farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (50)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

kochanekwielkiejWeszliśmy do lasu i przez pewien czas wypoczywaliśmy. Ignacy zrzucił z siebie noskę i kożuch, a Bazyli zrobił mu pośpiesznie opatrunek.

– Dobrze, że zatrzymałeś ich tam! – rzekł do mnie Szymon. – Nie uszlibyśmy... Oni wypoczęci, a my taki "szmat" drogi zrobili!

Spostrzegłem o kilkadziesiąt kroków od skraju lasu duży, przesypany śniegiem stos. Przyszła mi do głowy pewna myśl. Zbliżyłem się do tego stosu i zrzuciłem z niego, wraz ze śniegiem, wierzchnią warstwę gałęzi. Był to zwalony na kupę suchy chrust. Wyjąłem z kieszeni zapałki i zapaliłem u dołu ten stos. Ogień wesoło pomknął po suchych, smolnych gałęziach i wkrótce zaczęło płonąć coraz większe ognisko.

Wróciłem do braci Dowrylczuków. Opatrunek Ignacego był skończony. Ubrano go. Zawieszono mu ranną rękę na dużym wełnianym szalu, umocowanym na szyi.

Noskę jego, w której było kilkadziesiąt lisich skórek, wziął Bazyli.

– Po co to zrobiłeś? – zapytał mnie Szymon, wskazując dłonią na płonące ognisko.

– Pomyślą, żeśmy się tu zatrzymali i będą się bali wejść do lasu.

– I to prawda – rzekł Szymon.

Prześladowcy nasi byli już w połowie drogi do lasu i strzelając od czasu do czasu, szybko podążali naprzód. Udaliśmy się początkowo w głąb lasu, o pół kilometra drogi od tego miejsca, w którym pozostawiliśmy płonący stos. Stąd zobaczyłem wyraźnie idących polami krasnoarmiejców. Teraz rozwinęli się w tyralierkę i powolnie szli naprzód. Zbijało ich z tropu płonące ognisko. Nie wiedzieli, co o tym sądzić... Stanęli i zaczęli walić salwami w kierunku lasu. Bazyli roześmiał się:

– Do rana będą tak się bawić... Aby tylko "patronów" im starczyło!...

Poszliśmy brzegiem lasu na południe, a później na południowy zachód. Uszu naszych dolatywały, z coraz większej odległości, strzały karabinowe. Cieszyłem się bardzo swoim pomysłem.

Po dwóch godzinach drogi na południe i na południowy zachód Bazyli poprowadził nas jakimś wąwozem prosto na zachód. Teraz, widząc, iż bracia wiedzą, że posiadam broń, nie chowałem tak starannie, jak poprzednio, rewolweru w rękawie kożucha.

O godzinie czwartej nad ranem przekroczyliśmy granicę daleko na południowy zachód od Wołmy. Wracaliśmy na chutor, gdy się zaczęło rozwidniać. Byliśmy w drodze 13 godzin. Ignacy ledwie zdołał dojść do domu. Był zupełnie wyczerpany, chociaż rana niezbyt go bolała i mało krwawiła.

W domu rozpoczął się ożywiony ruch. Rozpalono ogień w piecu. Gotowano wodę. Potem Maciej zaczął sam opatrywać ranę Ignacego. Kość była cała. Kula przeszyła mu tylko mięśnie. Po godzinie doprowadziliśmy wszystko do porządku. Towar był schowany. Ubranie wyczyszczone ze śniegu i rozwieszone do suszenia przy piecu.

Podano śniadanie. Wypiliśmy po szklance wódki i zabraliśmy się do jedzenia. Gdy skończyliśmy śniadanie, bracia zaczęli opowiadać o naszej przygodzie. Wszechstronnie komentowali ją. Opowiadali obszernie, przesadzając moją "zasługę", jak zatrzymałem dwa razy masałków. W izbie robi się weselej. Przy opowiadaniu o roznieceniu olbrzymiego ogniska, rozlega się śmiech. Tylko Maciej słucha poważnie, w milczeniu, a potem mówi uroczyście:

– No, "synki", podziękujcie Władkowi, że was odbił krasnym, bo może teraz żadnego z was nie oglądałbym! – na chwilę urwał, a potem rzekł jeszcze poważniej:

– A teraz posłuchajcie, jaka będzie moja wola!

Wszyscy uważnie patrzyli mu w twarz.

– Za granicę więcej nie pójdziecie!... Nigdy!... Nie chcę dla złota synów zagubić!... Nie szukajcie lisich skór, a pilnujcie lepiej swoich!... Taka jest moja wola!

Nikt mu się nie sprzeciwił.

Od tego czasu bracia więcej za granicę nie wybierali się, chociaż nadeszła odpowiednia dla takich podróży pora.

Mija dzień po dniu. Tydzień upływa po tygodniu. Mieszkam nadal na chutorze Dowrylczuków. Nadal pomagam im w pracy. Nie proszą mnie o to, lecz sam się staram być pożytecznym życzliwie traktującej mnie rodzinie. Zresztą zabijam pracą coraz więcej trapiącą mnie nudę. Położenie moje zdaje mi się bardzo przykrym. Czuję się tak, jakbym był uwięziony tu na zawsze. A możność porzucenia w każdej chwili tego ustronnego zakątka, jeszcze więcej mnie drażni. Mam stale pokusę opuścić chutor i wrócić do miasteczka, gdzie mógłbym też dobrze ukrywać się i chodzić za granicę w partii Lorda... A może przy tym, od czasu do czasu, zobaczyłbym Felę i pomówiłbym z nią. Przypuszczam, że tamto zajście puściła w niepamięć.

Odwiedziny mej kochanki trwają nadal i co wieczór oczekuję niecierpliwie jej przyjścia. To jedynie osładza mi pobyt w chutorze i gdyby nie ona, dawno bym stąd uciekł. Zresztą nawet to mnie nie zadowala... Dlaczego tak uparcie milczy? Przecież trwa to trzeci miesiąc! Jednakowoż nie robię prób rozpoznania jej. Jeśli ona tego nie chce, to niech tak pozostanie nadal. Może to i lepiej?...

W drugiej połowie marca powiały z zachodu ciepłe wiatry. Wyczuwało są w powietrzu tchnienie wiosny. Tęsknota moja się zwiększała. Chodziłem roztargniony po chutorze i mieszkaniu. Opadała mnie niechęć do pracy. Wówczas szedłem do pobliskiego lasu i długo wałęsałem się po manowcach. Niekiedy przekradałem się lasami ku granicy i z ukrycia obserwowałem przechodzących duktem granicznych strażników. Potem wracałem na chutor. Zacząłem po kryjomu pić wódkę, którą Szymon, w tajemnicy przed wszystkimi, kupował w pobliskiej wsi, u chłopa handlującego nielegalnie wódką.

Pewnego dnia poszedłem z flaszką wódki w kieszeni, do lasu. Odszedłem bardzo daleko od chutoru. Do domu wróciłem niedługo przed nadejściem wieczora. Jakaż była moja radość, gdy zobaczyłem w izbie Lorda. Przywitałem radośnie kolegę i zacząłem wypytywać go o nowiny. Rozmawialiśmy bardzo długo. W pewnej chwili Lord zapytał mnie:

– Nie przykrzy ci się tu?

– O, bardzo się przykrzy! – powiedziałem żywo.

– No, jeśli chcesz, to jest robota. Akurat dla ciebie. Trochę tego... ryzykowna, ale zarobek dobry.

– Jaka robota? – zapytałem go.

– "Figurki" wodzić...

Lord powiedział mi, że Kruczek szuka sobie kompana, pewnego i śmiałego chłopaka, który by chciał przeprowadzać wraz z nim, przez granicę do Polski zbiegów z Sowietów. Jego poprzedni współpracownik wpadł z towarem w Mińsku, gdy poszedł tam odwiedzić krewnych; wsadzono go do czerezwyczajki (obecnie G.P.U.). O Kruczku była już mowa. To on kiedyś na wieczorynce u Saszki Weblina rozbił flaszką głowę Alfredowi Alińczukowi za to, że tamten grał cynkowanymi styrkami.
Chętnie zgodziłem się na propozycję Lorda. Wabiła mnie nie tyle perspektywa dobrych zarobków, ile nowa, ciekawa robota. A Kruczek był znany wśród przemytników jako "charakterny" chłopak i kolegowali się z nim, na równej stopie, najsłynniejsi miasteczkowi "warawy" i "stare zakapiory".

Tego wieczora Lord do Miasteczka nie wrócił i pozostał na noc u Dowrylczuków. Przy kolacji oznajmił obecnym, że ja jutro idę do miasteczka.

– Na długo? – zapytał Szymon.

– Nie wiadomo... Może na zawsze... – Chyba nie dogodziliśmy czym? – rzekł Maciej.

Energicznie zaprotestowałem:

– Żadnej krzywdy od was nie miałem. I zawsze będę was wszystkich dobrze wspominał!

– Cóż robić, wasza wola! – rzekł Maciej. – A jak będzie trzeba, przychodźcie znów. Wygód u nas nie ma, ale chleba nie zabraknie.

Nie patrząc na to, że Lord nocował w jednej izbie ze mną i że było to dość ryzykowne, odwiedziła mnie, po raz ostatni, moja milcząca kochanka. Była ze mną długo, lecz i tym razem nie przemówiła ani słówka.

Nazajutrz rano pożegnałem serdecznie Dowrylczuków i wraz z Lordem wyruszyłem w drogę. Wiele razy oglądałem się na znikające w dali budynki chutoru i robiło mi się coraz smutniej. Dziwne jest serce ludzkie: męczy je jednostajność, nużą stale ci sami ludzie. A gdy porzuci ich – zaczyna do nich tęsknić.

Słońce świeciło wysoko na niebie. Śnieg topniał na drodze. W ciepłym oddechu wiatru wyczuwało się zbliżanie się wiosny. Szliśmy raźnie naprzód i z ożywieniem rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Lord powiedział mi, że chłopaki teraz bardzo rzadko chodzą za granicę. Większość przerwała robotę do jesieni. Sońka wraz z Wańką Bolszewikiem zbiegła z miasteczka. Widziano ich w Olechnowiczach, gdy wsiadali do pociągu, odchodzącego w kierunku Wilna. Jurlin pojechał za nimi; mówił, że zabije i sukę i "kobiela". Kilku chłopaków z partii dzikich wpadło w Sowietach.

Spostrzegłem, że idziemy wciąż w kierunku Rakowa. Lord objaśnił mi, że chutor, w którym mieszka Kruczek z matką, leży trzy kilometry od miasteczka, lecz znajduje się w bardzo dogodnym miejscu i że to będzie dla mnie "murowana melina".

Zapytałem kolegi, czy Kruczek jest powiadomiony o tym, że będę z nim pracował. Lord powiedział mi, że rozmawiał wczoraj z Kruczkiem w tej sprawie i że obiecał mu – jeśli ja się zgodzę na jego propozycję – przyprowadzić mnie dzisiaj na chutor.

O dwa kilometry od Rakowa Lord skręcił z drogi w prawo, do lasu. Długo szliśmy po manowcach. Wreszcie znaleźliśmy się na skraju obszernej polany. W jednym jej rogu stała osłonięta szeregiem jodeł mała, poczerniała chatyna. Tuliły się do niej jakieś komórki i chlewiki.

Naprzeciw nas wybiegł duży, czarny pies. Ze wściekłym ujadaniem rzucił się nam do nóg.

– Karo! Karo! Chodź tu!

Z mieszkania wybiegł Kruczek i odegnał od nas psa. Przywitaliśmy się. Kruczek wyglądał bardzo młodo. Nikt by nie pomyślał, że to stary, doświadczony przemytnik i słynny przewodnik figurek. Śmiały się przy tym jego dziecięce, niebieskie oczy i cała twarz była pełna śmiechu. Biegał po podwórku, uganiał się za psem i sprawiał wrażenie wyrostka urwisa. Patrząc na niego i myśmy się śmiali. Lord powiedział:

– U tego zawsze, wszędzie zabawa! Wstąpiliśmy do mieszkania Kruczka. Mała izba ułożona z niedbale ociosanych siekierą bierwion, wyglądała ponuro. W pobliżu wejścia stał duży piec. Lewą stronę izby oddzielało długie przepierzenie.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.