szczur ma na sobie długi, wojskowy płaszcz i wojskową czapkę bez odznak.

Jest godzina pierwsza w nocy. Chce mi się bardzo spać, lecz zwalczam senność i uważnie patrzę w kierunku mostu. Słyszę z tyłu jakiś lekki szmer. Pochylam się ku ziemi i przygotowuję rewolwery. Rozlega się ciche gwizdanie. Dwa razy. Odpowiadam. Z boku, zza drzew, ukazuje się Szczur. Siada obok mnie i szepcze:

– Pewnie już nie pójdą.

– Pewnie... Dawno już po pierwszej...

– Zapalimy?

– Dawaj.

Oddalam się w głąb lasu. Zdejmuję z siebie kurtkę. Kładę się na ziemi. Nakrywam kurtką głowę i górną część tułowia. Zapalam papierosa. Chowam go w rękawie i wracam do Szczura. On również zapala papierosa.

Długo siedzimy w milczeniu i palimy. Jednocześnie nasłuchujemy uważnie, co dzieje się wokoło i obserwujemy teren przed sobą.

Siedzimy na brzegu urwiska ze zwieszonym nogami. Pod nami rozściela się szara płaszczyzna drogi i gubi w siwej pomroce.

Grabarza z nami nie ma. Jest na zasadzce po drugiej stronie rzeki ukryty w krzakach w pobliżu mostu. Liczymy się z tym, że partia może pójść inną drogą, bo na lewo od mostu jest również bród. Gdyby Grabarz dostrzegł przeprawiającą się tamtędy partię, miał powiadomić nas o tym i zaszlibyśmy im drogę kilka kilometrów od tego miejsca. Gdy siedzieliśmy, na brzegu urwiska, ćmiąc ostrożnie papierosy, dostrzegłem w pewnym momencie, że w dole coś się porusza. Wyglądało to tak, jakby nagle część drogi zaczęła pełznąć bez szmeru w górę... Pośpiesznie pochylam się. Słyszę lekki dźwięk, jakby od uderzenia metalu o metal. Znów ten sam dźwięk... Chyba to szczęk broni... Unoszę z kolan parabellum i kładę się na brzegu urwiska. Szczur klęczy obok mnie, z rewolwerem gotowym do strzału. Upływa kilka sekund i widzimy jak dołem, tuż pod nami, suną dwaj uzbrojeni krasnoarmiejcy. Siwe ich płaszcze zlewają się z szarym tłem drogi i gdyby nie ruch, nie moglibyśmy ich dostrzec nawet z tak bliskiej odległości. Lekki szczęk broni brzmi nieustannie, przy każdym ich ruchu. Stąpania ich nie słyszymy, bo nogi krasnoarmiejców toną w miękkim, zaściełającym drogę, kurzu... Wciąż patrzymy w dół. Gubimy ich z oczu. Szczęk broni cichnie w dali.

– Poszli – mówię cicho do Szczura. Długo nie odpowiada mi, a potem szepcze:

– Nie... Stoją...

– Pójdę zobaczę.

Wstaję z miejsca i zataczając wolno i cicho duże półkole, między porastającymi szczyt urwiska sosnami, wychodzę na skraj dużej polany, środkiem której biegnie droga do granicy. Nie widzę ani przeciwległego, porośniętego lasem, brzegu polany, ani mostka, ale zdaje mi się, że słyszę oddalające się odgłosy. Kładę się na ziemi i patrzę na drogę tak, aby za tło służyło mi niebo – w ten sposób znacznie rozszerza się pole widzenia. I wydaje mi się, że odróżniam malejące sylwetki.

Aby nabrać pewności, obserwuję je przez chwilę.

Potem wracam do lasu i idę na brzeg urwiska, gdzie kiedyś zostawiłem między korzeniami sosny brezentową torbę, zawierającą sześć flaszek spirytusu, litr likieru i kilkanaście tabliczek czekolady.

Szukam tamtego miejsca. Powoli idę między drzewami, patrząc pod nogi. W lewej ręce mam latarkę, w prawej parabellum. Wtem spostrzegam na skraju urwiska, w pobliżu pnia starej sosny, jakąś szarą plamę. Myśląc, że to moja torba, pochylam się, aby ją wziąć. Nagle plama się cofa od mej wyciągniętej naprzód dłoni i słyszę krzyk:

– Kto eto? Ruki wwierch!

Robię dużego susa w tył i w bok. Klękam i skierowuję przed siebie w lewo snop promieni z latarki elektrycznej.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.