Wypiliśmy butelkę wódki i Szczur zaczął mówić:
– Dopóki na granicy pracowali nasi fartowcy, wszystko szło: moje uszanowanie!... Zjawili się powstańcy. Chodzą za parę groszy. Jeden drugiemu robotę odbija. Jeden drugiego sypie. Można powiedzieć: nie fartowcy a chamy! Maszynistów mają też gadów. Ich nawet dzicy znać nie chcą. Wołali Suma na maszynistę do siebie, to im odpowiedział, że woli głodny siedzieć, albo wodę Żydom nosić, niźli ze żłobami mieć interesy! To samo i Buldog im powiedział... Kiedyś przemytnik – był chłopak, a teraz alfons, łobuz, albo szpaniuga! Teraz, za flachę hamiry, powstaniec najlepszemu chłopakowi zadrę w bok wtryni! Tak, jak za namową Alfreda, Kruczkowi! I wiesz, co ja teraz wymyśliłem?
Byłem bardzo zaciekawiony tą niezwykle długą przemową Szczura i zapytałem go:
– Właśnie, chcę prędzej dowiedzieć się: do czego zmierzasz?
– Chcę powstańcom partie rozbijać i towar zabierać. Jeśli to długo robić, kupcy przestaną dawać im towar. Zrozumiałeś?
– A skąd dowiesz się, którędy idą? – Dowiem się wszystkiego, albo od ich maszynistów, albo od chłopaków z partii, albo sam wyśledzę. Dam sobie radę!... Będziemy "kryć" ich albo tu, na pograniczu, albo, najlepiej, w Sowietach!
Szczur zaczął z coraz większym zapałem opowiadać mi, jak ma zamiar poprowadzić robotę. Przytakiwałem mu i wtrącałem swoje uwagi. Niedługo przed odejściem kolega powiedział:
– Pozbawili nas, cholery, dobrych chłopaków i pracy! Ale i my pokażemy im, po czemu funt pieprzu!
Za kilka dni wróciła z Wilna matka Kruczka. Syn jej zmarł w szpitalu i matka z córką wypłakiwały sobie oczy z żalu po nim. Gdy patrzyłem na ich rozpacz, ogarniała mnie coraz większa nienawiść do powstańców. Niecierpliwie oczekiwałem powrotu Szczura, lecz on zaprzepaścił się gdzieś i zacząłem już obawiać się o niego. Wreszcie przyszedł po upływie kilku dni. Wesoło przywitał się ze mną:
– Dawno poszłaby robota, lecz nie miałem odpowiedniego chłopaka na trzeciego!... Trzeba, żeby go powstańcy nie znali!
– Znalazłeś!
– Znalazłem! Jeździłem za nim aż do Radoszkowicz!
– Kto taki!
– Janek Grabarz. Ty go nie znasz! Klaaawy chłop. Pewny i bojowy! Do każdej roboty się nadaje. I nie żminda... Wiesz, gdzie go zostawiłem?... to na razie...
– Gdzie?
– U Pietrka Filozofa. Dziś wieczorem przeniesiemy tu sporo różnych rzeczy. Ja będę mieszkał w miasteczku i wszystkiego się dowiadywał, a wy tu... Trzeba pogadać z matką Kruczka.
Zawołaliśmy staruszkę i zapytaliśmy ją, czy zgodzi się trzymać nas na mieszkaniu, bo chcemy zrobić u niej punkt. Przystała z radością. Szczur powiedział, że będziemy dobrze jej płacić!
– Ależ ja i bez niczego! – rzekła staruszka. – Byliście jego kolegami... Żyjcie, jak u siebie w domu! – zaczęła płakać.
– Wy, mamusiu, nie płaczcie! – rzekł do niej Szczur. – Jeszcze pożyjemy!... Rozpaczać nie trzeba. Przepadło! A z punktu będziecie mieć procenty. Jeżeli dłużej popracujemy szczęśliwie, to zbierzecie na posag dla Helci! Zapomniałem napisać, że Karo, pies Kruczka, zginął w czasie bójki z powstańcami. W obronie swego pana rzucił się na nich. Poszarpał im ręce, nogi, twarze. Lecz jeden z powstańców, leżąc na podłodze, rozpruł mu nożem od spodu brzuch. Również zapomniałem napisać, że Julek Wariat zmarł w szpitalu na gruźlicę płuc. Powiadomił mnie o tym, za pośrednictwem Szczura, Pietrek Filozof.
Wieczorem przyszedł do mnie Szczur w towarzystwie Janka Grabarza. Był to mężczyzna średniego wzrostu, dość tęgi i bardzo sprytny. Miał blond włosy, których część mu wypadła, tworząc na czole sporą łysinę. Ciągle się uśmiechał i mrużył przenikliwe szare oczy. Mógł mieć około 40 lat. Często zacierał dłonie i mówił: "Poszło!... Pierwsza kategoria!".
Koledzy przynieśli dwie duże paczki. Rozpakowaliśmy je na strychu, gdzie mieliśmy kryjówkę i dokąd było łatwo włazić z dachu szopy, nie budząc matki Kruczka ani Heli. Stąd, w razie niebezpieczeństwa, można było uciekać na wszystkie strony, przez zrobione specjalnie w tym celu otwory w dachu. I wszędzie w pobliżu znajdował się las. W paczkach było sporo różnych ubrań i czapek. Poza tym znalazłem tam przybory do nieskomplikowanej charakteryzacji. Po uporządkowaniu wszystkich rzeczy zrobiliśmy naradę.
– Broni mamy mało – rzekł Szczur. – Dwie maszyny na trzech. Ale jutro będzie więcej!
– Skąd? – zapytałem go.
– "Skąd"? – Szczur uśmiechnął się i rzekł: – Dowiesz się sam. Jutro rąbiemy pierwszą robotę!
Grabarz zatarł ręce:
– No i poszło! – Pierwsza kategoria! – Kogo kryjemy? – zapytałem Szczura.
– Alińczyków! – uroczyście rzekł Szczur.
– Daj spokój! – nie wierzyłem mu. – Żeby mnie tak cholera!...
– Gdzie kryjemy?
– Pod mostkiem, naprzeciw Wielkiego Sioła. Pójdą tamtędy z towarem...
– Skąd o tym wiesz?
– Już ja wiem. Idą tam co czwarty, piąty raz... Powinni teraz pójść. A o tym, że wychodzą w drogę jutro, dowiedziałem się od pewnego "blatniaka". Morowy chłop!
– Może od Joska Gęsiarza?
– Znasz go?
– Znam.
– Od niego dowiedziałem się.
– Przecież Alińczuki idą wszyscy uzbrojeni, a my mamy tylko dwie maszyny na trzech!
– Dlatego i rąbniemy ich po pierwszemu! Trzeba broń zdobyć. Już ja wszystko obmózgowałem! – rzekł Szczur.
Zaczęliśmy omawiać szczegóły naszej jutrzejszej wyprawy. Potem Szczur pożegnał nas i wrócił do miasteczka, a ja i Grabarz położyliśmy się do snu na strychu, rozmawiając o wielu rzeczach.
Wieczór był ciemny i cichy, jak wtedy, gdy po raz pierwszy poszedłem z Józefem Trofidą za granicę. Znajdowałem się w tym samym miejscu, w którym byłem wówczas, tylko nie siedziałem, wraz z partią przemytników, w kanale i nie miałem na plecach noski. Jak pisałem na początku tej opowieści, droga w tym miejscu szła po wysokim nasypie, u dołu którego, w pewnym, niższym miejscu, był długi na kilka metrów kanał dla odpływu wody w czasie wiosennych powodzi. Alińczuki powinni byli wejść do kanału i ukryć się tam na pewien czas, aby wypocząć. Robiła tak prawie każda partia, prowadzona przez maszynistę tą drogą. Wiedzieliśmy o tym dobrze. Gdy z samego wieczora przyszliśmy tu, to przede wszystkim obejrzeliśmy uważnie teren. Od strony Pomorszczyzny ciągnęła się czarna, zaorana w duże skiby rola. Z tej strony, w pobliżu wejścia do kanału, nie można było się ukryć. Z drugiej strony nasypu (od granicy), ciągnęła się, wąskim klinem wcinająca się w pola i podążająca na wschód ku granicy, łąka. Tu również nie można było wygodnie się schować, aby stale mieć na oku wejście do kanału. Wówczas urządziliśmy się w ten sposób: po brzegach nasypu, nad kanałem, wykopaliśmy dwa podłużne doły, głębokości 25 cm każdy. Ja i Grabarz położyliśmy się w dole – od strony Pomorszczyzny. Szczur ulokował się w dole – od strony granicy. Pod nami był kanał, a uniósłszy głowę w górę, mogliśmy dostrzec wejścia do kanału, czerniejące na stromych stokach nasypu. Sprawdziliśmy, czy jesteśmy dobrze ukryci. Lecz, idąc w kierunku kanału, nie mogliśmy dostrzec nic na nasypie. Potem wleźliśmy do kanału, wypaliliśmy kilka papierosów i dopiero wtedy zajęliśmy swoje miejsca. Jak mamy działać – omówiliśmy obszernie poprzednio.
Czas wlókł się nieznośnie. Wiele razy zdawało mi się, że słyszę kroki zbliżających się od strony Pomorszczyzny ludzi, a nawet że widzę ich ciemne, majaczące w mroku sylwetki, lecz zwykle przekonywałem się później, że to złudzenie... W prawej ręce miałem parabellum, w lewej sznurek, którego drugi koniec trzymał w ręce Szczur, leżący po drugiej stronie nasypu. W razie ukazania się ludzi w pobliżu kanału, musiałem pociągnąć za sznurek jeden raz, a gdyby wleźli do kanału, szarpnąć mocno trzy razy. Wówczas Szczur powinien był skoczyć w dół i zapalić latarkę u wyjścia kanału, świecąc nią do środka, a Grabarz, w tymże czasie, musiał zbiec w dół z naszej strony i również oświetlić latarką kanał. Dalszy ciąg roboty omówiliśmy drobiazgowo i każdy wiedział dobrze, co ma czynić... Ja i Szczur powinniśmy byli zachować milczenie i odzywać się tylko w wyjątkowych wypadkach, robiąc to krótko, zmienionymi głosami. Szczególnie ważne było to dla Szczura, który był dotychczas "legalny" i mógł, mieszkając bez przeszkód w miasteczku, zdobywać wszelkie, potrzebne dla nas, informacje. Szczur miał na sobie kurtkę z postawionym kołnierzem i cyklistówkę z dużym, nisko opuszczonym daszkiem. Twarz swoją ozdobił naklejonymi, dużymi, rudymi wąsami i wyglądał bardzo komicznie. Gdy patrzyłem na niego, chciało mi się śmiać. Ja miałem naklejone małe, czarne wąsiki. Czas mi się dłuży. Leżę w ukryciu obok Grabarza i zwrócony twarzą ku Pomorszczyźnie, myślę o wielu rzeczach... Niedaleko stąd, w pobliżu granicy, znajduje się Kapitańska Mogiła. Unoszę głowę w górę i patrzę przez nasyp w kierunku granicy. Lecz nie mogę nic dostrzec w mroku otulającym okolicę.
Gdzieś szczeka pies. Staram się określić, gdzie. "Tam ktoś idzie." W Pomorszczyźnie palą się ognie. Jest ich kilka. Gdy dłuższy czas patrzę na nie, to zdaje mi się, że zmieniają miejsca. Staram się tam nie patrzeć, bo potem mrok gęstnieje i trudno dostrzec cokolwiek w terenie.
Upływają minuty, kwadranse, godziny. Nie ma nikogo. Patrzę na fosforyzujące wskazówki. Zbliża się jedenasta. Wtem posłyszałem jakiś niewyraźny dźwięk, jakby uderzenie obcasa o kamień. Spojrzałem w prawo i zacząłem nasłuchiwać.