farolwebad1

A+ A A-

Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 28)

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

ludzie ktorzy nie patrza oklNiewielki park nadbrzeżny wyposażony w kilka ławek, porośnięty trawą kort tenisowy i zjazd do wodowania łódek z przyczepy samochodowej wydawały się idealnym punktem startu. Spędziłem tam całe popołudnie, biegając i gimnastykując się. Wieczorem, kiedy spacerowicze z psami i dziećmi zniknęli, przebrałem się w piankę i wyposażony w butlę, maskę i płetwy zniknąłem w słonych falach zatoki. W małym wodoszczelnym plecaku schowałem czarne tenisówki, lornetkę, odległościomierz, niewielki statyw i noktowizor. Nie było dużego wiatru ani dużej fali, a mimo to pamiętam do dziś walkę i olbrzymi wysiłek, jaki musiałem włożyć w pokonanie półtora kilometra, które dzieliło park od domu doktora. Ostatnie dwieście metrów przepłynąłem pod powierzchnią wody, wynurzając się niepostrzeżenie w przybrzeżnych zaroślach. Tam też, pod korzeniami podmytego drzewa, zostawiłem sprzęt, a sam w czarnej piance i czarnych tenisówkach wyczołgałem się na ląd. Powoli, bez szybkich, zwracających uwagę ruchów, dotarłem do wzniesienia terenu na tyłach domu. Zrobiło się już ciemno i w oknach okolicznych willi rozbłysnęły światła. Z noktowizorem na głowie znalazłem sporą kępę krzaków i zająłem pozycję obserwacyjną. Zamontowałem odległościomierz na statywie i nakierowałem urządzenie na najbliższy róg domu. Sto sześć metrów bez kilku centymetrów. Po godzinie w jednym z okien na parterze zapaliło się światło. Niestety, jedyne jasne okno zasłonięte było białym płótnem, tak że widziałem jedynie cień osoby poruszającej się wewnątrz. To była łazienka. Dwie minuty minęły i okno łazienki zniknęło z powrotem w ciemności. Chwilę później ścianę od strony zatoki rozświetliło duże okno jadalni lub salonu. To było właśnie to, na co czekałem, leżąc pomiędzy kolczastymi krzewami.

W lekko żółtawej poświacie Henry Rosswood ubrany w domowy szlafrok z kubkiem w dłoni przemaszerował powoli przed moimi oczami jak ruchomy cel na strzelnicy. Przez dwudziestokrotnie powiększającą lornetkę mogłem razem z Henrym czytać gazetę leżącą przed nim na biurku obok klawiatury komputera. Usiadł na fotelu stojącym profilem do okna przy niskim stoliku i oparł się wygodnie, robiąc wrażenie zmęczonego. Dwie punktowe linie pomagające w ustawieniu ostrości lornetki skrzyżowały się w miejscu, gdzie szyja sięga małżowiny lewego ucha. Gdyby moja lornetka była częścią broni snajpera, byłoby po wszystkim. Poczułem złość na siebie, na to całe moje planowanie i przygotowywanie. Dotarłem na idealne miejsce obserwacyjne bez przeszkód i bez problemu znalazłem się w dogodnej pozycji strzeleckiej.

Buuum i już. Taka okazja może się długo nie powtórzyć. Następnym razem doktora może nie być w domu. Setki warunków i zbiegów okoliczności mogą stanąć na przeszkodzie. Wycofując się powoli przez kolczaste krzewy w stronę wody, rozdarłem piankę na wysokości prawego ramienia. Kiedy zanurzyłem się w wodzie, lodowaty dreszcz od razu przyspieszył tempo ruchu ramion. Po czterdziestu minutach walki z niewielką, ale bardzo irytującą falą, trzęsąc się z zimna, dopłynąłem do parku, gdzie czekały na mnie jeep i suche ubranie.

"Co to, wybieramy się na nocne pływanie?" – zapytał nagle paraliżujący głos z ciemności.

"Co? Kto tam?" – zapytałem przez zaciśnięte z zimna zęby.

"Straż miejska" – dopiero teraz zapaliła się latarka.

"Nocne pływanie? Nie… a właściwie można tak powiedzieć. Rozdarłem piankę i chciałem tylko spróbować, czy da się jeszcze w niej nurkować. Bardzo cieknie. Jest na śmieci. Zimno jak cholera. Umówiłem się na jutro z kolegą na nurkowanie i chyba nic z tego."

"To znaczy, że już skończyłeś i znikasz?"

"Tak, dokładnie, tylko się przebiorę. Czy ten park jest zamykany na noc?"

"Właściwie nie, ale jest patrolowany całą dobę. Dobranoc. Wypij coś na rozgrzewkę, bo jesteś siny z zimna."

Wtedy dopiero zrozumiałem, dlaczego warto było robić zwiad przed akcją. Gdybym tamtego wieczoru odstrzelił sławnego doktora, to na pewno strażnik miejski prędzej czy później skojarzyłby fakty. I tak źle się stało, że na niego natrafiłem. Kto wie, może zapisał sobie numer mojej rejestracji? Żadnych skrótów, taką od tej pory podjąłem zasadę. Powoli, miałem czas. Kilka dni po tej próbie wyjechałem w poszukiwaniu dobrej broni snajperskiej. Najpierw podążając na wschód drogą 80, przebiłem się przez kaniony gór Sierra Nevada do granicy stanu. Następnie odbijając na północ w okolicy Lake Tahoe, dotarłem do Reno, potem do Carson City. Zatrzymywałem się w przydrożnych, tanich motelach, szukając "znawcy" broni palnej. Następnie jadąc na południe wzdłuż łańcucha górskiego i granicy Kalifornii, dojechałem do Las Vegas i opuściłem Nevadę, rozpoczynając poszukiwania w Arizonie. Nareszcie na pustynnych terenach Mojave "spławik podskoczył", dając nadzieję na branie. Zjechałem po paliwo do oddalonej od autostrady stacji benzynowej o nazwie Oaza. Otoczona rozgrzanymi lipcowym słońcem piaskami pustyni Mojave stacja tonęła w zieleni i we mgle wody strzelającej pod niebo z kilku fontann. Widok wody spływającej po mokrych skałach do stawu od razu przynosił ulgę spragnionemu wędrowcy. Temperatura powietrza w południe przekraczała czterdzieści cztery stopnie. Za ladą sklepu siedział przeraźliwie chudy sprzedawca ubrany jedynie w krótkie spodnie na szelkach, a całe pomieszczenie zamiast okien miało olbrzymie, lekko przybrudzone akwaria, przez szyby których wpadało do środka falujące światło dzienne. Pamiętam te wszystkie szczegóły, bo była to najdziwniejsza stacja benzynowa, jaką widziałem w życiu. W tle poza pływającymi rybami majaczyła, falując w upale, rozgrzana pustynia.

"Czy nie wiesz, gdzie jest najbliższy sklep z bronią palną?" – zagadałem.

"Szukasz sklepu czy broni?" – padło pytanie w odpowiedzi.

"Broni".

"Długiej? Krótkiej? Specjalistycznej?"

"Powiedzmy specjalistycznej". "Zaczekaj tu i weź sobie coś do picia. Zaraz wrócę".

Miałem nadzieję, że nie poszedł zadzwonić po gliny. Wrócił po chwili z wyrwaną z zeszytu kartką papieru, na której grubym pisakiem narysował z grubsza plan osady Camp Verde leżącej godzinę jazdy na północ od Phoenix, stolicy Arizony. Postawił dużą kropkę w miejscu, gdzie miała znajdować się farma z mieszkającym na niej farmerem Jamesem. Odnalazłem to odludne miejsce następnego dnia. Farmer James, jak się okazało, nie miał nic wspólnego z uprawą pól ani z farmerstwem. Muskularnie zbudowany, opalony na ciemny brąz sześćdziesięciolatek, ogolony na łyso i ubrany w obcięte spodnie wojskowe, przywitał mnie przy bramie. Powiedziałem do niego: "Twój adres dał mi Joachim z Oazy", a on odparł: "Wejdź i najpierw napij się piwa".

Tak rozpoczął się mój trzytygodniowy kurs obsługi i strzelania z broni snajperskiej. James był emerytowanym strzelcem wyborowym US Marines i brał udział w ofensywie naziemnej w Wietnamie Południowym w latach 1965–1966. Był snajperem wyspecjalizowanym w zabijaniu snajperów. Zastrzelił ponad setkę żołnierzy wroga, zanim sam został poważnie ranny w prawe biodro. Wyszedł z tej opresji z trzycalowym ubytkiem prawej kości udowej. Utykał, kołysząc się mocno na boki.

Przedstawiłem się jako Pawel z Czech, ale James doskonale wiedział, że to nie było moje prawdziwe imię. Najpierw ustaliliśmy, czego potrzebuję i ile mam zamiar wydać. Odstąpił mi nieduży pokój na tyłach domu i zniknął na całe przedpołudnie. Wieczorem wrócił z kilkoma pudłami zakupów. Zapłaciłem prawie dwa tysiące zielonych za piękny egzemplarz semiautomatycznego karabinu Pantera 308 AR10 z lunetą snajpera Bausch & Lomb i z przykręcanym tłumikiem. Zaczęło się od nauki budowy, czyszczenia i ewentualnych prostszych napraw.

"Jeśli nie będziesz znał podstaw, to najzwyklejszy drobiazg może popsuć ci całą długo planowaną akcję" – mówił James.

Zapłaciłem półtora tysiąca za kurs, więc słuchałem uważnie. Wkrótce rozpoczęły się zajęcia praktyczne. Uczyłem się oceniać kierunek i moc wiatru i szybko obliczać w pamięci spadek kuli w zależności od mocy broni, dystansu strzału i rodzaju amunicji. Na piaskach za domem Jamesa wystrzelałem prawie pięćset naboi… następne trzysta dolarów.

Nabierałem wprawy i pewności siebie, kiedy osiem z dziesięciu strzałów trafiało do tarczy. Najlepsze wyniki uzyskiwałem w strzelaniu z pozycji leżącej. Moja pantera 308 dodatkowo była wyposażona w wysuwane podpórki, które w kształcie odwróconej litery V unieruchamiały karabin i znacznie ograniczały skutki drgań rąk. Następnie zakupiliśmy kosz melonów, a na starej opuszczonej farmie w sąsiedztwie wyjęliśmy z ram cztery okna z podwójną szybą. Na skarpie oddalonej o sto dwadzieścia metrów od mojego stanowiska urządziliśmy prowizoryczny pokój z melonem czytającym gazetę po drugiej stronie okna. Wycelowałem, jak zwykle używając całej mojej świeżo nabytej wiedzy. Szyba rozprysnęła się na kawałki, a lekko ranny 215 odłamkami melon stał jak przedtem zamocowany na kiju, nadal "czytając" podziurawioną szkłem gazetę. Kula rozbijając szybę, spłaszczyła się i zboczyła z toru tak dalece, że nie trafiłbym nawet w tarczę. To była następna lekcja o amunicji. Full Metal Jacket 308 Win 7.62 NATO to jedyna w tym przypadku kula, która spełniała wymogi akcji.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.