farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (45)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

kochanekwielkiej– No, dzieci – rzekł Maciej – idźcie, zobaczcie czy wszystko w obejściu w porządku!

Synowie i córki niebawem wyszli z izby.

– Otóż dziadku – rzekł Lord – chcę was prosić, żebyście przyjęli na zimę tego chłopca. To mój druh. W miasteczku żyć nie może, bo policja chce go zahaczyć... za kontrabandę... U was byłoby mu najbezpieczniej.

– A niech sobie zostanie. Tylko u nas wygód nie ma. Żyjemy po chłopsku.

– On wszystkiego „zwyczajny”. Co wy jecie, to i on zje. A jak chłopaki pójdą w drogę z towarem, to przyda wam się. Zna dobrze tę robotę... stary kontrabandzista...

– Niech zostanie. Miejsca nie zabraknie, chleba też, a policja do mnie nie jeździ. Sąsiadów też nie mam... nie doniosą...

Wówczas wtrąciłem się do ich rozmowy:

– Ja za utrzymanie mogę wam zapłacić. Mam pieniędzy dość.

Spostrzegłem zaraz, że postąpiłem nietaktownie. Maciej spojrzał mi w oczy i rzekł, lekko się uśmiechając:

– Ja na pieniądze nie łasy. Miałem i mogę mieć dość, ale nie gonię za nimi. Ty, chłopaku, schowaj je dla siebie. Przydadzą ci się, bo młody jesteś!

– Wybaczcie. Nie chciałem was obrazić.

– Nie szkodzi. Mnie nie obrazisz; ja do tego nie prędki. Ja dla dobrego człowieka i darmo wszystko zrobię, a złego, niech on ze złota będzie, nie chcę i na oczy widzieć!

Wieczorem Lord pożegnał nas i wraz z Bazylim wyruszył w drogę do miasteczka. Obiecał przychodzić od czasu do czasu sam lub przysłać Szczura. Poszedłem odprowadzić ich. Niespostrzeżenie doszliśmy do Duszkowa. Pożegnałem tam Lorda, prosząc go o częste odwiedziny i pobiegłem po drodze do chutoru.

Nazajutrz Bazyli wrócił. Przyniósł dla mnie dużą paczkę i list od Lorda. Odłożyłem paczkę na bok i zacząłem czytać list:

Serwus, Wariacie! wiem, że nudno tobie samemu u Dowrylczuków, ale ty pocierp. Do wiosny może coś obmyślimy. Ty do miasteczka nie przychodź, bo znów ciebie opylą. trzymaj się u Dowrylczuków; tam melina murowana. A jeśli będziesz czego potrzebował, to wyślij Bazylego. Alfred wypytuje powstańców o ciebie, ale nikt nie wie gdzie jesteś. Wczoraj Anioł wygarbował mu skórę u Ginty, bo Alfred odbił mu Zośkę Kalbowszczankę. Teraz Anioł cięty na niego, jak diabeł. Mówi, że wywróci go podeszwą do góry. Belkę Alfred puścił już kantem. Śmieją się teraz z niej: nazywają sołdatką. Tobie tam smutno, ale i nam niewesoło. W drogę nie chodzimy. Chłopaki robią grandy i biją się dzień w dzień. Mówiłem ze Szczurem. On powiedział, że przyjdzie do ciebie po niedzieli. Kupiłem dla ciebie różnych różności. Chustki dasz babom, a z resztą – jak uważasz. Pietrek Filozof pytał o ciebie. Powiedziałem mu, że jesteś zdrów i że żyjesz w dobrym miejscu. Z Julkiem Wariatem źle. U niego suchoty. Pewnie do wiosny nie dociągnie. Kojfnie. Szkoda chłopca. A więc, nie ma nic nowego. Jeśli co będzie, to napiszę ci. No, chowaj się zdrów. Bolek.

W paczce było pięć dużych, wełnianych, kobiecych chusteczek, dziewięć flaszek spirytusu, kilka kilogramów cukierków, angielska fajka, sporo tytoniu i papierosów. Oddałem jedną chustkę gospodyni, a resztę dziewczynom. Nie chciały początkowo wziąć tych prezentów.

Młodsza, Nastka, powiedziała:

– Jak tatuś zechce! Wówczas Maciej powiedział:

– Co byś chciała, żebym ja w babskiej chustce chodził?

Wszyscy roześmieli się i dziewczyny przyjęły podarunki. Maciejowi dałem w upominku fajkę. Obejrzał ją i rzekł:

– Stara fajka, jak stara żona: wierna i pewna, ale i młoda czasem się przyda! – mrugnął okiem do synów.

Znów śmiech. Wieczorem, przy kolacji, wypiliśmy dwie butelki rozcieńczonego wodą spirytusu. Wszystko odbyło się spokojnie, bez hałasu. Częstowałem mężczyzn wódką, a dziewczęta cukierkami, bo od wódki wymówiły się stanowczo.

W ten sposób rozpocząłem swój pobyt u Dowrylczuków. Po tygodniu, w niedzielę, odwiedził mnie Szczur. Nie spodziewałem się jego przyjścia. Wszedł do izby w czasie obiadu. Miał ze sobą dużą paczkę. Położył ją na ławie przy ścianie, potem zdjął czapkę z głowy i zaczął mówić, zacierając dłonie:

– A ja tak się śpieszyłem, tak śpieszyłem! Myślę sobie: zdążę na obiad, czy nie?... Ja do łychy i do michy jedyny! U mnie tak: do roboty – kożuch wkładam, a do żarcia – koszulę precz!

Widzę na twarzach obecnych uśmiechy: co za cudak? A Szczur wita się ze mną i z obecnymi, zaczynając od gospodarza. Wszyscy zorientowali się, że to mój kolega. Gospodarz prosi go do stołu. Szczur siada obok mnie i mówi dalej:

– Ja to mam taką melodię do żarcia, jak mało kto. Mnie co nie daj, wszystko wtrząchnę. Mam spust jak się patrzy: kapusta, to kapusta, aby tłusta! Groch – najem się tak, że och! och!

Wszyscy uśmiechają się. Maciej mówi do córki:

– Nastka, przynieś no dla gościa miskę i łyżkę!

Szczur zwraca się do Nastki, która wychodzi zza stołu:

– Panno Nastko! Ale proszę tam się miarkować: żeby miseczka i łyżeczka były co się zowie! U mnie tak, gospodarzu: zawsze wolę zjeść coś dobrego a... dużo! A kapustę waszą, to ja już w Duszkowie zwąchałem. Biegłem tak, że omal butów nie zgubiłem.

Zazwyczaj u Dowrylczuków w czasie jedzenia izbę zalegała cisza. Teraz zapanowało niezwykłe ożywienie, które wywoływał sam tylko Szczur. Jadł i gadał, jadł i gadał. Przechylał się w prawo i w lewo, błyszcząc oczami, śmiał się, żartował. Rozruszał wszystkich... Widzę wesołe twarze. Rozlegają się coraz głośniejsze wybuchy śmiechu.

Przyglądam się Szczurowi i nie poznaję go. Zwykle jest małomówny, z kolegami zjadliwy, zaczepny. Ze mną grzeczny, uprzedzający, lecz skąpy na żarty. A tu kipi sztuczną werwą i życiem. Chce rozweselić nas i udaje się to mu w zupełności. W mieszkaniu była bałałajka, na której chłopcy i dziewczyny od czasu do czasu coś sobie przygrywali. Wieczorem, gdy rodzina zebrała się w komplecie, bo najważniejsze prace w gospodarstwie były ukończone,

Szczur nastroił bałałajkę i zaczął grać. Grał dobrze i wszyscy ze zdumieniem słuchali go. Nie przypuszczali, aby na tym brzękadle można było tak pięknie grać. A Szczur rąbał kawałek za kawałkiem. To, czego nie mógł wydobyć z instrumentu nadrabiał mimiką, gestami rąk i ciała. Zaczął, akompaniując sobie na bałałajce, śpiewać po białorusku: 

Dziauczynieńka, serce moje, Jak przyjemne lica twoje! Nie tak lica, jak ty sama I u papierach upisana. Szczur, zerkając słodkimi oczami ku dziewczętom, śpiewał dalej: Jak ja siażu kała ciebie, Dykżaż myślu szto ja u niebie! Jak ja ciebie pocałuju, Trzy dni w gębie cukier czuju!

Dziewczyny parskają śmiechem i szturchają się łokciami, Szczur z werwą śpiewa dalej. Śpiewa piosenkę za piosenką, gra polki, walce, marsze i jakieś własne improwizacje. Nie przypuszczałem, że z niego taki artysta. Bawił nas wszystkich przez cały dzień, a wieczorem, po kolacji, zaczął zbierać się w drogę. Maciej zapraszał Szczura, aby przychodził, gdy będzie miał wolny czas. Ja poszedłem odprowadzić go. W drodze opowiadał mi miasteczkowe nowiny. W pobliżu lasu zatrzymał się. Rozmawialiśmy i paliliśmy jeszcze z pół godziny. W pewnej chwili Szczur mrugnął do mnie okiem:

– A u ciebie tam klawe szmary! Dziewki jak piece!

– Tak, tak...

– Ty podwal się do której. Weselej ci będzie.

– Jakoś nie tego...

– To zrób, żeby było tego... Dziewki aż piszczą. Palą się. Nogi zacierają, a ty gapisz się. Pomyślą, żeś inwalida!

Wkrótce pożegnaliśmy się i Szczur poszedł prędko drogą prowadzącą do traktu, a ja wróciłem na chutor. Zastałem wszystkich za stołem. Długo jeszcze rozmawiano i śmiano się, przypominając żarty i opowiadania Szczura.

Jeden z braci wziął do rąk bałałajkę i zaczął grać na niej. Lecz w jego rękach instrument znów stał się pospolitym brzękadłem. Słowa Szczura o dziewczynach wzbudziły moje zainteresowanie nimi.

Zacząłem uważniej i inaczej niźli poprzednio obserwować je. Podobają mi się coraz bardziej. Mają ładne, piwne oczy, których białka połyskują sinawo; ocieniają je gęste, długie rzęsy. Usta są małe i kształtne, wargi różowe, zęby wspaniałe. I muszą być pysznie zbudowane.

Z coraz większym zainteresowaniem oglądam dziewczyny. Wyczuwają to. Dostrzegam u nich pewną kokieterię: chcą mi się podobać. Ale jak one są podobne! Nawet różnice wieku się zacierają. Tego wieczora poszliśmy spać dość późno. Śniły mi się „wańki–wstańki”. Miały piwne oczy i sinawe białka. Komicznie się kłaniały i poruszały wargami.

Niedługo przed świętem Bożego Narodzenia, bracia Dowrylczuki zaczęli przygotowywać się do podróży za granicę. Maciej i Bazyli przywieźli z miasteczka sporo towaru. Będzie tego na kilkanaście nosek.

Towar tani: swetry męskie i kobiece, szale, pończochy, chrom, skóra na podeszwy. Lecz na tym towarze zarabia się dobrze, bo jest na niego duży popyt w Sowietach.

Posortowaliśmy towar i sporządziliśmy pięć nosek. W drogę pójdą: trzech braci, ja i Kasia. Nie chciano jej brać, lecz uparła się, że pójdzie koniecznie, bo już nieraz nosiła z braćmi przemyt za granicę.

Wreszcie Maciej pozwolił jej na to. Teraz czekamy tylko sprzyjającej nam pogody. W kilka dni po sprowadzeniu towaru rozpoczęła się lekka zawieja.

– Jeśli śnieżyca nie ustanie do wieczora, to dzisiaj wyruszymy w drogę – rzekł Bazyli do mnie.

– Na pewno nie ustanie! – odparłem mu żywo.

I faktycznie, zawieja nie tylko nie ustała, lecz nawet się zwiększyła. Gdy, niedługo przed nadejściem zmierzchu, wybiegłem za bramę, znalazłem się w mętnej falującej chmurze śniegu, w której gubiły się szczegóły terenu. A lasu, który był stąd w odległości dwustu kroków, nie mogłem dostrzec wcale.

Zziębnięty wróciłem do izby. Tam szykowano dla nas kolację. W czasie kolacji panował poważny, prawie uroczysty nastrój. Rodzina była w komplecie. Wypiliśmy po szklance wódki – na rozgrzewkę i za powodzenie. Potem zaczęliśmy ubierać się do drogi.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.