farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (55)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

kochanekwielkiejZdawało mi się, że słyszę dudnienie kroków. Potem wszystko ucichło... Znów złudzenie... "A może dzisiaj wcale nie pójdą lub poszli inną drogą?"
Nagle słyszę coraz wyraźniej lekki szmer kroków.

"Idą – myślę radośnie. – Idą na pewno!"

Przylgnąłem tułowiem bliżej ku ziemi, a głowę uniosłem w górę, starając się przejrzeć znajdujący się na prawo ode mnie, tonący w ciemnościach teren. Lecz słuch, w tak ciemną noc, jest lepszym moim sługą i coraz wyraźniej odróżniam kroki idących w ciemności ludzi. Szturcham łokciem Grabarza i lufą parabellum pokazuję w ciemność, skąd słyszę kroki. On przez dłuższy czas nasłuchuje, a potem kiwa potwierdzająco głową. Słyszę, że przygotowuje latarkę i nóż – będzie musiał z nożem w ręce zrewidować w kanale Alińczuków.

Słyszę już bardzo wyraźnie, coraz bardziej zbliżające się ku nam kroki. Wówczas ciągnę jeden raz za sznurek. Szczur lekko odpowiada mi... Czuwa... A kroki są coraz bliżej. Wiem, że to nie zielonki, bo stąd do granicy spora odległość i idąc paczką, z dala od granicy, nie zachowywaliby się tak cicho. To albo Alińczuki, albo inni przemytnicy.

Nagle wyraźnie widzę wyłaniającą się z ciemności, 10 kroków ode mnie, sylwetkę. Za nią sunie następna. Opuszczam głowę w dół, aby przemytnicy nie mogli dostrzec mej twarzy. Jest ich pięciu. Zbliżają się do nasypu. Przystanęli w pobliżu kanału. Stoją nieruchomo przez dłuższy czas, potem jeden z nich prędko wbiega po stromym zboczu nasypu w górę i przechodzi go na drugą stronę. Nie spodziewałem się tego. "Co to jest? Może nie wejdą wcale do kanału!" Patrzę to na pozostałych u dołu nasypu czterech ludzi, to na wejście do kanału! Wokoło panuje cisza. "A może chcą zbadać drugą stronę nasypu i kanał?" – myślę. I nie omyliłem się. Po pewnym czasie widzę, jak z kanału, o kilka metrów ode mnie, ukazuje się ciemna sylwetka z szarym prostokątem noski na plecach. Słyszę lekkie: "Cyt! cyt!" i cztery ciemne sylwetki podążają wzdłuż nasypu w kierunku kanału. Są razem. Serce pośpiesznie, radośnie bije mi w piersi: wszystko się układa doskonale – jak przewidywaliśmy!

Alińczuki, pochylając się nisko, jeden za drugim włażą do kanału. Wówczas szarpię mocno trzy razy za sznur i Szczur porywa się na nogi. W kilka dużych susów znika za nasypem. Grabarz skoczył w dół z naszej strony. Zbiegłem za nim.

Prawie jednocześnie rozbłysły u obu wejść do kanału latarki elektryczne. Zalały go jaskrawymi promieniami. Posłyszałem zimny, spokojny, pewny siebie głos Grabarza:

– Rączki w górę!... Raz, dwa!... I ani mru-mru! Pierwsza kategoria!

"Oho! – pomyślałem. – Toś ty taki!" Zaświeciłem swoją latarkę i Grabarz, z lśniącym w prawej ręce nożem, ruszył naprzód. Ja i Szczur świeciliśmy wciąż ku środkowi kanału. Mieliśmy na sobie szeroko rozpięte kurtki, aby osłonić nimi wejście do kanału, żeby nie było widać z dala błysku latarek.

Grabarz rewiduje pierwszego z brzegu. Poznaję w nim Albina. Grabarz wyjął mu z kieszeni rewolwer, magazynki i jeszcze coś, czego nie mogę dostrzec z dala. Chowa to wszystko do swoich kieszeni. Potem rewiduje następnego przemytnika – Adolfa. Tak samo obmacuje go, wywraca mu kieszenie, zabiera broń. Następny był Alfons. Po nim Ambroży. I wreszcie Alfred. Przemytnik powiedział coś do Grabarza. Nie słyszałem co. Rozległ się w odpowiedzi głos Grabarza:

– Jakim prawem?... A takim, że mi się tak podoba! Rozumiesz?... A jak mi się spodoba, to ci zęby wytrzaskam, albo tę oto "kosę" w bok wsadzę! "Poniał"?

Grabarz skończył rewidować Alińczuków. Potem powiedział do nich:

– Zrzucać noski! Duchem, bo was popędzę!

Teraz Grabarz miał w lewej ręce latarkę, a w prawej nabite parabellum, które odebrał Alfredowi. Bracia zrzucili pośpiesznie z pleców noski. Wówczas Grabarz powiedział głośno:

– A teraz marsz za granicę!... Gęsiego... Jeden za drugim... Ja będę z tyłu... Kto się obejrzy, dostanie pigułkę... na przeczyszczenie sumienia... Wyłaź!... Poszło!...

Pierwsza kategoria!

Szczur zgasił latarkę i odsłonił wejście. Alińczuki jeden za drugim wyłazili z kanału i kierowali się w pole. Grabarz szedł za nimi. Szczur wlazł do kanału i zaczęliśmy wyrzucać na zewnątrz noski. Były dość ciężkie Zacząłem związywać je po dwie do kupy. Dwie dla Grabarza, dwie dla mnie, a dla Szczura, który był słabszy od nas, zostawiłem jedną noskę. Oczekiwaliśmy na powrót Grabarza.

– Morowo ich obrobił! – powiedziałem szeptem do Szczura.

–To stara firma! Żygan! Wiem, kogo wziąć do tej roboty!... Takich jak on mało na pograniczu!

Wkrótce posłyszałem lekkie kroki i z góry nasypu zbiegł Grabarz.

– Gdzie ich porzuciłeś? – zapytał go Szczur.

– Pół kilometra ich wiodłem. Może do samej granicy... Ja tu miejsc nie znam... A potem po cichu w tył, w tył... Mają pietra. Do samej Moskwy pomaszerują: myślą, że ja z tyłu idę...

Wróciliśmy na melinę. Na strychu, przy świetle latarki, Grabarz zaczął wyjmować zabrane Alińczukom rzeczy. Było tam 5 rewolwerów: trzy parabellum i dwa nagany, 5 latarek, sporo nabojów i zapasowych magazynków. Poza tym było kilka portfeli. Szczur zaczął je przeglądać. Było tam sporo polskich i sowieckich pieniędzy, były dolary i szterlingi. Dokumentów nie znaleziono żadnych. Przemytnicy nie biorą w drogę dowodów osobistych.

– Wiesz co? – rzekł Szczur. – Połowę pieniędzy oddamy matce Kruczka, a połowę odeślemy Lordowi do więzienia. Oni przez nich poszkodowani. Niech chociaż tę korzyść mają!

– Z parszywej owcy chociaż wełny kłak – rzekł Grabarz.

– A dla nas będzie towar i maszyny.

Zaczęliśmy rozpakowywać noski. Towar był drogi: lakier, giemza, francuskie guziki z masy perłowej, batyst, jedwabne pończochy. Wszystko w najlepszym gatunku. – No, no! Dobry kusz urwaliśmy! – rzekł Szczur.

– Gdzie to opylisz? – zapytał go Grabarz.

– Diabli wiedzą! Sprzedać mam gdzie, ale trzeba dużo stracić!

Wtem przyszła mi do głowy pewna myśl.

– Wiesz co? – rzekłem do Szczura. – A może spróbujemy zanieść towar do Bombiny? Ona dawno wolna, a sprawę swoją zasmarowała.

– Dobrze radzisz! – rzekł Szczur. – Tu trzeba oddać za pół darmo. A tam jeszcze 100 procent zarobimy. Weźmiemy z osiem, dziesięć razy więcej, niźli tu... No i tego – mrugnął do mnie okiem. – Zobaczysz swoją Bombisię. Dobrze, że przypomniałeś sobie!

Postanowiliśmy wyzyskać ciemne noce i przenieść jutro za granicę odebrany Alińczukom towar. Szczur poszedł do miasteczka, a ja i Grabarz pozostaliśmy na melinie.

7

Jesteśmy dobrze uzbrojeni. Ja mam dwa parabellum: jeden mój własny, a drugi odebrany Alińczukom. Szczur ma również dwa parabellum, a Grabarz dwa nagany – nie ma zaufania do broni automatycznej. Niesiemy trzy, bardzo ciężkie noski z towarem Alińczuków... Był przeznaczony do Sowietów i idzie do Sowietów. Tylko z opóźnieniem o jeden dzień i na inny punkt. Noc jest bardzo ciemna. Idziemy przeważnie lasem. Powolnie, ostrożnie, krok za krokiem, chociaż nie boimy się nikogo, bo na kule z zasadzki, zza krzaka, możemy odpowiedzieć dziesiątkami kul! Nasza ostrożność jest podyktowana chęcią zaskoczenia czatujących na nas ludzi. Jesteśmy ostrożni do przesady, a w razie potrzeby będziemy walczyć do ostatka. Nie mówiliśmy o tym, lecz wiemy to wszyscy.

W pobliżu granicy zatrzymaliśmy się, usiedliśmy na ziemi i zdjęliśmy buty. Potem włożyliśmy je za pas, cholewami w dół. Dalej poszliśmy w skarpetkach.

Poruszaliśmy się naprzód bez szmeru, jak widma. Stopy miękko obejmują gałęzie chrustu, szyszki i nie sprawiają wcale hałasu.

Prowadzi nas Szczur. Znam dobrze ten odcinek i idę ostatni. Grabarz podąża za Szczurem – ten odcinek jest mu zupełnie obcy, więc prowadzimy go pośrodku.

Mam w rękach dwa rewolwery. Zapasowe magazynki odciągają mi lewą kieszeń. Krok za krokiem, po cichu, wolno podążamy wciąż naprzód. Mijamy krzaki, drzewa, zwały chrustu. Stopniowo oczy przyzwyczajają się do ciemności i odróżniają teren na znacznej odległości.

Mijamy ścieżki, którymi chodzą żołnierze bolszewiccy na tyłach granicy. Zbliżamy się ostrożnie do każdej ścieżki. Przez dłuższy czas, w skupieniu, nasłuchujemy, a potem przechodzimy niebezpieczne miejsce. Znów marsz, znów las i znów ścieżka...

W pewnym miejscu Szczur zatrzymał się o dwa kroki od ścieżki. Nagle ukląkł. Idziemy za jego przykładem. Z początku nic nie słyszę, lecz po chwili dochodzą mych uszu niewyraźne szmery. Początkowo nie mogę rozpoznać, co to jest. Potem już wyraźne szurganie nogami po ziemi... To idą zielonki. Czasem się zatrzymują, wtedy zapada dziwna, niepokojąca cisza... Znów rozlega się szurganie nóg... Bliżej, bliżej... Nagle dostrzegam ciemne kształty, powoli suną ścieżką ku nam... Milczymy... Unoszę lekko rewolwery w górę i kieruję lufy przed siebie... "Mogę zrobić z nimi, co chcę!... Mam 18 kul w pogotowiu... Mogę wystrzelić je w kilka sekund. Mogę obrócić tych dwóch strażników w przestrzępione kulami mięso!"

Idą wolno, leniwie... Zatrzymują się naprzeciw nas. Jeden lekko kaszlnął. Szczur jest tuż przy nich; gdyby chciał, mógłby chwycić ich ręką za płaszcze. Przez chwilę stoją, nasłuchują... Nic nie dostrzegają wokoło i, ciężko szurgając nogami, ruszają dalej. Czuję coś w rodzaju politowania i pogardy dla nich.

Szmer kroków coraz bardziej się oddala od nas. Szczur powstaje i rusza naprzód. Idziemy za nim. Poruszamy się bez szmeru – jak cienie, jak widma. Jesteśmy sprytni, doświadczeni, przebiegli, śmiali, dobrze uzbrojeni, pewni siebie... Przyjemnie pracować w takich warunkach, z takimi kolegami...

Podziwiam tego wariata, Szczura. Myślałem, że jest zdolny tylko do robienia burd, a on prowadzi nas tak ostrożnie i cicho, że nie znajduję wyrazów na określenie mego podziwu. A jednocześnie wykazuje brawurową odwagę. Na przykład: drugą linię przeszliśmy po moście. Nikt go nie pilnował. Gdyby ktokolwiek był na moście, to dostrzegłby nas dopiero przy sobie. A wówczas... Czy trzeba pisać – co stałoby się wówczas?

Słyszymy, że drogą jedzie jakiś wóz. Zbaczamy z traktu i przystajemy w pobliżu grupy jodeł... To nie pojedynczy wóz, to cały tabor. Jadą gdzieś w kierunku granicy – może na roboty leśne w pobliżu. Na kilka kilometrów od granicy wzuwamy buty i polnymi drogami podążamy naprzód, starając się skrócić sobie drogę.

Nad ranem zbliżamy się do chutoru Loni. Nareszcie ją zobaczę. Tak często o niej myślałem, zamierzając ją kiedyś odwiedzić. Zatrzymujemy się w lesie w pobliżu chutoru. Oczekujemy wschodu słońca. Rozwidnia się coraz bardziej. Teraz widzimy wyraźnie drogę prowadzącą w kierunku chutoru i dziedziniec. Widzimy, jak parobek zakłada konia i wyjeżdża w pole. Potem dostrzegam, że dziewka, dźwigając duży ceber, poszła do chlewu.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.