Na nogach mieliśmy długie, białe śniegowce, które też nie odróżniały się od ogólnego tła. Wychodzimy na skraj lasu. Przed nami faluje lotny tuman śniegu... Jesteśmy na brzegu duktu granicznego.
Kasia rozpina kożuch i wsadza spódnicę do białych spodni, które miała włożone pod spód. Teraz nasza partia nie odróżnia się niczym na białym tle. Gdy tak stoimy nieruchomo, trudno nas dostrzec nawet z bardzo bliskiej odległości.
Ruszamy naprzód. Teraz muszę trzymać się bardzo blisko idącej przede mną dziewczyny. Śnieżny wir przecinają jakieś poplątane i, zdaje się, ruchome nici. To są druty kolczaste. "Jak my przez nie przedostaniemy się?" – myślę, wiedząc, że nie mamy ani maty, ani żerdzi, ani nożyc do cięcia drutu. Lecz Bazyli idzie pewnie naprzód i wymija długi zasiek, który pozostaje z prawej. Teraz wkraczamy do lasu na drugiej stronie duktu. Zawieja pracowicie, pośpiesznie zamiata pozostawione przez nas na śniegu ślady: dwie długie, głębokie bruzdy. Za godzinę będzie tu znów równo.
W lesie jest cicho. Przemykamy się jak widma, bez szmeru, pomiędzy olbrzymimi pniami drzew, obok zaśnieżonych krzaków. Przebijamy się przez śnieżne zwały, wpadamy do zamaskowanych śniegiem dołów.
Znów wychodzimy w pola. Nie odróżniam wcale terenu przed sobą. Tylko nogami wyczuwam pochyłości i stoki wzgórza... Ogarnia mnie senność. Jednostajność ruchów, jak kołysanie, skłania mnie do snu. Automatycznie śledzę postać idącej przede mną dziewczyny. Na śnieżnej bieli odróżniam ją tylko dlatego, że stanowi jednolitą, miarowo chyboczącą mi przed oczami białą plamę. Na tle tej plamy widzę ciemniejszy prostokąt noski, płynący nieustannie naprzód. W głowie jawią mi się różne obrazy, widzę mnóstwo postaci, rozmawiam z nimi i, nie dostrzegając tego wcale, brnę naprzód.
Czuję się zupełnie bezpiecznym. Idziemy bardzo ostrożnie, prawie wcale nie ryzykując. Chroni nas śnieżyca, maskuje biel ubrań, przewodnik jest pewny i zna doskonale teren – prowadzi bez wahania, odcinek spokojny. A w razie niebezpieczeństwa dość uskoczyć kilka kroków w bok, aby ujść na zawsze prześladowcom.
Na dodatek mam w dłoni rękojeść parabellum, maszyny pewnej, niezawodnej.
O północy zbliżamy się do jakiegoś budynku. Przystajemy w zaciszu pod jego ścianą. Jest to duża stodoła. Gdzieś z lewej szczeka pies: poczuł nas, bo wiatr wieje w tamtą stronę. Bracia szeptem rozmawiają. Kasia zdejmuje z pleców noskę, wyciąga na wierzch ze spodni spódnicę i idzie wzdłuż ściany stodoły. Znika za rogiem budynku. Wraca po kwadransie.
– Kazali iść do stodoły. U nich spokojnie. Stryjek zaraz przyjdzie.
Obchodzimy wokoło budynek i zatrzymujemy się przed dużymi wrotami. Kasia odmyka przyniesionym z mieszkania kluczem dużą kłódkę i odsuwa powoli rygiel.
Wchodzimy do stodoły. Ogarnia mnie cisza, ciepło i mrok. Zrzucamy z pleców noski. Bracia zostają na dole, a ja włażę wysoko na sąsiek. Robię sobie w suchym, wonnym sianie głęboką norę i włażę do niej. Otulam się kożuchem. Jest mi miękko i ciepło. Oczy kleją się do snu. Słyszę, że do stodoły ktoś wszedł. Długo po cichu rozmawiają. Potem drzwi stodoły znów zamykają się. Bracia również włażą na sąsiek i zaczynają układać się do snu. Nor nie robią. Bazyli umieścił się w pobliżu mnie.
– A gdzie Kasia? – pytam go.
– Poszła spać do chałupy.
– To chutor?
– Nie... wioska... dwadzieścia trzy chałupy.
– Żeby nas nie "zasypano"! – Co ty mówisz?... To naród pewny... I nikt nie wie, że myśmy tu przyszli.
Zadowalam się tymi odpowiedziami i wkrótce zasypiam.
Nazajutrz obudziłem się późno. Bracia już nie spali i siedząc na sąsieku po cichu rozmawiali.
Po godzinie przyszedł wysoki, barczysty chłop w długim, żółtym kożuchu. Wyglądem swym przypominał mi Macieja – poważny, rozważny, powolny i mówił z namysłem; często powtarzał: "ot na ten przykład, powiem ja wam". Na imię mu Andrzej. Opowiada nam mnóstwo różnych rzeczy i nowin, które są mnie obojętne, lecz interesują bardzo Dowrylczuków.
Wkrótce przychodzi Kasia. Ma w rękach duży kosz, nakryty szczelnie "riadnem". Wchodzi powolnie po drabinie, trzymając kosz w ręce. Zbliżam się do brzegu sąsieku i biorę kosz z jej rąk.
– Dzień dobry, Kasiu! – mówię do niej.
Wesoło uśmiecha się i odpowiada:
– I wam dzień dobry!
Stawiam kosz w sąsieku w pobliżu braci i prędko idę z powrotem. Chcę pomóc Kasi wejść na górę. Biorę ją za ramię. Dziewczyna skacze z drabiny na siano i omal nie pada. Łapię ją wpół i silnie obejmując ramieniem, podnoszę. Dziewczyna zapłoniła się i mówi:
– Ach, jaka ja... niezdara!
– To ja winien. Przeszkodziłem Kasi.
Dziewczyna łysnęła ku mnie ładnymi, piwnymi oczami i uśmiechnęła się. Jemy śniadanie: jajecznicę, podsmażoną słoninę, bliny. Bazyli wyjmuje z kieszeni kożucha 2 flaszki wódki. Pijemy w kółko – jedną szklanką. W pewnym momencie stryj Andrzej wskazuje na mnie ruchem głowy i skinąwszy ku Kasi dłonią mówi:
– A to, na ten przykład, jejny narzeczony?
Dziewczyna czerwieni się i opuszcza wzrok. Bracia śmieją się.
– Nie, to nasz gość – mówi Bazyli.
Stryj Andrzej chwilę medytuje nad tą odpowiedzią, a potem mówi:
– Gość, gość... Dziś gość, a jutro, na ten przykład, szwagier. Hę?
Bracia śmieją się. Ja również się śmieję, maskując w ten sposób swoje zażenowanie.
– A czemu, na ten przykład, za mąż nie idziesz? – zwraca się znów stryj Andrzej do Kasi. – Widzisz, jak się rozrosła! Spalisz się, dziewka! Krew ciebie spali!
Tu wtrąca się Bazyli:
– A po co jej do cudzych ludzi iść biedy szukać?... W domu chleba i roboty dla wszystkich wystarczy. Nie niewolimy jej: jak chce! Swaty przyjeżdżali nieraz – nie przyjęła...
Potem stryj Andrzej zbiera się do wyjścia. Ma odwieźć towar do kupca w pobliskim miasteczku, który od dawna przyjmuje od niego kontrabandę. Nie trudni się tym zawodowo, a tylko dorywczo. Kasia wraz z nim wychodzi ze stodoły.
Wieczorem stryj Andrzej i Kasia znów przychodzą do stodoły. Dziewczyna przynosi kosz jedzenia, a stryj ma na plecach spory worek. Włażą na sąsiek. Długo jemy kolację. Wypiliśmy dwie flaszki samogonu, który stryj przyniósł ze sobą. Potem bracia Dowrylczuk i stryj zaczynają obliczać wartość przyniesionego przez nas towaru. Trwa to długo. Wreszcie kończą rachunki. Stryj Andrzej wyjmuje z worka 85 lisich skórek i daje je Bazylemu. Poza tym wręcza mu kilkadziesiąt złotych monet. Przy tym mówi:
– U nas, na ten przykład, wszystko po bożemu. Krewniacy jesteśmy. I wy zarobicie i mnie coś kapnie. Będziemy jakoś żyć. Aby zdrowie!
Zbieramy się w drogę. Bracia pakują lisie skórki w dwie noski, które biorą Bazyli i Ignacy. Protestuję przeciwko temu. Mówię, że towar musimy nieść wszyscy, prócz Kasi. Bazyli odpowiada mi:
– Tu i dwóm nie ma co nieść! Potem wychodzimy ze stodoły. Stryj żegna nas kolejno i mówi do Kasi: – A ty, dziewka, nie chodziłaby w drogę, a jeszcze, na ten przykład, w portkach. Nie po bożemu to!
– Ale poręcznie! – mówi wesoło Szymon.
Ruszamy w powrotną drogę.
Nazajutrz podszedł do mnie Bazyli i rzekł:
– Co chcesz za drogę: dwa listy, czy 25 rubli?
– Nic nie chcę. Niech zostaną dla was... za moje utrzymanie.
Bazyli energicznie zaprotestował i musiałem wziąć od niego 25 rubli. Przed świętami zdążyliśmy jeszcze raz pójść za granicę, lecz Kasia została tym razem w domu. Może zawstydziły ją słowa stryja Andrzeja. A może chciała dopomóc siostrom w pracy, której teraz sporo przybyło w gospodarstwie. Wróciliśmy szczęśliwie zza granicy i znów otrzymałem od Bazylego 25 rubli. Nazajutrz Maciej, Hanna i Bazyli pojechali do miasteczka na ostatni, przedświąteczny "kiermasz". Dałem Bazylemu spis rzeczy, które powinien był zakupić dla mnie i list do Lorda. Gdy wyjechali z domu, zacząłem pomagać w pracy Szymkowi i Ignacemu. Oni piłowali grube kloce drewna, a ja rąbałem je. Potem pobiegłem do izby na "czarnej połowie" domu i narzuciłem się z pomocą Nastce, która tkała na krosnach duże wzorzyste "riadno".