***
Pochylony nisko bez szelestu ruszyłem w kierunku zbiornika stojącego na skalnym wzniesieniu w centrum wyspy. Starałem się nie przerzucać gwałtownie ciężaru ciała z nogi na nogę, żeby uniknąć trzasku łamanych gałęzi. Psy zdążyły przyzwyczaić się do mnie na tyle, że w normalnych okolicznościach nie reagowały już na moją obecność. Wszystko zależało od tego, czy są w domu i czy obudzone podniosą nagle łby, czy też są na zewnątrz i po prostu podbiegną do mnie, nie alarmując gospodarza. Dotarłem do skały, na której stał zbiornik na wodę, i po omacku skręciłem w lewo w stronę sauny i pomostu. Z mojego nowego punktu obserwacyjnego wyraźnie już widziałem dwa oświetlone okna głównego pokoju, w którym poprzedniej nocy odbyło się przedstawienie lokalnego teatru. Kiedy usiadłem na brzegu pomostu, znalazły mnie Ali i Baba. Podbiegły, otarły się o moje nogi i zniknęły z powrotem w ciemności. Na moje szczęście spędzały noc na powietrzu. Dalej posuwałem się bardzo powoli w kierunku oświetlonych okien. Schowany, zza szopy na narzędzia obserwowałem, co działo się w domu mojego, no właśnie, kogo? Wroga? Karol nie był moim wrogiem, mimo że pozbawił mnie wolności na całą dobę. Wybaczyłem mu to przestępstwo.
Ukryty w ciemności zastanawiałem się, jak zakończyć ten cały burdel, który sam spowodowałem zwykłą opieszałością i lekceważeniem obowiązków gliniarza. Jak zakończyć bałagan z najmniejszą szkodą dla Karola i dla mnie, bo o sukcesach to już nie mogło być mowy. Przesunąłem się jeszcze w stronę wody i spostrzegłem Karola. Nie spał. Pochylony, lekko zgarbiony siedział na fotelu i coś mówił. "Czyżby Karol nie był sam?" – przeszyła mnie paniczna myśl. Z kim on rozmawia w środku nocy? Ktoś przyjechał mu z pomocą? Ciekawość była silniejsza niż logika, zgodnie z którą należało spuścić na wodę canoe i cichymi ruchami wiosła zniknąć z wyspy. Jak przystało na byłego (chyba już) tajniaka-szpiega, skradałem się bliżej oświetlonych okien. Powoli pole mojego widzenia powiększało się, obejmując coraz to większy fragment wnętrza. Karol nadal był sam, nadal mówił, a rozmówca ciągle jeszcze pozostawał niewidzialny. Z planu pokoju wynikało, że osoba lub może nawet kilka osób musiałoby siedzieć pod ścianą z plakatami filmowymi, niewidzialną z mojego punktu obserwacyjnego. Zeszłej nocy Karol opowiadał o nocnym obserwowaniu starego aborcjonisty przez okno gdzieś tam w słonecznej Kalifornii, a następnej nocy sam był obserwowany w podobny sposób. Okrążyłem dom wkoło i dotarłem do małego okna nad kuchennym zlewem, z którego było widać pozostałą, do tej pory niewidoczną część pomieszczenia. Na moje szczęście z oświetlonego wnętrza zazwyczaj nie widać, co się dzieje w ciemności na zewnątrz, mogłem więc podejść całkiem blisko. Nie było tam nikogo. Teraz widziałem Karola siedzącego tyłem do okna. Robił gesty, mówił, tłumacząc coś gorliwie. Kilka razy nawet podniósł ręce do góry i coś krzyknął. Przez zamknięte okna nie słyszałem, co mówił. Co działo się w domu Karola, zrozumiałem dopiero, kiedy spostrzegłem na stole, obok szklanki z whisky, moją zapalniczkę. Karol był w domu sam i nagrywał dla mnie ciąg dalszy historii swojego życia.
***
Było już zupełnie jasno, kiedy wstał z fotela i wstawił wodę na kawę. Żeby przeżyć nadchodzący dzień, potrzebował kawy, dużo mocnej, pachnącej kawy. Od soboty Karol praktycznie nie spał. W sobotnią noc opowiadał, a w niedzielną słuchał opowieści. Szkoda, że obydwa przedstawienia nie odbyły się przed salą wypełnioną po brzegi widzami. Gdyby nadszedł czas na głosowanie jak w telewizyjnym teleturnieju… kto by wygrał? "Czyja opowieść podobała się państwu bardziej?", "Który bohater spełnił państwa nadzieje?" – pytaliby prezenterzy programu. Nie był to jednak koniec popisu sztuki aktorskiej. Zanim zagotowała się woda, jeszcze raz otworzył drzwi do swojej pracowni i sprawdził, czy wszystko było na miejscu. Minęło siedem lat i Karol już dawno pogodził się z myślą o porzuceniu występów aktorskich. Niespodziewanie jego własny, tajemniczy i głęboko osobisty teatr wracał na scenę.
Zaparzona kawa napełniła cały dom wspaniałym aromatem. Wytresowany przez lata ludzki organizm wiedział doskonale, że to nie tylko zapach i smak stoi za słowem "kawa", po czterdziestu ośmiu godzinach prawie bez snu było to słowo przywracające życie. Już pierwsze łyki rozwiały mgłę poranka. W połowie pierwszego kubka Karol przypomniał sobie o ciągle jeszcze związanym Darku – Derku. Nalał dwa kubki kawy i wyszedł na ganek. Poranek był pochmurny, ale wysokie, jasne chmury nie zapowiadały deszczu. Stanął przed drzwiami kabiny Dębowej i w zamyśleniu odruchowo zapukał do drzwi.
– Proszę bardzo, otwarte – odezwał się z wnętrza głos Derka. – Co za kurtuazja… strażnik puka, wchodząc do celi. Karol stanął w drzwiach i prawie rozlał kawę.
Derek siedział przy stole, a na zasłanym łóżku leżał spakowany plecak. W domku był porządek, a świeże powietrze trzepotało leniwie firanką w otwartym oknie.
– Napijesz się kawy? – zapytał Karol, zdając sobie sprawę, że tym razem nawet nie miał przy sobie broni. Starał się nie dać po sobie poznać zdziwienia. – Bardzo chętnie – odparł uśmiechnięty Derek, robiąc wrażenie, jakby nic się nie wydarzyło. – Siadaj.
Karol szybko analizował sytuację. Derek uwolnił się z więzów, posprzątał dom i robił wrażenie gotowego do odjazdu. Wszystko wskazywało na to, że nie miał ochoty na rewanż.
– Przyszedłem cię rozwiązać.
– Rozwiązałem się sam. Nie udawaj, że zapomniałeś przywiązać moją lewą rękę do pryczy. Od dzieciństwa nie szczałem w łóżko, a do starczego moczenia brakuje mi jeszcze kilku lat.
– Rzeczywiście. Wygląda na to, że kiepski ze mnie strażnik – skończył temat Karol.
– Nie ma tego złego… zmotywowałeś mnie do działania. Wziąłem prysznic, przebrałem się i chyba jestem gotowy do drogi.
– Zjedz śniadanie, a potem możesz wziąć canoe. Jak dopłyniesz na drugi brzeg, to po prostu wyciągnij je na trawę, przyholuję je z powrotem – Karol prowadził konwersację dziwnym, nieobecnym głosem. – Czeka cię potem wycieczka piesza do Revelstoke. W cztery – pięć godzin dojdziesz na miejsce, a może ktoś cię podrzuci. Jest ładna pogoda. Jeśli pozwolisz… to cię nie zawiozę.
– Jeżeli masz jakieś wyrzuty sumienia, że pozbawiłeś oficera policji wolności osobistej, to zapomnij o tym. Nic się nie stało. Prawdę mówiąc, stało się to, że jest mi lekko na duszy. Zmusiłeś mnie do spowiedzi. Widocznie czasem trzeba użyć drastycznych środków, żeby zmusić grzesznika do wyznania swoich grzechów. Udało ci się to. Nikt, nawet najbliższe mi osoby nigdy nie słyszały szczegółów zdarzeń z moich ostatnich lat pracy.
– Czy to nie jest ciekawe? Ja sam zastanawiałem się nad znaczeniem słowa "spowiedź". Dawno temu w dzieciństwie byłem kilka razy u spowiedzi. Gadałem bzdury, a ksiądz ziewał za kratką konfesjonału. Wtedy nie czułem, o co w tym chodzi, ale pamiętam, że dziwiła mnie bardzo kolejka dorosłych, młodych, starych ludzi, których nikt nie zmuszał do tego, żeby tam stać i czekać na spowiedź.
– Od czasu, kiedy wyprowadziłem się z domu rodziców, nigdy się nie spowiadałem. Coś w tym jednak jest, jeżeli głośne wyznanie spraw ciążących na sumieniu przynosi ulgę.
– Może po prostu czujemy pewną formę zwolnienia z odpowiedzialności, jeżeli ktoś wysłucha, co mamy do powiedzenia, i na końcu powie… "wybaczam". Ja też nie opowiedziałem jeszcze nikomu o próbie zamordowania Henry'ego Rosswooda.
– A co dopiero, jeżeli ten, co słucha, jest upoważniony do wybaczenia w imieniu samego Boga.
– Ja na pewno nie jestem, ale wybaczam ci w moim własnym imieniu.
– Dziękuję. Zawsze to coś.
Karol dopiero teraz postawił kawę przed Derkiem. Sytuacja była na tyle dziwna, że nie wiedział, czy ma usiąść, czy wyjść. Derek z rozkoszą wypił duży łyk pachnącej kawy.
– Czy złożyłeś zaległy meldunek do swojej centrali?
– Tak. To było pierwsze, co zrobiłem zaraz po uwolnieniu się z niewoli i oddaniu moczu.
– Przylecą ci na pomoc i mnie aresztują? Porwanie i związanie oficera policji to, zdaje się, przestępstwo?
– To bardzo poważne przestępstwo. Policja nie lubi, kiedy się krzywdzi jednego z nich. Nie obawiaj się. Wszystko jest znowu pod kontrolą. Nikt tu na razie nie przyjedzie bez mojego wezwania.
– Zadzwoniłem wczoraj do rezerwatu i rozmawiałem ze starym Joem. Może przyjedzie na wyspę trochę mi pomóc – nadal tym nieobecnym, dziwnym głosem mówił Karol, patrząc gdzieś melancholijnie w przestrzeń za oknem.
– To dobrze. Myślę, że to dobrze. Nie będziesz sam po tym zamieszaniu. – Tak naprawdę to nigdy nie byłem sam, chociaż z zewnątrz to może robić takie wrażenie…
Zapadła cisza, którą przerwał Karol, mówiąc:
– Chodź, weź swoje rzeczy. Zjesz śniadanie. Musisz być nieźle głodny po całym dniu postu. A potem się pożegnamy.
Derek wstał, rozejrzał się po wnętrzu domku i podniósł plecak. Wyszli na ścieżkę wiodącą w stronę domu Karola. Dzień był nadal pochmurny, ciepły i prawie bezwietrzny. Jak zwykle nie wiadomo skąd pojawiły się Ali i Baba, radośnie biegając wokół idących ludzi. Był to już trzeci dzień bez wycieczki w góry, tak że zapasy energii zgromadzonej w młodych psach znacznie przewyższały możliwości jej spalenia na niewielkiej wyspie. Karol podniósł suchą gałąź i z rozmachem rzucił ją do wody. Psy na wyścigi rzuciły się w otchłań jeziora, rozbryzgując wysoko w powietrze strugi wody. Po chwili szarpały zawzięcie gałąź na piasku małej plaży. Karol i Derek zachowywali się, jakby nic się nie stało. Weszli do domu i gospodarz wyjął z lodówki paczkę jajek i bekon.
– Zrób sobie jajecznicę. Dorobię więcej kawy. Zaraz wrócę – powiedział Karol i zniknął za drzwiami jednego z nieużywanych do tej pory pokoi.
***
Rzeczywiście byłem bardzo głodny. Nic nie jadłem od soboty, a był już poniedziałek. Na zarumieniony bekon wbiłem pięć jaj i posmarowałem masłem trzy kromki chleba. Jeszcze niedawno byłem więźniem, a teraz znowu ja i mój strażnik jesteśmy przyjaciółmi. Karol, jak mnie zobaczył siedzącego przy stole w mojej kabinie, to się nieźle zdziwił albo nieźle zagrał zdziwienie. Obydwaj próbowaliśmy obyć się w ciągu tych ostatnich minut bez awantur i wzajemnych pretensji. Kiedy jadłem albo raczej pożerałem jajecznicę, Karol wrócił i położył przede mną czek z zaległą tygodniówką. Przez długą chwilę patrzyliśmy to na czek, to na siebie, to znowu na czek.
– Umowa jest umową. Wykonałeś swoją pracę tak, jak się umawialiśmy.
– O tej kwestii zupełnie zapomniałem. Cały mój pobyt w twoim domu, na twojej wyspie jest dosyć dobrze opłacany przez kanadyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Może zatrzymaj te pieniądze i po prostu daj podwyżkę Indianinowi.
– Wykonałeś podwójną robotę, to masz podwójną zapłatę – żartem, ale dziwnie smutno i poważnie powiedział Karol.
– Masz do mnie żal?
– Nie. Nie mam do nikogo żalu – wstał i otworzył szufladę swojego biurka. – Tu jest jeszcze twoja beretta i naboje… no i magiczna zapalniczka.
– Nagrało się na nią wiele ciekawych rzeczy. Między innymi rozdział pod tytułem "Koniec kariery gliniarza".
– Chyba możesz wymazać części tekstu?
– Mówiłem ci już, niestety nie. Ja mogę tylko odsłuchiwać fragmenty nagrań. Nie znam kodu pozwalającego na dokonywanie zmian w treści nagrania.
Pamiętaj, ja tu jestem tylko narzędziem, moim zadaniem było postawienie tej zabawki przed tobą. Ja nie analizuję treści tego, co mówisz. Wiem natomiast, że mój szef prędzej czy później odsłucha całość, łącznie z moją spowiedzią.
– Nie mów mi, że nie ma sposobu, żeby ten gadżet wysłać na tamten świat.
– Jeżeli to urządzenie ulegnie zniszczeniu, to jest to też równoznaczne z końcem mojej kariery, biorąc pod uwagę całą sytuację. Posłuchaj, te nasze rozważania też się nagrywają. Nie ma to już dla mnie większego znaczenia. Ania, moja Ania bardzo się ucieszy, kiedy jej powiem, że już przestałem być gliną. Ja też już się pogodziłem z tym faktem. Może wrócę na scenę, może jednak da się żyć z tej tradycyjnej odmiany teatru?
– Może? Sam nigdy tego nie spróbowałem, jedynie marzyłem całe życie.
– Pyszna jajecznica. Co będzie… to będzie. Mam nadzieję, że tylko mnie wyrzucą z roboty – wstałem, szykując się do wyjścia.
Schowałem zapalniczkę do kieszeni spodni, a resztę moich rzeczy spakowałem do plecaka i już na stojąco dopiłem kawę. Przerwałem rozmowę z Karolem, bo już miałem dosyć rozważań na temat przyszłości. Wyszliśmy na ganek.
– Może jeszcze zapalimy cygaro i wypijemy po małej szkockiej na drogę i na zgodę – zaproponował Karol. – Ciągle czuję wyrzuty sumienia, że cię związałem jak…
– Baleron. Dlaczego nie. Napijmy się.
Ze smakiem szkockiej w ustach, po obfitym śniadaniu nadszedł czas na zakończenie mojej dramatycznej, tajnej misji, która gdzieś po drodze przeistoczyła się w parodię niedociągnięć służbowych. Może sam, podświadomie, właśnie w ten dziwny sposób zdecydowałem się zrezygnować z kariery tajniaka? Podniosłem plecak z fotela stojącego przy schodach werandy.
– No to… wszystkiego dobrego – zacząłem pożegnanie po polsku.
Karol bez słowa wyciągnął rękę. Zeszliśmy w stronę pomostu.
– Weź to plastikowe canoe. Nie chcę pozostawiać na drugim brzegu bez opieki mojego ulubionego, drewnianego…
Przewróciłem leżące do góry dnem żółte canoe i po wilgotnej rosą trawie zsunąłem je na wodę. Zdjąłem buty i wrzuciłem plecak na dno canoe. Karol podał mi wiosło, poczekał, aż zajmę wygodnie miejsce na ławeczce, i odepchnął canoe dwoma rękami. Zanurzyłem wiosło z prawej burty i canoe prawie w miejscu odwróciło się dziobem w stronę otwartego jeziora. Mocno odepchnąłem wodę za siebie. Karol odwrócił się i kątem oka zauważyłem, jak powoli wspina się na skałę, idąc w stronę domu. Nie odwracając się więcej, wiosłowałem, kierując się na punkt okopconego komina stojącego samotnie na drugim brzegu.
Były to najdziwniejsze dwa tygodnie mojej kariery policyjnej, a może nawet mojego życia. Zacząłem wspominać dzień po dniu cały mój pobyt na wyspie. Wraz z potem na czole przyszło narastające poczucie ulgi i spokoju. Postanowiłem, że w Revelstoke od razu zadzwonię do Ani, a może już następnego dnia będę z powrotem w domu? Nie spieszyłem się, rozglądając się po raz ostatni po oswojonej już okolicy. Myślę, że w ciągu kilku minut odpłynąłem od wyspy Karola na nie więcej niż pięćset metrów, kiedy ciszę panującą nad spokojnymi wodami jeziora rozdarł huk wystrzału. Odruchowo rzuciłem się do przodu, znikając z prawdopodobnej trajektorii pocisku. Nie poczułem bólu. Nie usłyszałem stuknięcia kuli w plastikową burtę canoe. Nie usłyszałem charakterystycznego świstu towarzyszącego zetknięciu się kuli z powierzchnią wody. Echo nad jeziorem odbijając się od nadbrzeżnych skał, powtórzyło huk strzału kilkakrotnie, po czym znowu powróciła cisza.
Leżałem tak jeszcze przez chwilę. Tymczasem moje canoe wytraciło prędkość i wiatr odwrócił je powoli dziobem w kierunku wyspy. Z daleka widziałem psy biegające wzdłuż brzegu. Nie widziałem Karola. Przy pożegnaniu, dziesięć minut wcześniej, ubrany był w sprany, pomarańczowy T-shirt i dżinsy. Metr po metrze przesuwałem wzrok wzdłuż linii brzegowej, nie widząc śladu ludzkiej postaci. Usiadłem z powrotem w pozycji wioślarskiej i wziąłem do ręki upuszczone wiosło. Nic nie wskazywało na to, że tajemniczy strzał skierowany był we mnie. Wracałem na wyspę, wiosłując powoli i uważnie obserwując okolicę.