– Znasz Saszkę Weblina?
– Znam. Brat tamtej czarnuli. Jak ona się nazywa?
– Fela.
– Właśnie! No i co on?...
– Zastrzelono go na pograniczu. – Kto zastrzelił?
– Nie wiadomo. Żywica zeznał, że wiózł go z Rubieżewicz do Rakowa i że w pobliżu Wołmy ktoś strzelał do nich z lasu i trafił Weblina.
Zaczynam uważnie nasłuchiwać, lecz udaję, że ich rozmowa nie interesuje mnie wcale.
– Może mieli jakie porachunki?
– Diabli ich wiedzą!... Chociaż Saszkę Weblina wszyscy lubili, ale mógł mieć i wrogów... Zdaje mi się, że Żywica coś kręcił z tym postrzeleniem... On wczoraj w łeb sobie palnął.
– Kto? Żywica?
– Tak.
– Cóż on?
– Po pijanemu; stuknęło mu coś w głowę... Wczoraj był pogrzeb Weblina, a potem siostra jego stypę wyprawiła. No, skorzystał z okazji: upił się i poszedł wieczorem do domu, a na rynku wywalił sobie z parabeli w usta.
Słysząc to, po prostu zdrętwiałem z przerażenia.
– A może on maczał palce w tamtym... postrzeleniu i bał się odpowiedzialności? Co?
– Może być... Mętna sprawa. Sam diabeł z tym się nie rozezna. Ten też za postrzelenie aresztowany – policjant skinął głową w moją stronę. Z poprzedniej ich rozmowy dowiedziałem się, że drugi policjant dopiero dzisiaj wrócił z urlopu i nie zna miasteczkowych nowin. Teraz trąca mnie rękawem i pyta: – E... Panie!... Za co go pan postrzelił?
– Kogo?
– No tego...
– Alińczuka – dodaje drugi policjant.
– Za to, że jest drań!
Policjanci porozumiewawczo mrugają do siebie: dobry ptaszek! Potem znów zapalają papierosy. "To Żywica nie żyje! Zastrzelił się!" – wiruje mi wciąż w głowie.
Nagle ogarnia mnie nieodparta chęć dowiedzenia się wszystkiego. Nie mogę uwierzyć w to, że Żywica popełnił samobójstwo. Nie mieści mi się to w głowie. Tu coś nie tak... Może jest jeszcze jeden Żywica? W jednej chwili rodzi się we mnie twarde postanowienie: muszę uciec i pójść tam! Muszę!... Teraz, ukradkiem, uważnie obserwuję policjantów. Są pewni, że im nie ucieknę. Siedzą niedbale. Palą papierosy. Karabiny mają zaciśnięte między nogami. Skoczyć z sanek w bok nie zdążę.
Przytrzymają mnie. A jeśli odbić się nogami od dna sanek i rzucić się w tył?... W ten sposób mogę łatwo wyrzucić się z sanek, nim zdążą wyciągnąć ręce. Tylko, aby nie upaść na głowę...
Uważnie oglądam, po kryjomu, teren. Na wybojach drogi sanie skaczą tak silnie w górę, że wyskoczyć z nich jest łatwo. Policjanci mają nogi okryte sianem i otulone płaszczami. Nim zdążą wstać i wyskoczyć z sanek, zdążę podnieść się i zacząć uciekać. Jestem lekko ubrany i mogę bardzo prędko biec, więc, o ile nie trafią mnie pierwszymi kulami – ucieknę im łatwo.
– Daleko do Iwieńca? – pyta jeden z policjantów kolegi.
– Trzy kilometry.
To przyśpiesza moją decyzję. Szukam oczami dogodnego terenu i wyczekuję odpowiedniej chwili. Podciągnąłem stopy i oparłem je twardo o dno sanek. Wyjąłem dłonie z rękawów. Żeby jeszcze nie kajdanki! Policjanci znów zapalają papierosy. Sanie wjeżdżają powolnie na szczyt wzgórza.
Widzę przy świetle księżyca długi, stromy stok, po którym mknie w dół droga. Z lewa dostrzegam długie pasmo przydrożnych krzaków, a za nimi otarte pola.
Rzucam ostatnie spojrzenia w prawo i w lewo: na eskortę i teren.
Sanie szybko pędzą z góry w dół. Impet odrzuca nas na niskie oparcie sanek. Wówczas robię silny ruch ciałem w tył i odpycham się nogami od dna sanek.
Wyleciałem w powietrze i upadłem na drogę. Porwałem się na nogi i popędziłem w górę, po drodze, którą przed chwilą mknęły w dół sanki. Odwróciłem, biegnąc, w tył głowę.
– Trzymaj konia!
– Trzyyymaj koniaaaaa!
Sanie jeszcze mkną w dół.
– Prrr! – krzyczy furman.
Biegnę dalej po drodze w górę. Znów oglądam się. Widzę z dala biegnącego drogą policjanta. Przystanął. Celuje. Szybko rzucam się w bok ku krzakom. Rozlega się strzał.
Wypadłem w pole i biegnę wzdłuż krzaków w górę. Znów pada strzał, a potem kilka, jeden za drugim. Strzelają bez celu, nie widząc mnie, bo ja ich nie widzę.
Wydostaję się na szczyt góry. A potem biegnę lekko i prędko w dół. Nie zmęczyłem się wcale, tylko rozgrzałem szybkim ruchem. Kilka razy oglądam się. Na śnieżnej bieli drogi i pól nie ma nikogo.
Byłem już o kilometr od szczytu wzgórza, gdy dostrzegłem, przy świetle księżyca, wjeżdżające na nie sanki. Zobaczyłem w pobliżu las. Wbiegłem do niego.
Przemierzyłem go na drugą stronę... Poszedłem prędko polami. Znów wszedłem do lasu... Niech ścigają mnie teraz! Znów las i znów pole. Oglądam się wokoło.
Pustka. W księżycowych promieniach lśni śnieżna biel pól. Patrzę na gwiazdy: szukam kierunku. Wielka Niedźwiedzica wskazuje mi drogę na zachód. "Nie, kochana, nie... Moja droga prowadzi na wschód... Na zachodzie nie ma dla mnie miejsca!"
CZĘŚĆ TRZECIA
WIDMA GRANICZNE
Nie chodźże ty miły,
Nie chodźże nocami,
Po brzegu mogiły,
Z śmiercią za plecami!
Z piosenki przemytników
Zima. Mróz. Słońce zachodzi. Rozkłada po niebie wzorzyste, wielobarwne kilimy. Co chwila je zmienia. Nie szczędzi kolorów. Jest bogate, hojne i pomysłowe.
Stoję bez czapki na wąskiej, wyjeżdżonej saniami drodze. Robi mi się zimno. Biegnę zaśnieżonym podwórzem ku domowi, a potem wchodzę do dużej, ciepłej izby.
Zbliża się połowa grudnia. Czwarty tydzień mieszkam na chutorze Dowrylczuków, położonym trzy kilometry od granicy, pomiędzy Duszkowem a Wołmą. Do Rakowa stąd 11 kilometrów.
Umieścił mnie u nich Lord. Dowrylczuki są jego dalekimi krewnymi. Chutor znajduje się na odludziu. Do najbliższej wsi dwa kilometry. Innych chutorów w pobliżu nie ma. Melina pewna. Mogę ukrywać się tu wiele lat i nikt mnie nie znajdzie. W pobliżu chutoru jest duży las. Jednym skrzydłem zbliża się do chutoru, a drugim biegnie w dal, ku granicy i ciągnie się daleko na wschód.
Dowrylczuki, to zubożała do poziomu chłopów szlachta. Mają 25 dziesięcin ziemi i trochę lasu. Żyją dostatnio. Nie ciułają grosza, a dbają o dobry wikt i ubranie. Z okolicznymi chłopami nie wchodzą w komitywę. Żyją samotnie. Rodzina jest nad podziw zgodna. Nie kłócą się o błahostki. Są spokojni i weseli. Praca idzie im raźnie. W domu dostatek. Głowa rodziny, Maciej Dowrylczuk, ma 60 lat, lecz wygląda na 50. Jest zdrowy i silny, a w pracy nie ustępuje synom. Za młodu sporo jeździł po świecie i jest dość inteligentny, chociaż ledwie umie się podpisać. Ma potężne barki i ramiona; chodzi z lekka pochylony naprzód. Oczy mu zawsze wesoło lśnią, a na ustach zastygł lekki uśmiech. Lubi dużo opowiadać i mówi ładnie, obrazowo, chociaż chaotycznie. Wyczuwam, że przeszkadza mu w wypowiadaniu się nawał słów i myśli.
Żona Macieja, Hanna, ma 55 lat. Trzyma się prosto. Jest bardzo pracowita. Nigdy nie widziałem jej bez roboty. Mówi mało i niechętnie.
Dowrylczuki mają trzech synów i cztery córki. Synowie są jak dąbczaki, a córki jak młode, jędrne lipy. Wszystko to zdrowe, wesołe, silne, pracowite. Nie znają, co to są nerwy. Są zawsze zrównoważeni, spokojni. Pracują chętnie i dużo. Słowa rodziców są dla nich święte i nigdy nie potrzebują uciekać się do gróźb, próśb, zachęcań lub obiecanek.
Rodzina jest pobożna i przestrzega uświęconych tradycją obyczajów. Nieraz w czasie posiłków patrzyłem na „czynnie” obsiadujących stół członków rodziny.
Wszyscy synowie i córki są podobni do siebie. Mało różni ich wzrost, wiek i płeć. Mają zdrowe, czerstwe twarze; ciemne, gęste włosy, zaplecione u dziewcząt w grube warkocze; piwne oczy o połyskujących siwawo białkach. Tylko twarze dziewcząt są pozbawione uporu, który widzę u chłopców.
Gdy siedzę za stołem w czasie posiłków i patrzę na Dowrylczuków, przypomina mi się popularna, ludowa zabawa rosyjska: „wańki–wstańki”. Jest to rodzina wytoczonych z drzew figurek, wielkości od 10 do 2 cm. Figurki są pomalowane na identyczne kolory i niczym, z wyjątkiem wielkości, nie różnią się między sobą.
Jest ich zwykle siedem. Mają okrągłe buzie, głowy i tułowia – nóg nie ma. Każda figurka położona na bok natychmiast powstaje, bo ma umieszczony w podstawie ołów. Stąd nazwa: „wańki–wstańki”.
Starszy syn, Bazyli, ma 30 lat; średni, Ignacy, jest o dwa lata młodszy, a Szymon ma 25 lat. Bazyli wygląda niedźwiedziowato: pozorna ociężałość i niezdarność, lecz za tym kryje się duży spryt i wielka siła fizyczna. Ignacy jest zgrabniejszy, lecz również atletycznej budowy. Szymon jest szczuplejszy od braci i więcej „delikatny”. Może właśnie dlatego jest ulubieńcem matki.
Sióstr cztery: Kasia, Olena, Magda i Nastka. Mają od 18 do 24 lat. Wszystkie są podobne do siebie i jednakowo ubrane. Czasem trudno mi bywa odróżnić je. Wszystkie tęgie, rosłe, buzie okrągłe, oczy piwne, włosy ciemne.
Gdy Lord prowadził mnie do Dowrylczuków, powiedział, że oni również uprawiają przemytnictwo. Mają krewnych w pasie pogranicznym na sowieckiej stronie i od czasu do czasu niosą do nich towar. Lecz przez cały czas mej bytności u nich Dowrylczuki za granicę nie chodzili. Zapytałem o to Szymona, z którym najłatwiej można było się rozmówić. On mi powiedział, że teraz nie pora. Trochę nudzi mi się bez pracy, lecz czekam na nią cierpliwie...
Gdy przybyłem na chutor wraz z Lordem, kolega przywitał się ze wszystkimi, a później – po obiedzie – zwrócił się do Macieja, mówiąc, że ma do niego poufną sprawę.