– Coś taki blady?... Co ci się przywidziało? – pyta mnie Kasia.
– Zziębłem! – mówię, zacierając ręce.
– Nie... ty coś zobaczyłeś! – mówi stanowczo Kasia. – Gadaj: co?
Wówczas mówię poważnie do Kasi:
– Z początku zobaczyłem ciebie. Potem ją! – wskazuję na Olenę. – Potem ją! – zwracam się do Magdy. – A później ją! – wskazuję na Nastkę.
Magda parsknęła śmiechem. A ja ciągnę dalej:
– Na ostatku zobaczyłem niedźwiedzicę... Dużą, dużą... Wielką Niedźwiedzicę.
Dziewczyny w śmiech.
– W tym roku pobierzesz się z niedźwiedzicą – mówi Kasia.
– Z wielką niedźwiedzicą! – dodaje Nastka.
4
W styczniu za granicą byliśmy tylko raz. Zresztą i pogoda była nieodpowiednia. A w lutym bracia nabyli okazyjnie, za pośrednictwem Lorda, większą partię towaru. Przypuszczam, że towar ten pochodzi z agrandy. Było tam sporo batystu, sukna, szelek, rękawiczek, podwiązek i pończoch. Potem oczekiwaliśmy sprzyjającej naszej pracy pogody (niepogody). Cały towar podzieliśmy na 12 nosek. Wystarczy tego na trzy podróże za granicę.
Wreszcie, w połowie lutego, rozpoczęła się wielka zawieja. Wyzyskując tę okoliczność, wyruszyliśmy wieczorem w drogę. Przybyliśmy szczęśliwie na melinę, a na następną noc wróciliśmy, przynosząc sporo lisich skórek i kilkaset rubli w złocie. Za dwa dni przerzuciliśmy za granicę następną partię towaru. Gdy wróciliśmy z drogi wypogodziło się, lecz nie patrząc na to, spakowaliśmy resztę towaru w cztery duże noski, wagi blisko 70 funtów każda. Obawialiśmy się, aby zawieja zupełnie nie ustała, więc wypoczęliśmy we dnie i wieczorem tegoż dnia wyruszyliśmy Noc była jasna. Księżyc w pełni to się chował za obłoki, to wypływał na otwartą przestrzeń nieba. Wiatr był nieregularny, ciągle zmieniał kierunek. Czasem przybierał na sile i unosił w górę całe chmury śniegu, czasem umykał gdzieś w dal i śnieg znowu otulał pola miękkim, lśniącym, puszystym welonem.
Droga była trudna. Brnęliśmy powolnie naprzód, z trudnością pokonując różne przeszkody w terenie. Bazyli prowadził nas przeważnie lasami. Znów poszliśmy nową drogą. Za godzinę czasu ledwie zdążyliśmy dotrzeć do granicy. W tym miejscu nie było zasieku, więc duchem przeszliśmy dukt i ukryliśmy się w zagajniku po sowieckiej stronie. Wkrótce wybrnęliśmy z lasu i skierowaliśmy się dalej polami. Teren tu był sfalowany, górzysty. Szliśmy przeważnie dolinami i wąwozami, gdzieniegdzie porosłymi krzakami. Po dwóch godzinach drogi stanęliśmy na równinie i zobaczyliśmy przed sobą duży las. Dalej droga była prawie zupełnie bezpieczna i idąc lasem, dotarliśmy do samej meliny.
Stryj Andrzej powiedział do nas:
– Źle, chłopaki, na ten przykład robicie! Toż widniej, jak we dnie i zawieja ustała...
– Nic. Poradzimy sobie – odparł Ignacy.
– Wasza sprawa! Tylko uważajcie.
We dnie załatwiono wszystko z towarem. Meliniarz dał Bazylemu kilkaset rubli w złocie i kilkadziesiąt lisich skórek. A wieczorem wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Teren wyglądał, jak pognieciony arkusz papieru oświetlony promieniami elektrycznej latarki. Żaden ruchomy punkt nie mógł ukryć się w polu przed okiem ludzkim. Dobrze, że mieliśmy na sobie białe ubrania, więc można było nas dostrzec tylko z niezbyt znacznej odległości.
Iść bez nosek było lekko, więc prędko podążaliśmy naprzód... ku zachodowi. Spostrzegłem, że wracamy tą drogą, którą po raz pierwszy poszedłem z braćmi i Kasią za granicę. Zrozumiałem, że Bazyli zamierza wyminąć zasieki od północy.
Minęliśmy las; wychodzimy w pole. Znów las i znów pole... Wreszcie znaleźliśmy się w małym lesie, przylegającym do duktu granicznego. Las ten tworzył na śnieżnej bieli pól, podłużną, ciemną wyspę, pływającą w morzu księżycowych promieni. Przemierzyliśmy go na drugą stronę i zatrzymaliśmy się w gęstych zaroślach krzaków. Sto kroków od nas, z lewej, widzę mknący w dal zasiek. Z prawa odróżniam szeroką, wolną przestrzeń pomiędzy końcem zasieku a ciemną grupą krzaków. Na drugiej stronie duktu pławi się w poświacie księżycowej ciemna, ponura smuga lasu.
Długo stoimy w miejscu i uważnie oglądamy teren. Nie dostrzegamy nic podejrzanego.
Bazyli rusza stanowczym krokiem naprzód. Idziemy za nim. Zaciskam w prawej ręce wciągnięte do rękawa kożucha, nabite i zabezpieczone parabellum. W lewej ręce mam zapasowy magazynek. Podążamy w kierunku przerwy pomiędzy zasiekiem i krzakami. Zdawało mi się w pewnej chwili, że w krzakach tamtych coś się poruszyło, lecz nie byłem tego pewien, a Bazyli szerokim, zamaszystym krokiem sadził naprzód.
Byliśmy już w pobliżu granicy. Nagle padło kilka strzałów i z grupy tamtych krzaków wybiegli krasnoarmiejcy z karabinami w rękach. Odcięli nam drogę ku granicy.
– Stój! Ręce do góry! – rozbrzmiewał w powietrzu głos.
Rzuciliśmy się szybko w tył. Na otwartej przestrzeni duktu granicznego zielonki mogli łatwo nas ścigać i powystrzelać wszystkich... Rozumiałem to, więc jak tylko rozległy się pierwsze strzały i krasnoarmiejcy wyskoczyli z krzaków na granicę, zacząłem strzelać do nich z parabellum. Wystrzeliłem dziewięć razy i pobiegłem w ślad za braćmi ku lasowi. Wbiłem zapasowy magazynek do rękojeści rewolweru. Biegłem nisko pochylony ku ziemi i od czasu do czasu zbaczałem w prawo i w lewo, aby utrudnić celowanie do mnie. Kilkanaście sekund trwała cisza. Potem żołnierze, którzy po moich strzałach pośpiesznie cofnęli się ku grupie krzaków, znów zaczęli strzelać do nas. Wpadliśmy do lasu. Obejrzałem się. Żołnierze podążali naprzód po naszych śladach. Bracia Dowrylczuki pośpiesznie biegli lasem.
Klęknąłem za grubym pniem złamanej brzozy. Kule świstały w powietrzu. Żołnierze biegli kupą. Niektórzy zatrzymywali się na chwilę i strzelali ku lasowi, "na strach wragam". Słyszałem ich krzyki: – Towarzysze, naprzód!
– Brać ich! Byli pewni, że uciekamy pośpiesznie lasem. Pewność tę wzmacniał dochodzący hałas kroków, podążających ku przeciwległemu brzegowi braci Dowrylczuków. Gdy żołnierze zbliżyli się do mnie o trzydzieści kroków, zacząłem strzelać celując w środek ich grupy. Niektórzy z nich położyli się na śniegu, inni zaczęli wycofywać się ku granicy. Wówczas pośpiesznie podążyłem śladami braci Dowrylczuków. Starałem się nie sprawiać hałasu, aby żołnierze nie wiedzieli, że opuszczam zasadzkę i bali są iść dalej.
Szybko przemierzyłem lasek na drugą stronę i zobaczyłem, o kilkaset kroków przede mną trzy ludzkie postacie. To bracia Dowrylczuki pośpiesznie dążyli w kierunku znajdującego się o 3 kilometry od nas dużego lasu. Chociaż mieli na sobie białe ubrania, byli wyraźnie widoczni na śniegu, mogłem nawet po postaciach poznać każdego z nich.
Biegłem za nimi. Dognałem ich w połowie drogi do lasu. Dalej podążaliśmy razem. Daleko z tyłu w pobliżu granicy, rozlegały się strzały karabinowe... W pewnym momencie dostrzegłem na śniegu ciemne plamy. Pochyliłem się nad nimi. Były to plamy krwi... Pobiegłem naprzód i zrównałem się z Szymonem, który szedł ostatni.
– Kto ranny? – zapytałem go.
– Ignacy... Postrzelili go w rękę.
Gdy przeszliśmy dwie trzecie części dzielącej nas od dużego lasu przestrzeni, rozległy się znów strzały... bliższe i wyraźniejsze. Obejrzałem się. Dostrzegłem wyłaniających się zza północnego brzegu lasku żołnierzy. Nie ryzykując zapuszczenia się w lasek, obeszli go dokoła i spostrzegli, że umykamy polami. Zaczęli ścigać nas, strzelając od czasu do czasu. Lecz odległość była zbyt znaczna i strzały ich nie szkodziły nam.
Zbliżyliśmy się do lasu. Szedłem prędkim krokiem obok Szymona.
– Skąd ich tyle? – zapytałem, myśląc o naszych prześladowcach, których naliczyłem przeszło dziesięciu.
– Tam blisko wartownia – odrzekł Szymon.