farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (43)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

kochanekwielkiejA koń coraz bardziej rwie się do biegu.

– No!... Jazda! – krzyczy żywica na całą granicę.

"Cholera, zwariował!"

– E–he–he–he! – krzyczy Żywica.

I koń coraz prędzej mknie naprzód. Jest to przemytnicki koń. Zna nas dobrze. Wie, że zachowujemy się dziwnie i że stało się coś niezwykłego. Może zdumiewa go to, że nie słyszy strzałów karabinowych.

– Poszedł!

Żywica przeraźliwie gwiżdże na palcach. Ja siedzę na kłębach owczej wełny. Nie wiem, gdzie mam broń. Nic nie mogę pojąć... Nad nami wiruje księżyc. Oczy zachodzą łzami.

– E–he–he–he!... Poszedł! – strasznym głosem rzuca Żywica krzyk po całej granicy.

"Po co on to robi?" – myślę i zaczynam gryźć wargi.

Co jeszcze stało się tej nocy?... Nic nie mogło zajść więcej!... Nic... Tamto było najgorsze!...

Z boku grzmiały wystrzały karabinowe. Salwy honorowe zielonek dla Saszki. Wóz skakał jak piłka. Koń sadził naprzód jak burza. Księżyc tańczył po cichym niebie i ciągle brzmiało w powietrzu:

– E–he–he–he!... Jaaazda!...

Nic więcej nie mogło zajść! Nic!... Rano upadł śnieg i utrzymał się. Od razu stanęła "biała ścieżka". Z nami skończone. Czarna ścieżka już niepotrzebna nam... bo Saszki Weblina nie ma... I właśnie dlatego w roku 1923 nastąpiła wczesna zima.

Do Rakowa przyszedłem, jak tylko zapadł zmierzch. Bocznymi ulicami i zaułkami przekradałem się do mieszkania zegarmistrza Mużańskiego. Pietrka Filozofa zastałem w domu. (Nie wiem, dlaczego poszedłem od razu do niego). Chłopiec siedział przy łóżku, na którym leżał Julek Wariat i czytał mu jakąś książkę.

– Gdzie jest Szczur? – zapytałem go.

– Nie wiem... Nie widziałem go od dawna. Chodził z dzikimi.

– Gdzie Lord?

– Poszedł z partią. Jeszcze nie wrócił.

– Co ci jest? – zapytałem Julka, widząc, że bardzo źle wygląda.

– Przeziębiłem się... Ale to nic... Chłopiec zaczął kaszlać. Atak kaszlu był długi i uporczywy. Czytałem w oczach Pietrka niepokój.

– Wiesz co? – powiedziałem do Pietrka.

– Może przechowasz mi forsę?... Bo ja, rozumiesz, chodzę za granicę... Rąbną mnie tam i forsa przepadnie... Wy teraz nie chodzicie?

– Nie... Pieniądze mogę ci przechować.

Pośpiesznie wyjmuję z kieszeni plik banknotów. Odliczam 1200 dolarów i daję je Pietrkowi.

– Ależ tego dużo!

– Sporo... Pracowałem też dużo! Żegnam chłopców i idę ku wyjściu. U drzwi zatrzymuję się.

– Czy wiecie, że... Saszki nie ma?

– Jak nie ma... w miasteczku?

– Nie... Całkiem nie ma!

Robię w powietrzu znak krzyża. Widzę zdumione oczy. Wychodzę na podwórze i patrzę w górę. Księżyc opuścił się nisko i bezczelnie się śmieje. Idę ulicami w kierunku mieszkania Feli. W oknach jej domu ciemno. Pukam silnie w szybę... jak wtedy... Słyszę pośpieszne kroki...

– Ktooo?

– Władysław.

– Jaki Władysław?

– No, Władek.

– Aha!

Wkrótce jestem w mieszkaniu. Lampa pali się na stole. Fela patrzy na mnie zdumionymi oczami. Długo milczę, a potem mówię:

– Dobry wieczór!

– Dobry wieczór! Znów milczymy. Wsadzam rękę do bocznej kieszeni kurtki i dostaję zamszowy woreczek. Podaję go Feli i mówię:

– To od Saszki. Bierze go w ręce. Ja wyjmuję portfel Saszki i również daję go Feli.

– I to od Saszki... Z portfelu wziąłem 500 dolarów dla siebie i 500 dla Żywicy. On tak kazał. A to polecił oddać pani.

– Co tu jest? – ruchem głowy wskazuje na woreczek.

– Nie wiem. Nie patrzyłem.

Nagle czoło Feli przecina głęboka, pionowa zmarszczka, taka jak u brata. Oczy ciemnieją. Brwi ściągają się.

– A gdzie on jest?

– Nie ma go.

– Nie ma?

– Tak... Bolszewicy zabili go w pobliżu granicy. Opowiadam jej krótko, lecz dokładnie, w jakich okolicznościach zginął Saszka. Słucha uważnie. Nie przerywa pytaniami... Widzę bladą twarz... coraz bledszą... Idzie do krzesła i siada... Długo milczy. Patrzę na nią, a w duszy mej zupełna pustka. Podnosi głowę.

– Może pani coś pomóc?

– Pan ""wystawny?

– Tak.

– Nic nie trzeba. Ja wszystko załatwię sama. Masz pan gdzie ukryć się?

– Mam.

– Dobrze. Zaraz jadę do niego... Żywica tam?

– Tam.

Idzie do następnego pokoju i zaczyna ubierać się. Po chwili wraca.

– Może pan iść. Nie zatrzymuję pana.

– Do widzenia.

– Do widzenia.

Wychodzę z mieszkania. Długo włóczę się po ulicach. Postawiłem kołnierz kurtki. Nikt mnie nie pozna. Patrzę w górę. Księżyc wciąż się śmieje. Mijają mnie nieliczni przechodnie. Szybko idę ulicami. Jest zimno. Zrywa się chłodny wschodni wiatr. Wyciska mi z oczu łzy. Idę do Ginty. Muszę coś zrobić. Ale co? Chyba upić się. W salonie znajomych nie ma. Pod sufitem pali się zawieszona na drucie lampa naftowa. Skąpo oświetla duży pokój. Środkowy stół próżny. Z boku, przy małym stoliku, widzę czterech "powstańców". Wołam Gintę.

– Dawno pana Władysława nie widziałam – mówi Żydówka.

– Więc cóż z tego?

– Nic, co pan chce?

– Szkło siwuchy, ogórki i kiełbasy. Piję samotnie. Powstańcy nie zwracają na mnie uwagi. Nie wiem, dlaczego bardzo się śpieszę: przecież nie mam gdzie iść.

Załatwiłem wszystko. Wypijam jeszcze pół butelki wódki. Jest mi cieplej, lecz smutno mi coraz bardziej. Płacę za wszystko i wychodzę na ulicę. Znów błąkam się po miasteczku. Pada śnieg. Drobne białe płatki krążą wesoło w powietrzu. Pną się w górę po długich księżycowych promieniach; oślizgują się po nich w dół. Chce mi się spać. Tak dawno nie spałem. Jestem bardzo zmęczony. Późnym wieczorem pukam do okna mieszkania Kaliszanek. Zuzia odemknęła mi drzwi. Klaszcze w dłonie i przesadnie głośno wyraża swój zachwyt:

– A... To pan Władysław! Nareszcie! Witam pana!

Witam! Witam! Witam! – powtarzam mrocznie jej słowa.

– Proszę dalej. Proszę. Uśmiecha się. Zezowate oczy oglądają mnie badawczo.

– Może coś zjeść, wypić?

– Daj wódki.

– Zaraz będzie. Zaraz. Wszystko, co pan chce. Siadaj pan tu. Tu wygodniej. Znów piję wódkę. Zuzanna obleśnie się uśmiecha. Ciągle kręci się po izbie. Wstaje od stołu, to znów siada. Piersi jej skaczą jak wypełnione wodą gumowe pęcherze.

– A Tośka często pana wspomina... A pan taki "niehumorowy". Ja mówię i mówię, a pan nic!

– Język mi zmarzł. Trzeba rozgrzać! Zuzia głośno rechocze i wali się pulchnymi dłońmi po udach. Piję w dalszym ciągu. Potem palę papierosa za papierosem.

Kobieta zezem patrzy na mnie. A moje baj–baj! Do łóżeczka z Tosieńką. Z takiego zimna na ciepłe nóżki!... He–he–he! Widzę, że ma dwa nosy i wiele oczu i że wciąż drga, chybocze, jak guma, jak ciasto. Idę do następnego pokoju. Za mną, z lampą w ręce, człapie pantoflami Zuzia.

– Tosieńka, przywitaj ładnie pana Władysława!

– Mamusia, jak głupia! – odpowiada rozespana dziewczyna. Rozbieram się. Tak bardzo nie spałem. Zuzia zdejmuje mi buty. Potem zanurzam się całym ciałem w miękkie, ciepłe łóżko. Zuzia coś mówi, chichocze z lampą w ręce opuszcza pokój. Robi się ciemno. Tośka przyciska się do mnie gorącym, gładkim ciałem. "Stało się coś bardzo ważnego! Bardzo! Bardzo! Bardzo!... Lecz co?" Lecę w duszną, gorącą przepaść.

– No, wstawaj! – słyszę przez sen srogi głos. Ktoś szarpie mnie za ramię. Otwieram oczy. Oślepia mnie struga światła kieszonkowej latarki. Po chwili dostrzegam w pokoju kilku policjantów. Mają w rękach rewolwery. Natychmiast wraca mi świadomość. "Broń mam w bocznej kieszeni kurtki. A gdzie kurtka? Zresztą, nie wolno mi bronić się!"

– Jak imię i nazwisko? – pyta mnie służbiście ten sam głos.

– Antoni Piotrowski. Zuzia chichocze.

– A, to z pana Władzia filut! On, panie naczelniku, jeszcze nie wytrzeźwiał. Zabawił się sobie chłopak... He! he! he! Jest dla mnie wstrętna. Zrozumiałem, że ona mnie opyliła.

– Ubieraj się! Wyłażę z łóżka i zaczynam powolnie się ubierać. Jestem wciąż w świetle latarki, lecz to nie krępuje mnie wcale. Zobojętniałem na wszystko.

– Zabawił się kawaler! – słyszę chrapliwy bas, jakby z dużej odległości dochodzących mych uszu. Ktoś śmieje się. Zuzia pochlebnie chichocze. Potem czuję na przegubach rąk zimne ogniwa kajdanek. "Stało się coś bardzo ważnego! Ale co? co!" Wychodzimy do sieni. Śledzą mnie czujnie lufy rewolwerów. Głaszczą promienie latarek.

– Ja zawsze w porządku, panie naczelniku... – słyszę z tyłu szept Zuzi.

Idziemy ulicami. Księżyc parska śmiechem. Płatki śniegu wesoło igrają w powietrzu. Mijamy dwóch mężczyzn z kijami w rękach. Warta nocna. Odprowadzono mnie do komisariatu. Nazajutrz badanie. Protokół. Przyprowadzono na konfrontację Alfreda, Alfonsa i Albina Alińczuków.

– Znasz go? – zapytują Alfreda.

– Znam. A jakże! – mówi, zjadliwie uśmiechając się, przemytnik.

– On ciebie postrzelił?

– On. Zastąpił nam drogę i zaczął strzelać. Chciał obrabować! Bracia Alfreda skwapliwie potwierdzają jego słowa. Nie przerywam im. Niech gadają, co chcą!

Wszystko to głupstwo w porównaniu z tamtym... Potem pytano mnie. Powtarzam to, co zeznałem poprzednio. Opowiadam dokładnie o całym zajściu.

Przypominam sobie nowe jego szczegóły. Lecz widzę porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechy. Nie wierzą mi. Wówczas przestaję odpowiadać na pytania. Na czwarty dzień po aresztowaniu mnie, o godzinie piątej po południu, wyjeżdżamy z Rakowa do Iwieńca – do sędziego śledczego.

Jedziemy saniami. Ja umieściłem się pośrodku, na tylnym siedzeniu sanek. Obok mnie siedzi dwóch policjantów. Z rynku jedziemy na Słobódkę. Mijamy dom Trofidów. Patrzę w okna ich mieszkania. Zdaje mi się, że widzę za szybą czyjąś twarz. Może to Janinka? Wyjeżdżamy na most. Ileż razy przemykałem się tędy sam i z chłopakami. A teraz! Powolnie zapada zmierzch. Jest silny mróz. Kajdanki ziębią mi przeguby rąk, więc chowam dłonie głęboko w rękawach. W powietrzu krążą drobne płatki śniegu i tworzą ruchliwą, lśniącą firankę, zza której teren wygląda szczególnie uroczo. Po bokach drogi stoją drzewa. Dźwigają na gałęziach grube pokrowce śniegu.

Ostatnio zmieniany piątek, 31 lipiec 2015 22:24
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.