Wówczas Saszka zrobił krok w tył i błysnął mu w oczy lufą parabellum, mówiąc zimno i spokojnie:
– Łapy w górę! No!!...
Mężczyzna w skórzanej kurtce zbladł i podniósł ramiona w górę. Wtedy ja wyrwałem z kieszeni dwa rewolwery i, stojąc na wozie, krzyknąłem do znajdujących się na moście ludzi:
– Ręce do góry! Migiem!
Wszyscy podnoszą ręce do góry. Żywica jedną ręką trzyma lejce, a w drugiej ma parabellum. Uśmiecha się i patrzy ciekawie na stojących z podniesionymi w górę rękami ludzi. Saszka rewiduje agenta. Wyjmuje z kieszeni jego kurtki nabity nagan.
– Przyda się – mówi wkładając rewolwer do swej kieszeni.
Potem wyjmuje z bocznej kieszeni jego kurtki gruby portfel i też go zabiera.
– To zobaczymy później!
Po zrewidowaniu agenta zwraca się do znajdujących się na moście ludzi:
– Kto jeszcze ma broń?... No?...
– My nie mamy nic! – rozlega się kilka głosów.
– Uważajcie!... Jak znajdę: w łeb palnę! No, kto ma broń?
– Nie mamy towarzyszu!
Saszka zwraca się do agenta:
– Chciałeś wiedzieć: dokąd jedziemy?... Otóż jedziemy za granicę... A chcesz wiedzieć: kto jesteśmy? Jesteśmy wesołe chłopaki. Tacy co "granicy nie kupują" i takim jak ty sieksotom łap nie smarują!... Teraz wiesz... A wieziemy szczecinę!... Chcesz pomacać?...
– Towarzyszu... jaż nie...
– Ja ci nie towarzysz! Twój towarzysz w budzie siedzi i zębami pchły łapie!
– Ja nie myślałem... Ja tylko chciałem...
– ...skórę zedrzeć! – dokończył Saszka i powiedział: – Skacz do wody! Agent ociągał się. Saszka uniósł w górę parabellum i ściągnął brwi.
– No!!
Agent pośpiesznie wlazł na poręcz mostu i skoczył do rzeki. Rozległ się głośny plus wody. Żywica roześmiał się.
– Jazda do wody! Pchły topić! – krzyknął Saszka do pozostałych na moście ludzi. – Żywo!
Wszyscy pośpiesznie zaczęli wyłazić na poręcz mostu i skakać w dół. Co chwila rozlegały się głośne pluśnięcia wody.
– Kąpią się – powiedział Żywica. Saszka wskoczył na wóz. Koń ruszył naprzód.
– To dla nich dobre. Trochę ostygną! – rzekł Saszka.
Minęliśmy most i wjechaliśmy na łąkę. Z tyłu rozległy się krzyki wyłażących z rzeki ludzi.
Zapadł zmierzch. Rozmyślałem nad tym, co niedawno zaszło. Podziwiałem Saszkę... Nikt nie postąpiłby tak jak on... Mogliśmy pognać konia naprzód, i znajdujący się na moście ludzie musieliby ustąpić z drogi, ale później mogliby strzelać do nas z tyłu. Moglibyśmy i od razu strzelać do nich, a nawet pozabijać wszystkich, lecz niepotrzebnie przelalibyśmy krew i narobilibyśmy hałasu. A Saszka potrafił uniknąć tego... Patrzę w jego spokojną, zamyśloną twarz. Na czole ukazuje się wąska, pionowa zmarszczka.
"O czym on myśli?"
14
Zbliża się połowa listopada. Przerzuciliśmy za granicę siedem wozów towaru. Saszka dał mi jeszcze 240 dolarów. Mam już 905 dolarów.
Wyczuwamy zbliżanie się zimy i pracujemy pośpiesznie. Saszka zamierza przed końcem listopada zwinąć robotę. Kupcy w najbliższych dniach dostarczą nam z Rubieżewicz drogiego towaru, na którym sporo zarobimy. Ośmieliło ich dotychczasowe powodzenie naszej roboty.
Dwa dni temu spadł pierwszy śnieg, lecz zaraz zniknął. Czarna ścieżka trwa nadal. Żeby chociaż dłużej utrzymała się.
A jeszcze po paru dniach stała się okropna rzecz, która zniweczyła wszystkie nasze zamiary. Lepiej byłoby, gdybyśmy nie rozpoczynali tej roboty, niż żeby takie miała zakończenie! Lecz nie będę wybiegać naprzód, a opowiem wszystko kolejno.
Wracaliśmy z roboty. Zdaliśmy towar Borsukowi i wieźliśmy z powrotem kilka tobołów owczej wełny. Dotarliśmy szczęśliwie do łąki w pobliżu granicy.
Było już po północy. Daliśmy wypocząć trochę koniowi, a potem ruszyliśmy naprzód. Wóz cicho sunął po wilgotnej trawie. Saszka zeskoczył z wozu i poszedł naprzód. Chciałem iść za nim, lecz zatrzymał mnie gestem ręki. Zostałem na wozie.
Widziałem, jak Saszka szedł łąką o czterdzieści kroków przed nami. Staram się nie zgubić go z oczu... Zbliża się do ciemnej smugi gęstych zarośli w pobliżu granicy... Mija je... Nagle pada strzał. Potem kilka, jeden po drugim. Dopiero później słyszę wrzask:
– Stój! Stój! Stój!
Brzmią strzały rewolwerowe. To Saszka strzela. Widzę, że cofa się ku nam. A z zarośli w pobliżu granicy wciąż błyskają ognie wystrzałów karabinowych.
Żywica zatrzymał konia. Ja strzelam z parabellum w kierunku zarośli. Obliczam odległość na 120 kroków. Wypróżniam jeden magazynek. Ładuję drugi i strzelam dalej. Strzały karabinowe ustają.
Nagle słyszę dziwny, drżący głos Żywicy:
– Trzymaj no konia! Duchem! Chwytam za lejce i widzę, że Żywica biegnie naprzód. Dostrzegłem Saszkę, który leży na łące o 30 kroków od nas, lecz nie strzela i nie rusza się z miejsca. Poprzednio, zajęty strzelaniem, straciłem go z oczu.
Wtem księżyc chowa się za chmurami. Robi się ciemniej. Nie widzę ani Żywicy, ani Saszki, ani zarośli.
Znów słyszę głosy:
– Stój! Stój! Stój!
Cały dygoczę. "Co tam się stało?". Koń się rwie naprzód, lecz trzymam go mocno. Po chwili słyszę pośpieszne kroki. Żywica, niosąc Saszkę na rękach, biegnie do wozu. Położył go na tobołach wełny. Wskakuje na wóz i mówi do mnie jakimś dziwnym, jękliwym głosem:
– Patrz go!... Żeby nie trzęsło!... To cholera!...
Chwyta za lejce i zawraca konia. Słyszę w pobliżu kroki biegnących ku nam ludzi. Wyrywam z kieszeni parabellum i staję na wozie.
Księżyc wychodzi zza chmur i jak reflektor oświetla łąkę. Widzę o trzydzieści kroków od nas czterech żołnierzy. Biję do nich z rewolweru. Pośpiesznie cofają się.
Żywica popędził konia. Omal nie upadłem. Klęcząc na wozie znów strzelam. W odpowiedzi grzmią strzały karabinowe. Kule gwiżdżą w pobliżu... Strzelam zapamiętale... Księżyc znów chowa się za chmurami... Nie 140 dostrzegam ścigających nas żołnierzy. Są daleko. Wóz toczy się prędko naprzód. Pochylam się nad Saszką. Widzę bladą twarz i błyszczące oczy... gryzie wargi...
– Co ci jest?... Jak ci pomóc? – mówię w rozpaczy.
Nic mi nie odpowiada.
Wciąż cofamy się. Dobrze, że księżyc zaciągnęły chmury. Na skraju małego zagajnika zatrzymujemy się. Żywica bierze na ręce Saszkę i kładzie go na łące. Ja klęczę przy nim. Nie wiem, co począć. Wciąż pytam go:
– Jak ci pomóc?
Nie odpowiada mi. Żywica wyrzuca z wozu toboły z wełną i pośpiesznie przecina nożem opakowanie.
Potem rzuca na wóz olbrzymie kłęby wełny: szykuje miękkie posłanie dla Saszki. Wysłał wóz do połowy i pokrył wełnę płótnem z rozprutych tobołów. Później układa rannego na posłaniu. Nogi, ręce i głowa Saszki bezwładnie zwisają w dół. Potem Żywica wskoczył na wóz i powiedział do mnie głucho:
– Uważaj na niego!
Wóz rusza z miejsca. Jedziemy powoli w bok, nie zbliżając się do granicy, która pozostała o trzy kilometry od nas. Suniemy bez szmeru po łąkach i polach. Ja trzymam w rękach dwa rewolwery.
Uklękłem obok Saszki. Widzę, że odemknął powieki. Coś mówi. Pochylam się nad nim.
– Zdejm woreczek... z szyi... pod koszulą...
Pośpiesznie rozpinam na nim kurtkę, bluzę i koszulę. Zdejmuję umieszczony na jego piersi zamszowy woreczek. Jest dość gruby.
– Oddasz Feli... Dostań portfel... – szepce Saszka.
Z bocznej kieszeni jego kurtki wyjmuję portfel.
– Pięćset dolarów dla ciebie... pięćset Żywicy... reszta Feli...
– Dobrze – mówię do niego.
– Z kupcami i Borsukiem Żywica... powiedz mu... on załatwi...
– Nic ci nie będzie – mówię. – Jeszcze sam wszystko zrobisz.
– Nie... ze mną skończone... Zrób ja mówię...
Zamilkł.
– Może ci coś pomóc? – pytam go. – Nic... rzućcie to... Ty wyjeżdżaj... Milczy. Podkładam mu pod głowę wełnę. Znów mówi... bardzo cicho:
– Władek.
– Jestem.
– Daj maszynę.
Porusza palcami prawej ręki. Wkładam mu w dłoń rękojeść parabellum. Ściska ją. Nie wiem, co chce zrobić.
Zza chmur wyłania się księżyc. Widzę wyraźnie zapadnięte oczy Saszki i jego białą twarz, a na niej dostrzegam grymas cierpienia. Czoło jego przecina głęboka pionowa zmarszczka. Do oczu mych cisną się łzy.
Nagle na jego bladej twarzy ukazuje się dziwny uśmiech. Zwracam się do Żywicy:
– Zatrzymaj konia! On kona!
– Co ty gadasz? Cholera! – jękliwie odzywa się Żywica.
Pochylamy się nad Saszką. On szepce:
– Wal w lewo... No, jeszcze... Jeszcze...
Milczymy.
– Chłopaki naprzód! rąbaj na całego! – powiedział głośno Saszka i opadł na posłanie.
To były ostatnie jego słowa.
Tak zginął Saszka Weblin, król granicy. Zginął na sowieckim pograniczu, w połowie listopada, w "złotym sezonie", w księżycową; noc. Zmarł o godzinie drugiej w nocy. Świadkiem jego śmierci byłem ja i Żywica. Przyświecało mu, w ostatnich chwilach życia, "cygańskie słońce". Wokoło panowała uroczysta cisza... Zostawił siostrę Felę i nas, oddanych mu całą duszą przyjaciół: mnie, Żywicę. Zostawił po sobie dobrą pamięć u wszystkich chłopaków na pograniczu.
Klęczymy w ponurym milczeniu nad ciałem drogiego kolegi. Na ręce mi padają łzy Żywicy. To mnie męczy jeszcze bardziej: on i płacz!... Pochylam się nad ciałem Saszki. Nagle Żywica porywa się na nogi i mówi z krzywym uśmiechem na twarzy, z błędnymi oczami:
– A... A cóż my tak... stoimy?... A?... Chwyta za lejce i zapamiętale ciągnie je ku sobie, aż koń przysiada na tylnych nogach. Potem krzyczy głośno:
– Nooo!... Jaaazda!...
Ruszamy prędko naprzód. Wóz głucho dudni po łące. Skacze po roli.