Miałem zaledwie dwadzieścia sześć lat, kiedy po raz pierwszy stanąłem w przebraniu na ulicy. W Wydziale Ścigania Handlu i Przestępstw Związanych z Narkotykami pierwsze kroki są może nawet trudniejsze niż na poczcie, w banku czy w piekarni. Znalezienie ścieżki codziennych, wydawałoby się oczywistych, czynności jest dodatkowo utrudnione przez gęsty las przepisów wewnętrznych. Żeby lepiej zrozumieć obecną sytuację, należy postudiować historię policyjnych wydziałów do spraw narkotyków na świecie. Setki tajniaków w cywilnych ciuchach pracujących na ulicach amerykańskich miast dało się skusić dodatkowej "premii", która stosunkowo łatwo właziła sama do kieszeni, sprzedając na boku zarekwirowane prochy lub też inkasując gotówkę zatrzymaną wraz z handlarzem.
Na zasadzie, że nurek musi być mokry, listonosz musi mieć żylaki, a kurwa chorobę weneryczną, gliniarz, babrając się w gównie ludzkich pomysłów, sam też musiał się ufajdać. Ściganie handlarzy polega głównie na mozolnym zbieraniu informacji, które to z kolei można znaleźć tylko na ulicy. Tajniak jak kameleon musi używać kamuflażu, zmieniać barwy ochronne i zwyczaje w zależności od gangu, do którego chce się zbliżyć. Wchodzenie w sytuację łączy się z największym ryzykiem wykrycia i stąd wielu uczciwych tajniaków przypłaciło swoją służbę zdrowiem. Wytatuowani, poprzebierani mieszkali całymi miesiącami w ubogich slamsach wielkich miast, zażywając prochy i paląc marychę.
Policyjna góra zaczęła się poważnie zastanawiać nad nowymi metodami ścigania, wykrywalność spadła, liczba gangów wzrosła, a presja opinii publicznej sięgnęła nieba. Gangi rosły w siłę i stawały się coraz bardziej aroganckie, werbując do pracy dzieci ze szkoły podstawowej i staruszków, dając im możliwość dorobienia do emerytury.
W czasie, kiedy rozpoczynałem moją karierę w dziale narkotyków, wprowadzano w życie genialny pomysł werbowania złapanych lub namierzonych handlarzy różnego szczebla. Czasami w ramach zamiany wyroku na współpracę nawet się to udawało, ale zazwyczaj kończyło się tym, że cwany, dwulicowy skurwiel nadal pchał na rynek kilogramy prochów pod ochroną policji, wsypując jedynie członków konkurencyjnych gangów, którzy wchodzili mu w paradę. Przedstawiłem mojemu szefowi plan, w którym zarezerwowałem główną rolę dla siebie. Spotkałem się z przychylnymi opiniami, kilka osób na górze z aprobatą potakiwało głowami, ale za plecami wszyscy mieli związane ręce i niechętnie podejmowali ryzykowne decyzje. Trafiłem jednak w dziesiątkę… czasową. Tego samego tygodnia media wybuchły w związku z wydarzeniami w szkole podstawowej na północy Toronto, gdzie na długiej przerwie odbyła się strzelanina pomiędzy młodocianymi członkami gangów. Od strzału w brzuch zginął piętnastolatek z ósmej klasy trafiony przez czternastolatka z konkurencyjnego gangu. "Gdzie jest policja?", "Narkotyki w szkołach!", "Gangi zdobywają kanadyjskie miasta!" – tego typu nagłówki pokryły jak tapeta pierwsze strony gazet. Dosłownie kilka dni później szef wydziału wezwał mnie do siebie i mówiąc nie wprost, dał mi "zielone światło". Od razu rozpocząłem szukanie dojścia do ulicznych szeregów Black Bullets, gangu, który jako pierwszy rozpoczął rekrutację dzieci. Skompletowałem odpowiednie ubranie, fałszywe prawo jazdy i kilka kart bankowych, zrobiłem sobie tatuaż wielodniowym tuszem, ale najbardziej byłem dumny z silikonowej blizny, która łączyła zewnętrzny kącik prawego oka z prawym kącikiem ust. Blizna była śliczna, sprawiała wrażenie nie całkiem zagojonej, błyszczącej tkanki po ranie ciętej. Budziła respekt i wyglądałem jak prawdziwy skurwysyn gangsta zdolny do wszystkiego. Nawet sam czułem się nieswojo, patrząc na własną gębę w lustrze. Było to tak naprawdę pierwsze poważne i samodzielne zadanie. Jako dobry klient, zyskiwałem sobie strony, kupując drogo i sprzedając taniej handlarzom, oczywiście za gotówkę należącą do wydziału. Wkrótce miałem przyjaciół po obu stronach rynku kokainy, pigułek ecstasy i amfetaminy. Niby nic nowego, przede mną były już tysiące tajniaków, a jednak moja gra aktorska była niezła. Gangi po obu stronach granicy amerykańsko-kanadyjskiej wiedziały bardzo dobrze z przecieków policyjnych, że podstawiony glina nie może na razie brać prochów razem z nimi. Ułatwiało to testowanie nowych. Faktycznie podczas palenia skręta w "kółeczku" niewiele można zdziałać, natomiast kiedy moi nowi towarzysze odcinali działki koki dla każdego do wciągnięcia, nauczyłem się niepostrzeżenie podmieniać biały skarb na neutralny, bezzapachowy proszek używany przez policję do różnych celów. Dodatkowym atutem był również mój wiek. Gliny nigdy wcześniej nie podstawiały takich gówniarzy. Nie spieszyłem się, powoli i systematycznie rysowałem mapę działania gangu, nie łapiąc pochopnie małych rybek, używałem ich na przynętę, czekając, aż spławik zdecydowanie pójdzie na dno. Dużo uznania zyskałem podczas pierwszego przerzutu przez granicę Ontario – stan Nowy Jork. Pod osłoną nocy, korzystając z moich umiejętności wioślarskich, przerzuciłem dwieście kilo marihuany z Kanady do USA. Oczywiście straż graniczna w miasteczku Brockville była uprzedzona i nie robiła mi trudności. W tym miejscu Rzeka Świętego Wawrzyńca ma niecałe dwa kilometry szerokości i cała wyprawa zajęła mi najwyżej godzinę wiosłowania na moim canoe. "Czy wy w tej Kanadzie żeście powariowali?" – zapytał podczas rozładunku dwumetrowy Murzyn. – "Dwieście kilo w kilogramowych paczkach? To trzeba mieć pierdolca." "Ułatwienie w dystrybucji. Nie chcesz, to nie bierz, znajdą się chętni" – odpowiedziałem zimnym tonem. Wzięli bez gadania. Te małe paczki to też był mój pomysł.
Sprasowany kilogram liści zawinięty był ciasno w zgrzewkę plastikowej folii, która na grzbiecie, w miejscu zgrzania, miała grube spojenie. W każde spojenie wtopiona była pluskwa, mikroprzekaźnik sygnału GPS. Przekazaliśmy Amerykanom kod sygnału i po kilku dniach mapa dystrybucji gangu, który odebrał ode mnie przesyłkę, sama narysowała się na ekranach policyjnych centrali Drug Squad w Rochester. Równowartością marihuany była zapłata w handlu wymiennym – pięć kilo kokainy, którą dostarczyłem moim chłopakom z Black Bullets. Prawie pięć miesięcy trwało moje życie w gangu bez spotkań z rodziną, bez ani jednej sobotniej nocy z przyjaciółmi. To pierdolone życie wśród prymitywnych gangsterów powoli zaczynało rzeźbić bruzdy w mojej duszy. Nareszcie schemat struktury sieci handlarzy, zwany potocznie "mapą", został ukończony i oddany do dyspozycji wydziału. Podczas aresztowania oczywiście wpadłem wraz z kolegami, odbyła się nawet krótka strzelanina ze ślepaków. Wymiana ognia z kolegami z wydziału podobno wyglądała jak w najlepszych filmach gangsterskich. Nikt nie zginął, nie było nawet rannych, a tamtego dnia na terenie północnego Etobicoke aresztowano sto dwanaście osób, zarekwirowano osiemdziesiąt jednostek broni palnej i przechwycono około stu kilogramów narkotyków różnej maści. Gang się rozsypał, a gazety okrzyknęły akcję jako "pełny sukces". O mojej misji wiedziała jedynie niewielka grupa ludzi, i tak już pozostało. Lepiej być żywym niż sławnym. Mimo dużego ryzyka wszystko skończyło się pomyślnie, jednak nigdy potem nie brałem już udziału w podobnych akcjach na terenie Ontario. W nagrodę dostałem miesiąc urlopu, który spędziłem u rodziny matki w Polsce, w Sopocie. W ciągu następnego roku wpakowałem za kratki trzydzieści trzy osoby z azjatyckiego gangu w Vancouver i cały autobus Indian w Manitobie przemycających regularnie ecstasy przez granicę. Z akcji na akcję nabierałem wprawy i pewności siebie. Z akcji na akcję rosło niebezpieczeństwo, że gdzieś, kiedyś natrafię na znajomą gębę, która będzie potrafiła kojarzyć fakty. Podczas moich kilku zadań zdążyłem poznać wielu skurwieli z samego dna. Wielu z nich rozwaliłoby mi łeb bez wahania i bez spowiedzi. Jak to w życiu bywa, właśnie wtedy, jak na ironię, zakochałem się. To będzie jedyne imię, które usłyszysz w tej opowieści. Anna. Moja żona ma na imię Anna.
– Tak na marginesie – nawet nie znam twojego prawdziwego imienia. Wątpię, żebyś mi podał prawdziwe.
– Derek, naprawdę mam na imię Derek. Rodzice jeszcze w Polsce dali mi na imię Dariusz. Człowiek pracujący na ulicy wśród śmieci nie może mieć żony i rodziny.
Ja nawet bałem się o moich starych i o brata, że jak kiedyś popełnię błąd, to ktoś podpali ich dom. Wyobraź sobie rodzinny poranek: wszyscy siedzą przy stole, żona pije kawę, dzieci jedzą cornflakes, a nieogolony tatuś przykleja sobie do gęby bliznę, rysuje tatuaż, ubiera się jak palant, bierze kanapki, za gacie wkłada pistolet i idzie do pracy. Żona pyta: "O której, kochanie, wrócisz na obiad?", a mąż odpowiada: "Jak mnie ktoś nie zapierdoli, to gdzieś za miesiąc". Nie brzmi to jak rodzina z przyszłością, co? Wszystko fajnie, ale sam wiesz, jak to jest. Ciebie dopadło w Gdańsku… ujrzałeś dziewczynę, miłość zwyciężyła i koniec. Ja praktycznie znałem Annę od wielu lat. Anna jest Polką i spotykaliśmy się co sobotę w szkółce języka polskiego.