Wróciłem do San Francisco. Rozpoczęła się końcowa faza przygotowań. Pojawiła się data. Postanowiłem, że do końca sierpnia 1995 roku Helen Trixton i Henry Rosswood odejdą z tego świata. Pierwszy miał zginąć Henry zabity strzałem snajperskim, a około dwie–trzy godziny później swój marny żywot miała skończyć Helen zastrzelona z bliskiej odległości strzałem w głowę. Oboje mieli zginąć we własnych domach, we własnych kapciach. Nadal intensywnie ćwiczyłem, biegałem, pływałem i codziennie chodziłem na strzelnicę z moim rugerem. Wiele razy przejechałem osiemdziesięciokilometrowy odcinek pomiędzy celem H1 216 i celem H2, jak nazywałem Henry’ego i Helen w moich notatkach, wybierając najkrótsze połączenie miejscowości Canyon i Novato.
Czekałem na odpowiedni moment, który pojawił się dnia szesnastego sierpnia 1995 roku. Właśnie w tamtą środę wieczorem Helen miała otworzyć zebranie lokalnego oddziału feministek w Oakland oddalonego od jej domu najwyżej o dwadzieścia minut jazdy. Było oczywiste, że po zakończeniu obrad wróci do domu na noc, nie szukając hotelu. Wyniki obserwacji wjazdu na strzeżony teren pola golfowego, na którym mieszkał Henry, wskazywały na to, że H1 spędzał środy w domu. Biały lincoln continental nigdy nie przejechał bramy w środę.
Następną inwestycją dokonaną już w pośpiechu była piętnastostopowa łódź aluminiowa wraz ze starym, ale ciągle na chodzie silnikiem hondy. Zapłaciłem tysiąc dolarów za łódź wraz z przyczepą, nie chciałem pozostawiać śladów w wypożyczalni sprzętu wodnego. Dzięki nowemu nabytkowi nie byłem już związany z bezpośrednim otoczeniem domu H1. Nie musiałem już parkować auta w zasięgu moich możliwości pływackich.
Według wcześniejszego planu miałem jeszcze zakupić jakiegoś starego gruchota z fałszywymi tablicami rejestracyjnymi, żeby go użyć podczas dojazdu i odjazdu z punktu H2, ale postanowiłem, że zostawię mojego jeepa na parkingu kina w miasteczku Canyon i stamtąd będę się poruszał na piechotę. Przygotowałem dwa skrajnie różne zestawy ubrań na ten etap. Do domu Helen miałem dobiec w dresach sportowych, w peruce z dłuższymi włosami i z przyklejonymi wąsami, a po wykonaniu zadania wrócić w garniturze i krawacie.
Wczesnym popołudniem w środę szesnastego sierpnia zaczepiłem przyczepę wraz z łodzią do mojego jeepa, spakowałem broń, amunicję, sprzęt do nurkowania, przygotowane zestawy ubrań i perukę. W pełnym skupieniu ruszyłem do akcji. Minąłem Novato i otaczając dalej Zatokę San Pablo, jechałem 217 powoli drogą wzdłuż wybrzeża. W odległości około piętnastu kilometrów w linii prostej od punktu H1, prawie po drugiej stronie zatoki, znalazłem żwirową drogę dojazdową do jednego z kanałów irygacyjnych doprowadzających wodę do pobliskich winnic. Dojechałem do miejsca, gdzie trawiasty brzeg łagodnie znikał w brunatnej wodzie kanału, i cofając jeepa, zanurzyłem przyczepę pod powierzchnię wody. Następnie odczepiłem ją i powoli zniknęła pod wodą, a łódź pozostała, kołysząc się na jej powierzchni. Spakowałem potrzebny sprzęt i odjechałem jeepem w krzaki osłaniające widok od strony drogi. Włożyłem piankę, a na wierzch narzuciłem ortalionową kurtkę, jaką zazwyczaj noszą wędkarze. Była połowa sierpnia, upalny letni dzień, byłem bliski ugotowania się w moim stroju. Karabin w wodoszczelnym pokrowcu schowałem pod siedzenie, a kilka starych wędek, które znalazłem na śmietniku, wystawiłem na widok publiczny.
Pływałem łodzią przez długi czas i udając wędkarza, czekałem na zmierzch. Nie było zbyt dużego ruchu na wodzie, w oddali przepłynął prom z San Francisco do Vallejo, którym ludzie wracają do domu po dniu pracy w dużym mieście. Kilka żaglówek bujało się przy prawie bezwietrznej pogodzie. Znalazłem dogodne miejsce na rzucenie kotwicy. Odczekałem do zmroku i z przytroczoną do pleców bronią powoli zsunąłem się pod powierzchnię wody. Nie było łatwo poruszać się z takim obciążeniem. Dwie butle, uwierający w bok sześciokilogramowy karabin i mały plecak z tenisówkami i noktowizorem znacznie zwalniały moje ruchy.
Pierwsze światła zapalały się w oknach domów dzielnicy golfowej, kiedy podpłynąłem pod znany mi już zatrzciniony, błotnisty brzeg. Zdjąłem płetwy i butle. Pozostawiając je w trzcinach, z karabinem na plecach doczołgałem się powoli do wcześniej wypróbowanego stanowiska. Była dopiero ósma trzydzieści i wszystkie okna u pana doktora były jeszcze ciemnymi prostokątami odbijającymi ciemnopomarańczowe kolory wieczornego nieba. W goglach nocnych ustawiłem panterę na wysuwanych wspornikach i ułożyłem się wygodnie w odległości mniej więcej stu – stu pięciu metrów od okna z widokiem na zatokę. Musiało to być ulubione okno doktora, szczególnie rano, kiedy nad wodami San Pablo Bay wschodziło słońce, rozlewając się ciepłym złotem na falach. Jak to nigdy w życiu nic nie wiadomo…
Przez szybę ulubionego okna miała go wkrótce spotkać śmiercionośna kula Full Metal Jacket 308 Win 7.62 NATO. Załadowałem broń i czekałem na moment rozbłyśnięcia swiatła. Ciepłe powietrze dawno już osuszyło moje ciało po wyjściu z wody, a jednak czułem wilgoć zimnego, nieprzyjemnego potu. Za chwilę miałem po raz pierwszy zostać mordercą.
Godzinę później, w momencie, kiedy zapaliło się światło w kuchni, myślałem o Agnieszce. Od czasu, kiedy podjąłem się tego zadania, prawie nigdy o niej nie myślałem, a teraz w momencie kulminacyjnym ostatniego półrocza, kiedy powinienem skupić się na nienawiści do tego skurwysyna, który bezkarnie, za pieniądze morduje tysiące dzieci… ja wspominałem moją kochaną żonę.
Po raz pierwszy od pogrzebu poczułem jej obecność. Tam, leżąc na piasku w krzakach z palcem wskazującym na spuście śmiercionośnej broni, ogarnęła mnie nagle melancholia i tęsknota za żoną. To przecież on, to ten bydlak, który właśnie wszedł do salonu i zapalił światło, to właśnie on zabił nasze dziecko i był odpowiedzialny za śmierć mojej żony.
Cofnąłem się na piasku, zniżając oczy do poziomu lunety snajpera. Otarłem spoconą dłoń o spodnie pianki. Spojrzałem na oświetlony prostokąt przez oko lunety. Wzrok powoli przyzwyczaił się do dużego zbliżenia celu.
Henry Rosswood ubrany w ten sam szlafrok co w czasie próby generalnej, podszedł z filiżanką w dłoni do biurka. Przez chwilę robił coś przy otwartym laptopie, po czym usiadł w wysokim, skórzanym fotelu. Był zwrócony profilem do kierunku strzału. Nitki krzyżujące się na celu zbiegły się dokładnie powyżej ucha, co przy tym dystansie według farmera Jamesa dawało najwyżej kilkumilimetrowy opad lecącej kuli. Byłem gotowy do strzału.
Czym tak naprawdę jest śmierć? Co się stanie, kiedy pociągnę lekko palcem wskazującym? Co tak naprawdę stanie się z nim? A co stanie się ze mną?
On zamieni się w ziemskiego trupa, którego jutro lub pojutrze sprzątaczka lub facet z ochrony odkryje w skórzanym fotelu. A ja? W kogo się zamienię, albo raczej w co? Będę mordercą?
Jeśli uda mi się ujść z życiem i pozostać na wolności, to i tak będę zabójcą w każdym lustrze, w które kiedykolwiek spojrzę. Jego życie było w moim ręku… ale co z tego.
Moje życie było też w jego ręku, o czym na pewno nie wiedział. Czy kiedy cel H1 zostanie zniszczony, to którakolwiek z jego pięciu klinik aborcyjnych podaruje życie chociaż jednemu z nienarodzonych dzieci? Na pewno nie. A ja będę jak on, po tej samej stronie papieru toaletowego.
Tam, z palcem na spuście, może trzy, a może cztery milimetry od zabicia człowieka, zacząłem zastanawiać się nad sensem życia i śmierci. Gdzieś z głębi podświadomej pamięci spojrzały na mnie umierające oczy górskiego barana. Jak to jest, kiedy człowiek umiera? Nie byłem wychowany w jednej konkretnej doktrynie religijnej, która stanowczo i bez wątpliwości ukształtowałaby mój obraz życia za życia i życia po śmierci, jeżeli w ogóle coś takiego istnieje.
W młodości stworzyłem sobie własną wizję może nie życia po życiu, ale momentu umierania, wizję, powiedzmy, sądu ostatecznego. Sztuka aktorska, teatr, scena od zawsze chyba były bardzo ważnymi elementami mojego wyobrażenia o życiu.
Kiedy pociągnę za spust, kula Full Metal wyleci z lufy, poszybuje w kierunku szyby, po czym zrobi w niej okrągły otwór ozdobiony pajęczyną pęknięć. Następnie uderzy w kość czaszki na wysokości ucha i wyleci z drugiej strony głowy, kończąc swój lot w przeciwległej półce z książkami.