Po przemówieniach wszyscy powoli opuszczali salę oprócz niewielkiej grupy wielbicielek, które otoczyły sławną działaczkę w nadziei na uzyskanie autografu. Wyszedłem na parking, wsiadłem do mojego auta i wyjechałem na ulicę. Zatrzymałem się po drugiej stronie wyjścia i w strugach deszczu wypatrywałem Helen.
Po półgodzinie ukryta pod parasolem Helen wraz z tłustawą towarzyszką pomaszerowały szybkim krokiem w kierunku srebrnego forda zaparkowanego w odległym rogu parkingu. Jechałem za nimi w bezpiecznej odległości. Jadąc z Brisbane na północ ford wjechał na autostradę 101, dojechał do Interstate 80 i skręcił na wschód, na Bay Bridge – dziesięciokilometrowy most przecinający Zatokę San Francisco. Helen mieszkała na wschód od Oakland, w położonej na wzgórzach miejscowości Canyon. Przy bardzo słabej widoczności udało mi się nie zgubić srebrnego forda. Nie ryzykując jechania blisko za nimi po pustych nocą ulicach małej miejscowości, pozwoliłem im zniknąć. Później jeździłem tam i z powrotem i dopiero po północy udało mi się zlokalizować forda zaparkowanego na podjeździe przed domem przy 56 Gavrin Drive. Stanąłem przy krawężniku dwieście metrów dalej, wysiadłem i spacerując, rozglądałem się po okolicy. Teren był bardzo górzysty. Domy rozlokowane były w sporej odległości od siebie na wielu poziomach, często dosłownie jeden nad drugim. Pomiędzy dwoma sąsiadami było widać dachy domów na równoległej ulicy trzydzieści metrów niżej. Od tamtego deszczowego piątku odwiedzałem Gavrin Drive regularnie, o różnych porach dnia i nocy, w różnych wypożyczonych samochodach, czasem taksówką lub na piechotę z pobliskiego przystanku autobusu. Każdą wizytę w okolicy składałem inaczej ubrany, za każdym razem chodziłem innym krokiem, czasem się spiesząc, a czasem leniwie spacerując, kulejąc na jedną nogę. Poznawałem teren i rozważałem różne warianty pozbawienia Helen życia. Snajperski strzał przez okno? Snajperski strzał na podjeździe przy samochodzie? Eksplozja samochodu przy przekręceniu kluczyka w stacyjce? Strzał z dystansu wymagał nie tylko treningu, lecz także dobrego sprzętu. W przypadku spudłowania nie było szansy na powtórkę lub drugą serię jak w eliminacjach olimpijskich. O materiałach wybuchowych nie miałem zielonego pojęcia. Po analizie wszystkich wariantów postanowiłem włamać się do domu pod nieobecność właścicielki i zaczekać na jej przybycie. Strzał z broni krótkiej z tłumikiem z bliskiej odległości był najłatwiejszą i najpewniejszą opcją. Teren akcji został dokładnie rozpoznany. Postanowiłem, że na ten wybrany dzień kupię na czarnym rynku kradziony samochód z lewą rejestracją i na czas akcji pozostawię go na parkingu centrum sklepowego oddalonego od domu Helen o prawie kilometr. Po akcji przebrany za starca powolnym krokiem dowlokę się do auta, którym dojadę do stacji kolejowej i tam go porzucę wraz ze wszystkimi rekwizytami.
Nadszedł czas na zakup broni. W barze przy China Beach niedaleko sławnego Golden Gate Bridge spotkałem się z młodym, ale już bezzębnym Tajlandczykiem.
Prawie tysiąc zielonych kosztował mnie sześciostrzałowy rewolwer Ruger Gp100 z domowej roboty tłumikiem. Wypróbowałem go w lesie za miastem. Działał bez zarzutu. Jak na filmie Dzień szakala z roku 1973, powstałym na podstawie powieści Forsytha, oddałem strzał próbny do średniej wielkości arbuza. Nacięta kula zrobiła niewielką dziurkę w przedniej skorupie – "czole" owocu – jednocześnie wyrywając całą "potylicę" miąższu, soku i pestek. Stłumiony huk wystrzału wydawał się cichszy od korka szampana wyskakującego pod ciśnieniem z szyjki butelki. Kiedy przygotowania dobiegały już końca i nadszedł czas na wyznaczenie konkretnej daty, doznałem logicznego olśnienia, które pomieszało wszystkie plany. Zadałem sobie filozoficzne pytanie: ile razy można powiesić mordercę skazanego na karę śmierci? Odpowiedź: raz. Dokładnie tylko raz groziła mi kara śmierci bez względu na to, ile zbrodni bym popełnił. Mimo założenia, że i tak zostanę złapany i będę musiał się bronić w sądzie, nadal planowałem ucieczkę z miejsca zbrodni i zniknięcie z Kalifornii. Zabicie Helen Trixton było dziecinną zabawą w porównaniu ze zlikwidowaniem milionera, doktora Henry'ego Rosswooda, sławnego na całe Stany aborcjonisty. Tak jak w przypadku Helen matka Rosswooda niestety nie wyskrobała swojego płodu, dając mu na imię Henry. Choć za późno, ale nadszedł czas, żeby ktoś to za nią zrobił. Gdyby tak udało mi się w ciągu krótkiego czasu, najlepiej w odstępie kilku godzin, odstrzelić Henry'ego, a zaraz potem Helen, to rozgłos tej afery sięgnąłby nawet Europy. Na pierwszych stronach gazet pojawiłyby się tytuły: "Przemoc antyaborcyjna znowu pokazała swoje prawdziwe oblicze…" albo "Antyaborcyjny szaleniec zamordował parę sławnych działaczy obrony praw kobiet w Kalifornii". Termin "przemoc antyaborcyjna" stosowany w mediach przy każdej okazji pomazania farbą drzwi kliniki aborcyjnej jest zbliżony do propagandowych haseł Trzeciej Rzeszy, kiedy człowieka, który w szaleńczej desperacji zabił gołymi rękami żołnierza Wehrmachtu, strażnika w Auschwitz, nazwano "antyniemieckim, morderczym bandytą, który z zimną krwią zamordował bohatera narodu". Przemoc antymordercza… to brzmi dziwnie i bez sensu, a mimo to jest to termin niekwestionowany przez nikogo, pompowany w oficjalnych środkach masowego przekazu. Plan uległ zmianie.
Wykonanie wyroku na skazanej przeze mnie na śmierć Trixton zostało odłożone. Cały marzec i kwiecień roku 1995 poszukiwałem informacji o doktorze Rosswoodzie i jego klinikach. W opracowaniach wydawnictw obrony praw człowieka znalazłem jego biografię i historię rozwoju jego biznesu usuwania ciąży. Już na wstępie okazało się, że od lat sześćdziesiątych walczył uparcie o legalizację aborcji w Kanadzie i potem w USA. Dokonywał tysięcy nielegalnych zabiegów i wielokrotnie był aresztowany, aż w końcu w ramach organizacji humanitarnej obrony praw człowieka udało mu się zalegalizować procedurę. Od wielu lat zarabiał miliony dolarów, najpierw na nielegalnych aborcjach, a potem w pięciu klinikach, które otworzył w Kalifornii, korzystając z dobrodziejstwa umów z prywatnymi firmami ubezpieczeń zdrowotnych. Na początku każdy zabieg w Ameryce Północnej musiał być zatwierdzony przez specjalnie do tego celu powołaną stanową komisję aborcyjną, a po kilku latach bez żadnych zezwoleń i zatwierdzeń dokonywano już w USA miliona aborcji rocznie. Z biografii wynikało, że nie będę pierwszym człowiekiem, który zdecydował się usunąć skurwysyna z powierzchni naszej planety. W ciągu burzliwej kariery doktora kilka osób próbowało go zabić, podpalając dwie z pięciu klinik, raniąc go nożem, taranując jego lincolna pick-upem, a jeden zdesperowany ogrodnik podobno rzucił się na doktora z grabiami.
Tym razem Henry Rosswood miał raz na zawsze zakończyć swoją morderczą karierę. Postanowiłem zabić najpierw jego, a Helen kilka godzin później. Wyrok śmierci na Helen Trixton i na Henry'ego Rosswooda zapadł w ciszy mojego wynajętego mieszkania, a cały proces, postępowanie dowodowe i uzasadnienie wyroku przeciwko tej parze zostały szczegółowo zapisane w specjalnie założonej do tego celu księdze.
– Gdzie ta księga jest? Czy mogę ją zobaczyć? – po raz pierwszy Derek przerwał monolog.
– Została zniszczona. Cała dokumentacja skrupulatnie zebrana przez setki godzin już nie istnieje – odpowiedział Karol zdziwionym tonem głosu, jakby zapomniał, że w pokoju jest jeszcze ktoś oprócz niego.
– Szkoda.
Karol zamyślił się przez chwilę, po czym wrócił do opowieści.
– Maj i czerwiec 1995 roku spędziłem na poszukiwaniu adresu doktora. Po wielu zamachach i próbach ataków wszystkie dane osobowe Henry'ego trafiły na listę zastrzeżoną i niełatwo było dotrzeć do szczegółów. Na całe szczęście artykułów i zdjęć doktora była cała masa, a w publikacjach kobiecych odnalazłem reklamę klinik aborcyjnych wraz z adresami. Na kopiarce powiększyłem serię ostatnich zdjęć z jakiegoś kongresu w roku 1993. Pozostała mi cierpliwa obserwacja… i intuicja. Po próbach włamań i podpaleń każda z klinik wyposażona była w dwudziestoczterogodzinną ochronę. Wideokontrola otoczenia budynków i parkingów oraz jeden, a czasem dwóch uzbrojonych ochroniarzy nie ułatwiały mi zadania. Doktor urodził się pod koniec lat dwudziestych i biorąc pod uwagę jego wiek i majątek, na pewno własnoręcznie nie dokonywał już aborcji. Teoretycznie mógł zawitać do którejkolwiek ze swoich klinik o dowolnej godzinie. Kliniki znajdowały się w: San Francisco, San José, Sacramento, Los Angeles i w miasteczku Fresno leżącym w centralnej części stanu. Trzy pierwsze lokalizacje leżą względnie blisko siebie w zasięgu promienia dwustu kilometrów i wszystko, co należało zrobić, to ustalić matematyczny system wyboru, żeby zwiększyć prawdopodobieństwo spotkania doktora wchodzącego po schodach jednej z klinik. W pierwszym etapie spędziłem jeden dzień w okolicy każdego budynku, robiąc potajemnie zdjęcia i obserwując okolicę. Okazało się, że najstarsza i najsławniejsza z klinik jest jednocześnie największą i najlepiej strzeżoną. Lokalizacja w samym sercu starego miasta San Francisco na Bush Street, zaledwie kilka minut od sławnego Union Square, musiała kosztować fortunę. Wiadomo, kto za to płacił. Duże natężenie ruchu ulicznego i turystycznego ułatwiło mi nierzucającą się w oczy obserwację budynku. Dla bezpieczeństwa kilka razy dziennie zmieniałem wygląd, dołączałem do grup turystów, ciągnąłem walizkę na kółkach lub maszerowałem z plecakiem. Postanowiłem do skutku obserwować tę jedną lokalizację i kilka dni przed trzecią rocznicą śmierci Agnieszki moja uparta cierpliwość została wynagrodzona.
Około godziny pierwszej, kiedy to wiele osób wychodziło z pracy na lunch, biały lincoln continental zatrzymał się przed schodami prowadzącymi do drzwi frontowych kliniki. Rosły ochroniarz, z wyglądu Meksykanin, zdjął z szacunkiem czapkę przed wchodzącym starszym mężczyzną w szarym garniturze. Był to Henry Rosswood. Przed wejściem powiedział coś do kierowcy, pokazując na zegarek. Samochód odjechał, a mężczyzna zniknął za drzwiami. Nie wiedziałem, jak długo będzie wewnątrz, kiedy wyjdzie i dokąd się uda. Trzeba było działać szybko. Podjechałem moim jeepem, którego zostawiłem na pobliskim parkingu, zaparkowałem przy niedużym skwerku z ławkami i fontanną i otworzyłem maskę, udając, że naprawiam auto. Z tego miejsca widziałem dokładnie schody prowadzące do kliniki. Dwie godziny później jechałem ulicami starego miasta na północ, podążając w bezpiecznej odległości za białym lincolnem. Przejechaliśmy Golden Bridge i dalej autostradą 101 podążaliśmy w stronę Santa Rosa. Przed miasteczkiem Novato samochód Henry'ego zjechał na drogę 37, jadąc w stronę San Pablo Bay. Dopiero przy bramie ekskluzywnej dzielnicy domów zatopionej w zieleni i rozciągającej się wzdłuż wód zatoki zrezygnowałem z dalszego śledzenia i nie zwalniając, pojechałem dalej. Okazało się, że kilkunastu milionerów wraz z Henrym zakupiło spory obszar ziemi nad San Pablo Bay. Cała okolica to niewysokie wzgórza pokryte karłowatą sosną odporną na suszę i wiecznie suche piaski porośnięte brązowo-żółtą trawą i kolczastymi krzewami. Utworzono tam piękne, automatycznie nawadniane pole golfowe z wieloma stawami, trasami spacerowymi, a wśród wypielęgnowanej zieleni parku milionerzy pobudowali swoje posiadłości. Nawet o zwykłej obserwacji posesji Henry'ego nie było mowy, a już tym bardziej o wejściu na teren strzeżony. Wstęp za bramę był możliwy jedynie za potwierdzeniem zaproszenia właściciela jednej z posesji. Stanąłem jak wryty przed bramą z dwoma strażnikami i nie wiedziałem, co mam dalej robić. Łatwy początek definitywnie dobiegł końca. Dopiero trzy tygodnie później, przeglądając codzienne ogłoszenia w lokalnej prasie, doznałem olśnienia, które wyrwało mnie z marazmu i zasiało w mojej wyobraźni kilka pomysłów. "Willa na sprzedaż w luksusowej oazie wielbicieli golfa"… Zadzwoniłem do agenta nieruchomości i umówiłem się na spotkanie w celu obejrzenia posiadłości. Kamuflażem w tym przypadku był drogi strój golfowy. Na spodnie, buty, polo i sweterek wydałem prawie tysiąc zielonych. Dodatkowo wynająłem białą limuzynę z kierowcą na całe popołudnie, co kosztowało dwieście pięćdziesiąt dolarów. Zajechaliśmy pod bramę i krzyknąłem numer domu i nazwę ulicy w stronę strażnika. Zadzwonił, potwierdził, ukłonił się i otworzył bramę. Planowałem morderstwo, a dzięki szmatom, limuzynie i pewności siebie budziłem szacunek u napotkanych ludzi z niższej klasy. Agentka nieruchomości oprowadziła mnie po domu o powierzchni ponad siedmiuset metrów kwadratowych, mówiąc bez przerwy i bez oddechu. W ogrodzie wśród róż i jaśminów był spory, ale pusty basen otoczony granitowym chodnikiem. Ten raj kosztował trzy miliony z groszami, ale cena jak najbardziej była do negocjacji. Chcąc poznać sąsiedztwo, dwie godziny chodziłem sobie, robiąc zdjęcia i rysując plan okolicy.
Znalazłem dom Henry'ego Rosswooda z zaparkowanym białym lincolnem na marmurowym podjeździe. Zdziwiłem się tym, że jego willa numer sześć na Rock Street była jedną z mniejszych i skromniejszych na terenie enklawy golfowej. Zlokalizowana na samym końcu jednej ze ślepych uliczek, wyglądała samotnie i cicho. Za domem rozciągała się spora przestrzeń wypielęgnowanej trawy ograniczona już tylko nadbrzeżnymi trzcinami i mokradłami. Prawie pięćdziesiąt metrów dzieliło dom doktora od sąsiadów z lewej strony, a z prawej nie było nikogo, tylko krzaki i niewysokie drzewa przykrywały wzniesienie terenu. Nie było źle. Można było zaplanować atak z morza, coś w rodzaju desantu z wody na ląd. Najważniejsze, że miałem w ręku dokładny adres oraz szkic terenu działania.
Tym razem wróciłem do mojego mieszkania pełny planów i energii do działania. Trzeba przyznać, że Henry całkiem nieźle ukrył się przed światem, a szczególnie przed tymi kilkoma tysiącami ludzi, które to życzyły mu szybkiej i bolesnej śmierci. W tym przypadku nie liczyłem, że uda mi się wejść niepostrzeżenie do domu doktora i zaczekać tam na jego powrót. Po tylu zamachach na własne życie każdy człowiek zamieniłby swój dom w fortecę oplecioną kamerami, alarmami i kto wie, może nawet otoczoną strażnikami z owczarkami niemieckimi. Osobistych ochroniarzy przy posiadłości Henry'ego nie zauważyłem.
Kilka dni później uzbrojony w wędkę i lornetkę wybrałem się na przystań w San Rafael niedaleko Novato i wypożyczyłem łódź motorową. Dokładnie zbadałem tereny nadbrzeżne i coraz bardziej przemawiała do mojej wyobraźni wersja desantowa. Z zarzuconą wędką bez specjalnej przynęty metr po metrze przeglądałem plaże, mokradła i przybrzeżne zarośla, szukając dogodnego miejsca do wyczołgania się po ciemku na ląd. Jak większość chłopców z normalnym poziomem testosteronu prawdopodobnie ja też chciałem kiedyś zostać komandosem. Od strony zatoki widać było zaledwie fragment domu pokrytego żółtym tynkiem i od południa oplecionego winoroślą, ale za to dostęp na ląd nie wydawał się bardzo trudny.
Na początku postanowiłem przeprowadzić ze szczegółami rekonesans. W przypadku wpadki bez broni miałem duże szanse na wybrnięcie z sytuacji. Z karabinem snajperskim na plecach trudno by mi było logicznie kogoś przekonać, że jestem zagubionym biatlonistą w płetwach. Zakupiłem pełnowymiarową piankę do nurkowania i półtoragodzinną butlę z całym wyposażeniem. Według planu miałem spędzić w wodzie sporo czasu, a woda morska w okolicach San Francisco nawet w upalne dni sierpniowe jest zimna dzięki lodowatemu prądowi oceanicznemu sięgającemu z dalekiej północy. Dodatkowym wyposażeniem były wodoszczelna lornetka, odległościomierz i noktowizor z demobilu. Kiedy zaznaczałem w kalendarzu datę pierwszej próby dotarcia nocą do domu doktora, zdałem sobie sprawę, że rozpoczął się już lipiec roku 1995.
Przymierzając nową piankę do nurkowania, spojrzałem w lustro i facet z brzuszkiem, który na mnie z tego lustra patrzył, na pewno nie wyglądał na komandosa.
Od trzech lat żyłem zupełnie niesportowo i niezdrowo. Sam nie chodziłem nawet na zwykłe spacery, nie mówiąc już o bieganiu czy pływaniu. Przestałem pić po wizycie Anity, ale to wcale nie oznaczało, że byłem w dobrej formie jak na faceta około czterdziestki. Kiedy to sobie uświadomiłem, zabrałem się do pracy. Rano godzinny bieg, potem pływalnia, sala gimnastyczna, a wieczorem rower i szybki spacer. Zacząłem nawet zdrowo się odżywiać i po raz pierwszy od miesięcy zjadłem jabłko. Wkrótce stwierdziłem, że jestem gotowy do pierwszej akcji zwiadowczej w terenie.