5
Wieczór był ciemny. Wiał ciepły, zachodni wiatr. Niebo było gęsto usiane gwiazdami. Oczy odróżniały w ciemności dwa tła: czarne tło nieba z rozrzuconymi po nim skrami gwiazd i białe tło śniegu, usiane gdzieniegdzie czarnymi konturami drzew i krzaków. Pola zaścielała rzadka, szara kasza topniejącego śniegu, w którą głęboko zapadały nogi i po której stopy oślizgiwały się na strony. Utrudniało to bardzo naszą drogę. Gdzieniegdzie topniejący we dnie śnieg utworzył spore kałuże.
W nocy mróz zaciągał je lodem. urządzając mnóstwo ślizgawek dla ciepłego, zachodniego wiatru, który z rana bawił się na nich. Gdy mu to się sprzykrzyło, ciepłym oddechem rozpuszczał lód i pokrywał kałuże drobną łuską fali. Z wieczora wyszedłem wraz z Kruczkiem z mieszkania i udaliśmy się do lasu. Mieliśmy na sobie pod kurtkami "bandaże" tworzące coś w rodzaju olbrzymich, podwójnych, płóciennych kamizel, w których nieśliśmy towar. Podstawową pracę Kuczka stanowiło przeprowadzanie figurek zza granicy, lecz przy tym uprawiał na swoją rękę przemyt. Towaru w drogę nie brał dużo, aby nie krępować sobie zbytnio ruchów... Bandaże mieliśmy wyładowane igłami do szycia, ręcznymi i maszynowymi, igłami do gramofonów, szydłami szewskimi i rymarskimi. Poza tym nieśliśmy po kilkadziesiąt brzytew każdy.
Szliśmy lasem w pobliżu domu Kruczka. Pies Karo wyprzedzał nas. W pewnym miejscu Kruczek wlazł na gałąź olbrzymiej lipy i wyjął z dziupli rewolwer. Był to rosyjski, "oficerski" nagan – "samowzwod". Wówczas pokazałem mu parabellum.
– Dobra cacka! – rzekł Kruczek. – Ale dla mnie i nagan wystarczy. Ja wojny nie będę prowadził.
Potem ruszyliśmy lasem na przełaj, ku wschodowi. Karo biegł na przodzie.
– Czy chodzisz z psem za granicę? – zapytałem Kruczka.
– Tak. Karo zna lepiej granicę, niźli ja. Jemu można zaufać. Trzeci rok razem pracujemy.
Pies, słysząc swoje imię, przybiegł do nas, stanął i patrzył w oczy Kruczkowi.
– Idź naprzód! – rzekł do niego przemytnik.
Pies znów pobiegł naprzód, wyprzedzając nas o kilkanaście kroków. Wyszliśmy na skraj lasu. Zobaczyłem szeroką, otwartą przestrzeń. Trzy kilometry od nas była granica, a 200 kroków od nas przechodziła droga, prowadząca z Wołmy do Rakowa.
Usiedliśmy na zwalonym pniu drzewa i oczekiwaliśmy nadejścia wieczora. Wypiliśmy butelkę wódki i zapaliliśmy papierosy. Potem, gdy zapadł zmierzch, poszliśmy powoli polami w kierunku granicy. Buty mieliśmy obficie wysmarowane rycyną, żeby nie nasiąkały wodą.
W pobliżu granicy wypoczywaliśmy i nasłuchiwaliśmy kilkanaście minut... Karo pobiegł naprzód, ruszyliśmy za nim. Śnieg głucho chrupał, ugniatany stopami naszych nóg. Staraliśmy się nie stawiać nóg prosto z góry, a wbijać je na ukos ruchem ślizgowym z góry w dół. Wówczas warstwa śniegu pod stopą była cieńsza i mniej wilgotna, więc, idąc naprzód, sprawialiśmy mniej hałasu.
Wkrótce znaleźliśmy się na granicy. Poznaliśmy ją zaraz po licznych śladach, przemierzających śnieżną biel z południa na północ i przeciwnie.
Droga była bardzo trudna. Męczyło ustawiczne zapadanie się nóg i ciągłe wydostawanie ich z głębokiej śnieżnej kaszy. W pewnym miejscu Kruczek się zatrzymał.
Zbliżyłem się do niego.
– Co jest?
– Chcesz zaryzykować? – w odpowiedzi zapytał mnie Kruczek.
– O co idzie?
– Jeśli chcesz zaryzykować, to możemy pójść drogą! Ja sam często drogami chodzę.
– Dobrze – rzekłem. – Idźmy drogą. – A jeśli napatoczy się nam jaki diabeł, to... – Kruczek machnął w powietrzu naganem.
Wkrótce wyszliśmy na drogę. Była pełna wybojów i dołów od końskich nóg. Przecinały ją często szerokie kałuże. Lecz tu łatwiej było iść, niźli po otwartych polach. Przynajmniej nogi nie zapadały się w śnieg, ale było bardzo ślisko.
Dostrzegliśmy z dala światła jakiejś wsi. Dolatywało naszych uszu szczekanie psów. Kruczek zatrzymał się na drodze.
– Pójdziemy przez wieś, czy obejdziemy ją wokoło?
– Czy tam są masałki?
– Nie ma... Poprzednio nie było...
– To idziemy przez wieś.
Wkrótce przeszliśmy po moście przez jakąś rzeczułkę i weszliśmy do dużej wsi, pobudowanej po obu stronach ulicy, która była bardzo wąska i zataczała duże półkole. Zaścielający ulicę śnieg był szary, prawie czarny, w wielu miejscach zmieszany z błotem. Szliśmy dość prędko. Z prawej i z lewej błyskały nędzne, żółtawe światełka, w oknach niskich, przycupniętych obok drogi chałup. Co kilka kroków ulicę przecinały nieforemne prostokąty świateł, padające z okien chałup.
Gdzieniegdzie rozlegały się na podwórzach głosy ludzkie. Były zawsze podniecone, nabrzmiałe złością. Po większej części rzucały przekleństwa. W pewnym miejscu Kruczek zbliżył się do płotu i wyrwał z niego kij. Zrobił to pewnie dlatego, że z przodu rozlegało się ujadanie psów. Karo nie biegł teraz naprzód, a trzymał się w pobliżu nas. Minęliśmy jeszcze kilka chałup. W połowie wsi otoczyło nas kilka psów i zaczęły ujadać, rzucając się do nóg. Kruczek uderzeniem kija odpędził je, ale ujadały nadal, biegnąc za nami w pewnej odległości. Karo szedł spokojnie przed nami. Wtem z bramy jakiegoś podwórka wyszło dwóch ludzi. Gdy zbliżyliśmy się ku nim, oświetlili nas latarką kieszonkową. Rozległ się głos:
– A wy dokąd?
– Co to ciebie obchodzi? – odparł Kruczek.
– Jestem sekretarzem Wołispołkomu2.
– To i dobrze. Idź sobie do swego Wołispołkomu i połóż się spać, bo jesteś pijany.
– Cooo?
– Nic. Usuń się z drogi!
Kruczek chciał przejść, lecz sekretarz Wołispołkomu chwycił go za lewe ramię. Wówczas Kruczek grzmotnął go kijem w głowę. W tej chwili Karo skoczył do gardła sekretarza. Drugi mężczyzna chciał uciekać, lecz podstawiłem mu nogę i upadł w błoto. A Kruczek okładał ich kijem. Ulice ożywiły krzyki. Gdzieniegdzie w ciemnościach zaczęły błyskać ognie. Z dala dolatywały naszych uszu głosy ludzkie. Porzuciliśmy leżących na drodze ludzi i pośpiesznie ruszyliśmy dalej. Wówczas oni zaczęli krzyczeć przeraźliwie:
– Trzymać ich! Trzymać!
– Złodzieje! Bandyci! Trzymaj!
Z ciemności rozległy się kroki biegnących ku nam ludzi. Poświeciłem latarką w tył i zobaczyliśmy kilkunastu ludzi, z kijami w rękach, podążających za nami.
– A no, rąbnij im parę razy do słuchu! – rzekł Kruczek. Wygarnąłem kilka razy z maszyny do nich. Posłyszałem jeszcze większe tupotanie kroków, lecz teraz nie zbliżało się ku nam, a oddalało są coraz bardziej i prędzej.
– Wyścigi robią! – powiedział Kruczek.
Ruszyliśmy prędzej naprzód. Za wsią porzuciliśmy drogę i polami skierowaliśmy się dalej. Kruczek przypuszczał, że sekretarz Wołispołkomu zatelefonuje do następnej wsi, położonej obok traktu, w której stacjonuje "Zagraditielnyj otriad". Więc mogliśmy spodziewać się zasadzki lub obławy.
Znów rozpoczęła się długa, męcząca droga po polach. Szczególnie ciężko było iść po grudzie, bo ziemia była jeszcze zmarznięta, a z wierzchu pokryła ją lodowa skorupa, na której stopa nie mogła znaleźć pewnego oparcia. Po dłuższym czasie znów wybrnęliśmy na drogę i przeszli po niej około pięciu kilometrów. Potem skręciliśmy na prawo i polami dotarliśmy do lasu. O godzinie czwartej nad ranem przybyliśmy na samotnie położony chutor. Kruczek puścił psa naprzód i zaczęliśmy posuwać się powolnie w kierunku zabudowań. Nic nie zdradzało obecności obcych ludzi. Z rewolwerami w rękach zbliżyliśmy się do wychodzącego na drogę okna, które nie było zakryte okiennicami. Kruczek poświecił w nie latarką. Zobaczyłem, pomiędzy białą firanką a ramami okna, doniczkę pelargonii: znak, że na chutorze wszystko w porządku i obcych ludzi nie ma.
Kruczek zapukał w szybę. Dłuższy czas nikt nam nie odpowiadał. Gdy zaś, po upływie kilku minut, zaczął pukać natarczywiej, ze środka rozległ się kobiecy głos:
– A co trzeba? Kto tam?
– Otwórz, Stasia! – odezwał się Kruczek.
– Czekaj! Zaraz!
– Możesz nie ubierać się, i tak poznam ciebie!
– Mądryś! – posłyszałem głos zza szyby.
Po chwili odsunięto firankę na bok i zdjęto z parapetu doniczkę. Kruczek sprytnie wskoczył na parapet i wlazł przez okno do mieszkania. Poszedłem za jego przykładem. Chłopiec zawołał na psa i Karo też wskoczył przez okno do środka. Była to kuchnia. Przez pewien czas staliśmy w ciemności. Stasia wybiegła z mieszkania i zamknęła okiennice. W razie potrzeby można odemknąć je ze środka. Stojąc w ciemności słyszę gdzieś z lewej szept.
– Gieniusia nie śpi? – mówi Kruczek. – Może przyjmie mnie na piec, rozgrzać się... Na ciepłe nóżki!...
– A ty, łajdaku! Właź tu, to ci zrobię ciepłe uszy.