Marianna Zych trzymała punkt, który się znajdował pomiędzy Nowym Dworem, a Piotrowszczyzną, na południowy zachód od Mińska. W mieście, specjalni pośrednicy wyszukiwali ludzi, chcących przedostać się drogą nielegalną z Sowietów do Polski, za słoną opłatą dostarczali ich na punkt Marianny, a stąd Kruczek przeprowadzał ich za kordon. Uprawiał pomyślnie ten proceder trzeci rok, a jednocześnie nosił przemyt.
Rozpakowaliśmy bandaże i Marianna wraz ze Stasią, starszą jej córką, posegregowała i zapisała towar. Potem zaczęła robić obrachunek z Kruczkiem (załatwiali te sprawy od ręki). Za wszystek towar Kruczek otrzymał 370 dolarów. Dał mi 20 dolarów za drogę. Potem Stasia i Marianna zrobiły dla nas śniadanie. A po śniadaniu gospodyni powiedziała:
– No, chłopaki, idźcie na strych przespać się!
– Jeszcze czego? – zawołał Kruczek. – Na strych? A ja wolę na piec!... Skoczył na przypiecek, a stamtąd dał nura pod zasłonę, na piec. Rozległy się krzyki, piski, śmiech.
– A pójdziesz stąd!
– Ty bezwstydniku!
– Sprawić mu lanie!
Wkrótce Kruczek, odprowadzony razami pięści, zeskoczył z pieca na podłogę.
Potem wzięliśmy dwa długie kożuchy i w towarzystwie Marianny i Stasi, która niosła lampę, udaliśmy się do sieni, skąd prowadziła na górę drabina. Kruczek wlazł na wierzch i zawołał na psa. Karo zaczął iść sprytnie w górę po szczeblach drabiny. Gdy wleźliśmy na strych, Marianna powiedziała:
– Nie świecić tam latarkami i ognia nie zaprószyć.
– Dobrze, dobrze – odparł Kruczek. Połowę strychu zajmowały wysoko ułożone snopy słomy. Kruczek wyjął z boku kilka snopów i kazał mi włazić do tego otworu.
Za mną poszedł Karo. Wówczas Kruczek na powrót wciągnął snopy słomy w to przejście, aby je zamaskować. Z zewnątrz pomogła mu Stasia, która wlazła za nami na strych. Później wpełzliśmy wąskim przejściem do końca strychu. Tu była większa wolna przestrzeń, gdzie mogło ukryć się nawet dziesięciu ludzi. Małe okienko, prowadzące na dach, było zawieszone strzępem czarnej, wełnianej chustki. Tędy, w razie niebezpieczeństwa, można było uciekać.
Zrobiliśmy sobie wygodne posłanie i wkrótce usnęliśmy.
Zbliżał się wieczór. Ja i Kruczek, w towarzystwie Marianny, która miała na sobie długi, żółty kożuch, a na nogach juchtowe buty z długimi cholewami, podążaliśmy w kierunku pobliskiego lasu. Marianna miała w ręce długi kij, którym podpierała się w marszu. Karo poprzedzał nas.
– Ilu ich jest? – zapytał Kruczek.
– Pięciu – odparła Marianna.
– Kim są?
– Nie wiem... Ja o dokumenty nie pytam. Ale są niepewni. Ty uważaj tam!
– Dlaczego niepewni?
– No, bo grzeczni! A do mnie wciąż: proszę pani to, proszę pani owo... Pewno jacyś nihiliści, albo i inni inteligenci... Szliśmy lasem. W pewnym miejscu z gęstwiny drzew ukazała się mała chatyna. Wyszedł z niej siwiejący staruszek. Nie patrząc na sędziwy wiek, był bardzo ruchliwy i żywo gestykulował rozmawiając z Kruczkiem i Marianną.
– No, Grzybek, jak tam u ciebie, wszystko w porządku?
– A wszystko, wszystko... Jak zawsze...
– Zaniosłeś im jedzenie?
– A jakże! A jakże!
– No to chodźmy tam!
Zagłębiliśmy się w gęstym lesie. Po kilku minutach drogi zobaczyłem daszek wykopanej w ziemi piwnicy. Z przodu dostrzegłem małe drzwiczki, zamknięte na zardzewiałą żelazną kłódkę, w kształcie ogórka. Grzybek nie zbliżał się do tych drzwi, a obszedł daszek wokoło i wyjął z tylnej jego strony kilka desek. Potem pochylił się w dół i powiedział:
– Wyłaźcie! Zaraz ruszamy w drogę!
Na górę zaczęli wyłazić jacyś ludzie. Ubrani byli niejednolicie, lecz gdy spojrzałem w ich twarze, to dostrzegłem u wszystkich jeden wyraz, który trudno mi określić, a na który się składa: uwaga badacza, zimne spojrzenie boksera, naiwność dziecka, ciekawość człowieka, wreszcie jakiś łagodny smutek, czający się w spokojnych, zrezygnowanych twarzach. Mieli na sobie stare kurtki i palta. Dwóch było w butach, trzech w trzewikach. Jeden z nich miał na głowie sołdacką czapkę "jęczmienną kaszę", drugi dużą futrzaną czapę z nausznikami, dwóch nosiło "kierenki", piąty posiadał olbrzymią czarną "papachę". Stroje te nie pasowały im.
Wyczułem to od razu. Wyglądali na wojskowych lub na sportowców, ubranych w łachy. Ruchy ich były celowe, zgrabne. Postacie wyprostowane. Gdy wyleźli z piwniczki, jeden z nich przywitał Mariannę:
– Uszanowanie pani! Dziś wyruszamy w drogę?
– Tak. Ci dwaj – kobieta wskazała nas ruchem dłoni – przeprowadzą was przez granicę i zdadzą na punkt.
Wszyscy spojrzeli ciekawie na nas. Z oczu ich wyzierały radość i obawa. Zapewne dziwiło ich to, że widzą przed sobą dwóch młodych chłopców. Pewnie wyobrażali sobie swych przewodników, jako olbrzymich, wstrętnych drabów.
Zapadł zmierzch. Szliśmy powolnie lasem po wąskiej ścieżce. Kruczek był pierwszy, figurki szli za nim, ja zamykałem pochód. W lesie śnieg lepiej utrzymał się, niźli na polach i gdy schodziliśmy ze ścieżki, z hałasem załamywał się nam pod nogami. Wówczas wracaliśmy na ścieżkę, która wyprowadzała nas wkrótce na brzeg lasu, obok którego szła w dal szeroka, wyjeżdżona saniami droga.
Wieczór był ciemny i dość ciepły. W powietrzu wyczuwało się oddechy nadchodzącej wiosny. W lesie rozlegały się jakieś dziwne szmery. To trzeszczały gałęzie drzew, to opadały w dół, z wysokich konarów, zlodowaciałe warstwy śniegu, to pękała i kurczyła się, od wieczornego chłodu, okrywająca śniegowe wydmy skorupa lodowa. Kruczek zatrzymał się. Wyjął z kieszeni butelkę spirytusu. Wybił uderzeniem dłoni w denko korek i przechylając w tył głowę, zaczął pić wprost z flaszki. Spostrzegłem błąkające się po twarzach figurek lekkie uśmiechy. Dziwiło ich, że taki smyk i pije. Kruczek przestał pić i podał mi flaszkę.
– Masz!... Ssij i podaj dalej!
Wypiłem również trochę spirytusu, a potem dałem flaszkę figurkom mówiąc:
– Pijcie kolejno... Na rozgrzewkę!... Zaczęli pić, niezdarnie łykając spirytus. Prawie wszyscy krztusili się i kaszlali. w pięciu zaledwie wypili połowę butelki. Wraz z Kruczkiem wypiłem resztę spirytusu. Potem kolega powiedział:
– Kto chce, może zapalić... Dalej palić nie wolno...
Zapalili wszyscy.
– Czy daleko do granicy? – zapytał mnie jeden z odprowadzanych przez nas ludzi.
– Daleko.
– Czy granica silnie obsadzona?
– Nie... Chociaż to zależy: jak dla kogo?... Przejść można zawsze.
Kruczka też zapytywano o różne rzeczy i coś im opowiadał, czyniąc to bardzo niechętnie, bo zazwyczaj trudno odpowiedzieć dokładnie ludziom, którzy w takich sprawach nie orientują się i zadają niewłaściwe pytania. Po krótkim wypoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Długo posuwaliśmy się naprzód polami, które gdzieniegdzie były już zupełnie wolne od śniegu. Niezadługo znaleźliśmy się nad brzegiem Ptyczu. Brzegi rzeki były okryte lodem, a środkiem jej pędził wartki prąd. Skierowaliśmy się lewym brzegiem rzeki, idąc w kierunku Nowego Dworu. Iść było trudno. Nogi grzęzły w stężałym, nasiąkniętym wodą śniegu. Wreszcie zobaczyliśmy przed sobą niewyraźne kontury mostu. Kruczek przystanął i długo nasłuchiwał. Potem ruszyliśmy dalej. Szliśmy za nim. Idąc dość prędko naprzód, wstąpiliśmy na most. Zmarznięte deski głucho dudniły nam pod nogami. W dole szumiała rzeczna fala. Nie spodziewając się niczego złego, szedłem powolnie z tyłu naszego pochodu. Nagle z ciemności przed nami błysnął ogień z luf karabinu i buchnął strzał. Figurki stanęły. Ja skoczyłem naprzód. W biegu wyszarpnąłem z kieszeni parabellum i odbezpieczyłem go. Błysnąłem latarką. Zobaczyłem Kruczka, który lewą ręką trzymał za lufę karabinu, a prawą kierował w piersi krasnoarmiejca nagan. Z początku nie mogłem ich dobrze odróżnić, bo krasnoarmiejec leżał na ziemi i przytrzymywał go, łapami i pyskiem, pies. Posłyszałem głos Kruczka:
– Karo, precz! Puść go!
Pies odskoczył na bok i stał nieruchomo, gotowy w każdej chwili znów rzucić się na wroga. Krasnoarmiejec wypuścił z rąk kolbę karabinu i Kruczek rzucił go w kierunku rzeki. Rozległ się plusk wody.
– Wstań! – powiedział Kruczek do żołnierza.
A gdy tamten powstał, Kruczek brzydko zaklął i rzekł:
– Cóż to, was tak uczą: z początku strzelać, a potem krzyczeć "stój"!
– Mnie, towarzyszu, pies przestraszył. – Myślałem – wilk!
– Nie trzeba lepszego wilka, jak ty jesteś!... Dulicze znasz?
– Znam.
– Daleko stąd?
– Osiem wiorst.
– Drogę znasz dobrze?
– A jakże!