Lonia pośpiesznie się wyciera ręcznikiem i odpowiada, wesoło się uśmiechając i radośnie błyszcząc oczami, na moje pytania.
– U ciebie spokojnie?
– Zupełnie... Teraz mnie nie ruszają... Pewnie wiedzą skądś, że zakryłam punkt.
– A dla mnie towar sprzedasz?
– Co bym ja dla ciebie nie zrobiła? Nie zapomniałeś mnie?... Chodź, przywitamy się!
Odrzuca ręcznik na ławkę i obejmuje mnie za szyję. Pachnie mydłem i miętą. Pociąga mnie za ramię na drugą połowę domu.
– Tam chłopaki czekają! – mówię do niej.
– Niech zaczekają trochę. Ja na ciebie dłużej czekałam.
Potem idę do lasu i przyprowadzam kolegów na chutor. Lonia już się ubrała. Zaprasza nas do pokoiku za przepierzeniem, w którym sporządzaliśmy zwykle bandaże. Teraz wyjmuje towar z nosek, segregujemy go na stole i obliczamy ilość rzeczy.
– Kiedy nam Bombisia opchnie te ciuchy? – pyta Szczur.
– Śpieszy ci się?
– Tak, i forsa potrzebna.
– Jak chcecie sprzedać; za złoto, czy za dolary?... A może wymienić na futra?
– Sprzedaj za dolary!
– Jeśli tak, to na jutro wieczór załatwię wszystko. Dzisiaj nie zdążę. Musicie przenocować u mnie.
– Żeby nas tu nie cupnęli?
– Nie cupną. Bo skąd się dowiedzą?
– A wtedy Władka?...
– "Wtedy"?... Wtedy czekano na was. Zasypał was ktoś z miasteczkowych chłopaków i Makarow zrobił zasadzkę... Cztery dni czekano na was. Dniówkę przesiedzieliśmy na strychu, bo stąd dobrze widać na wszystkie strony i łatwo byłoby, w razie potrzeby, uciekać. Lonia we dnie pojechała do Mińska, a wieczorem pięć noszczyc przeniosło wszystek towar na miejsce. Ja spędzałem czas w mieszkaniu, a koledzy na strychu.
– Dziś możemy wracać! – powiedziałem do Loni. – Towar przeniesiony i na pewno masz dla nas forsę.
Lonię to zgniewało.
– Czego ty się śpieszysz? Przeszło rok czasu nie widzieliśmy się, a tobie pilno! Zdążysz!... Masz jaką sprawą w domu? No?
– Nie mam.
– No, to jutro pójdziesz! Pieniędzy ja też nie otrzymałam wszystkich. Jutro odbiorę resztę. Z Żydami załatwiło się różnie, a wam trzeba monetę na rękę dać!
– Tak.
– Widzisz. Ja wiem, jak najlepiej zrobić.
Chłopaki spali na strychu, a ja spędziłem noc z Lonią. Nazajutrz Lonia z rana pojechała do miasta. Wróciła po południu. Obliczyła szczegółowo wartość towaru i wypłaciła nam 2950 dolarów. Wziąłem z tych pieniędzy 250 dolarów i dałem jej, mówiąc:
– A to masz za pracę i melinę.
Ona wesoło roześmiała się.
– Jaki ty dla mnie dobry!... A ty daj ze swoich pieniędzy... z doli, a nie ze wspólnych.
– Dobrze – powiedziałem. – Dam ci połowę tego, co mi się należy, a jeśli chcesz, to i wszystkie!... Ja mam pieniądze.
Lonia z udanym podziwem kiwa głową.
– Patrzcie go: jaki bogacz! Ale o mnie się nie martw. Mam swój procent od Żydów. A to wasze na czysto. Jeśli chcecie wziąć za dolary skórki, to zarobicie jeszcze.
– Dla nas wystarczy i tego zarobku! – rzekł Szczur. – Nie chcemy zbytnich kłopotów.
Rozdzieliliśmy między siebie otrzymane pieniądze.
Wieczorem, po sutej kolacji, pożegnaliśmy się z Lonią i wyruszyliśmy w drogę powrotną.
– Jeśli będzie jeszcze towar, to przychodź! – rzekła do mnie Lonia. – Ja punktu teraz nie trzymam, ale dla ciebie zawsze towar sprzedam.
Noc była ciepła, przyjemnie było iść polami i lasami, nie mając na plecach noski. Była wigilia jakiegoś święta. Po wsiach dziewki śpiewały monotonne białoruskie piosenki. Idziemy przez łąki, pola i lasy, po ścieżkach, mchach, drogach... Wciąż na zachód. Tam, gdzie pędzi na ukos, z góry w dół, ze wschodu na zachód, Wielki Wóz. Jesteśmy dobrze ubrani. Mamy doskonałą broń. Mamy sporo pieniędzy i nadzieję na zdobycie jeszcze wielu, wielu pieniędzy... Po co mi one?... Albo ja wiem? Mnie pieniądze wcale nie są potrzebne. Zadowalam się byle czym...
Jest połowa maja. Szczur załatwia w miasteczku nasze sprawy; pilnie i sprytnie węszy, czy nie pójdzie czasem za granicę jakaś partia powstańców. Grabarz całymi dniami wysypia się na strychu, na naszej melinie u matki Kruczka. A ja, z dwoma parabellum w kieszeniach, włóczę się po drogach i lasach. Czasem zachodzę bardzo daleko. Nie wiem, co mnie goni! Nie mogę tego zrozumieć... Może to tęsknota? Ale za czym tęsknota? Mam i żarcie, i wódkę, i oddanych sobie kolegów... Wiosna w pełni. Słońce praży gorącymi promieniami ziemię. Las gra, szumi i śpiewa... Ziemia omdlewa i ciężko oddycha.
Wciąż kołuję po lasach, z dala od miasteczka. Czasem do mnie przyłącza się Grabarz (lecz tylko wieczorami – kolega nie lubi słońca) i idziemy do pobliskich wsi.
Mamy tam wiele znajomych chłopaków i dziewczyn. Zjednywamy ich sobie wódką i cukierkami. Grabarz jest niewybredny – zadowala się byle czym: aby baba! A we dnie cynicznie wyszydza dziewki, które wieczorami i nocami wytrwale i pracowicie obmacuje po "pryzbach" i stodołach. Mówi na przykład tak:
– Wiochna u mnie rozpoczyna się daleko za kolanami, a kończy się koło pępka. To, pierwsza kategoria! Nie ma różnicy. A reszta się nie liczy!...
Grabarz umie mówić z dziewczynami i, nie patrząc na to, że jest brzydki i cynik, ma u nich wielkie powodzenie. W każdej pobliskiej wsi ma po kilka kochanek...
Słyszałem nieraz, że opowiada dziewczynom tak drastyczne, wysiuchtane, wyślinione kawały, że aż pluć się chce, a one klną go, pięściami okładają, uszy sobie palcami zatykają, lecz słuchają i lgną do niego.
Gdy noce są wolne, Grabarz na melinie nie śpi. Przychodzi dopiero rano, zje cokolwiek i kładzie się spać do wieczora, kiedy znów idzie na inspekcję po wsiach.
Więc we dnie jestem samotny, bo długo spać nie mogę. Wałęsam się wtedy samotnie po lasach. Godzinami leżę na miękkim mchu, patrząc w głębokie, turkusowe tło nieba, po którym przemykają lekkie obłoczki lub suną olbrzymie zwały chmur.
Pewnego razu spędziłem dłuższy czas w lesie, w pobliżu Duszkowa. Miałem zamiar obejść wieś Wygonicze i wrócić na melinę. Wtem, stojąc na skraju lasu, dostrzegłem idącą drogą od miasteczka parę: młodego chłopca i dziewczynę. Postać chłopca przypominała mi kogoś. Cofnąłem się do lasu i zaczaiłem się za grupą krzaków.
Gdy spacerowicze zbliżyli się do mnie, zobaczyłem Pietrka Filozofa, który prowadził pod ramię jakąś obcą mi dziewczynę. Nie widziałem jej nigdy w miasteczku.
Była skromnie ubrana. Miała czarne włosy, brwi, i bladą twarz. Była bardzo młoda, może młodsza od Pietrka. Zdawało mi się, że widziałem gdzieś tę twarz. Z początku chciałem zbliżyć się do nich, lecz gdy dostrzegłem podobieństwo dziewczyny do kogoś, kogo znałem w przeszłości... zatrzymałem się. Minęli mnie. Cicho rozmawiając poszli dalej. A ja patrzyłem im w ślad i wciąż myślałem, myślałem... Wreszcie przypomniałem sobie Kapitańską Mogiłę i widmo... ta sama twarz... lub bardzo podobna... Widziałem ją w gorączce, ukazała mi się w półmroku, lecz pozostała w pamięci. Śledzę ich z dala. Nie mam odwagi podejść. Coś mnie wstrzymuje.
Doszli do majątku Duszkowo i wracają. Odprowadzam ich z dala. Potem zabiegam lasem naprzód i chowam się w krzakach, w pobliżu drogi. Zbliżają się do mnie.
Słyszę głos dziewczyny:
– Niech pan napisze do Warszawy. Może tam są jakieś wiadomości?
– Nie, panno Irko!... Wszystko to do niczego nie prowadzi. Chcę teraz, za pośrednictwem gazet, zwrócić się do emigracji... Mogli wyjechać do Niemiec lub Francji.
Mogli mieć znajomych, którzy wiedzą teraz o ich losie... Dalszego ciągu rozmowy nie słyszałem. Z urywku tego zrozumiałem, że Pietrek stara się odszukać swych krewnych i rozmawia o tym z dziewczyną, której na imię Irena. A kto ona?... Wiedziałem, że stoję wobec zagadki, której bez pomocy Pietrka nie będę mógł rozwiązać.
Oddalili się ode mnie i znikli za jakimś wzgórzem. A ja długo patrzyłem im w ślad.
Idę polami w kierunku lasu, w którym się znajduje nasza kryjówka. W mieszkaniu Hela szykuje dla nas kolację. Moglibyśmy jeść w izbie, lecz na strychu jest swobodniej, bo nie ma "krępacji".