farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (41)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

kochanekwielkiejWreszcie kończy kuplety:

Choć łysy kapuje
Nas to nie krępuje.
Naszym marzeniem jest noc!
Gdy skończym zabawę,
Jedziem na wyprawę,
A każdy ma wytrychów moc!

Esterka uderza kostkami palców w gitarę i z okrzykiem: "Eeech!" okręciła się na obcasie tak szybko, że spód sukienki frunął w górę. Panienki zaśmiały się. My klaszczemy w dłonie. Pijemy dalej. Nikt nie krępuje się. Esterka klepie mocno po twarzy Staśka, który stara się zdjąć z niej sukienkę. Opiera się nie ze wstydu, lecz uznaje to za przedwczesne. Ja obmacuję po nogach Jadzię. Spostrzegam, że Żywica wraz z Julą wyszedł do następnego pokoju. Wracają za kwadrans. Jula ma czerwoną twarz, a sukienkę w nieładzie. Esterka śmieje się i krzyczy, siedząc u Stasia na kolanach:

– Pannie Julci na zdrowie!

– Nawzajem! – odpowiada dziewczyna.

Wówczas Esterka zrywa się z kolan Stasia i ciągnie go za sobą do następnego pokoju. Po pewnym czasie wraca, lecz jest w samej tylko bieliźnie. Podpiera się pięściami pod boki i mówi do Antoniego:

– Graj marsza!

Antoni zaczyna grać hucznego marsza, a Esterka tańczy i manewruje po pokoju, zgrabnie przestępując smukłymi nogami w czarnych, długich jedwabnych pończochach. Kilka razy przybiera bardzo drastyczne pozy, lecz to spotyka się tylko z ogólną aprobatą.

Ja pochylam się do Jadzi i mówię: "Chodź!". Ona uśmiechnęła się. Idziemy do bocznego pokoiku, w którym pali się na parapecie świeca w mosiężnym lichtarzu i stoi duże łóżko. Z tyłu Esterka krzyczy:

– Pomyślności!

Zabawa trwa dalej! Jest już po północy. Dziewczyny są pijane. Pozdejmowaliśmy z nich sukienki. W pewnym momencie Esterka krzyczy:

– No, zrobimy konkurs: która ma najpiękniejsze nogi?

Wskakuje na stół. Jest pewna, że ma najładniejsze nogi. Zresztą nie krępuje się wcale i od początku wiedzie prym w zabawie.

– Brawo! – krzyczy Staś. – Dawać konkurs.

Stawiamy lekko opierające się nam dziewczyny na stole. Oglądamy ich nogi. Trzy głosy są na Jadzię. Jeden, Stasia, za Esterką. Jadzia, Jula i Kazia, z naszą pomocą, zeskakują ze stołu. Esterka przybiera zmartwioną minę, a potem krzyczy:

– Jak konkurs, to konkurs! Co tam nogi? Nogi i świnia ma... Dawać wszystko!...

Zaczyna zdejmować z siebie i rzucać na podłogę sztuki bielizny. Potem stoi nago pośrodku stołu. Jest smukła i dobrze zbudowana, tylko trochę za szczupła.

Esterka wstrząsa dłońmi po piersiach, bokach i biodrach, potem zwraca się do dziewcząt:

– No, która ryzykuje?... Konkurs! Jazda!

Lecz dziewczyny wstydzą się jeszcze rozebrać zupełnie wobec wszystkich. Wówczas zeskakuje ze stołu i mówi do Antoniego:

– Walczyka!

Antoni gra walca, a Esterka krąży nago po pokoju. Lśni oczami. Pokazuje w uśmiechu drobne, białe zęby. Zakłada ramiona na głowę. To nas oszołamia i podnieca.

Później tańczymy kolejno z nią. Potem Estera znów śpiewa i tańczy.

Niedługo przed końcem zabawy Saszka dostaje z bocznej kieszeni marynarki gruby portfel i daje dziewczynom pieniądze. Każdej po sto dolarów. Estera chowa banknoty za pończochę i mówi:

– To za zabawę i towarzystwo, a za pieśni?...

Saszka rzuca jej 20 dolarów.

– A za tańce?

Saszka daje jej jeszcze 20 dolarów. – A za konkurs?

– To Jadzia wygrała – mówi Saszka i daje Jadzi 20 dolarów.

– Jadzia wzięła za nogi, a ja za wszystko! – nie daje za wygraną Esterka.

– No, masz! – Saszka rzucił jej jeszcze 20 dolarów.

Harmonista Antoni otrzymał również 100 dolarów.

Zabawę skończyliśmy nad ranem, gdy dziewczęta były już zupełnie pijane.

Dzisiaj do Saszki przyszło dwóch kupców. Jednym z nich był znany bogacz, Judka. Długo o czymś rozmawiali. Saszka pisał na świstku papieru nazwy towarów, ilości i ceny. Długo targowali się i naradzali. Potem poszli razem do miasta. Saszka wrócił późnym wieczorem i powiedział do nas:

– No, chłopaki, wszystko załatwione! Jutro wracamy! Trzeba orać, bo zima na nosie!

Żywica zatarł wesoło potężne dłonie. Ogarnęła mnie radość.

Pójdzie robótka!

13

Deszcz siąpi, ciurka i leje. Noc czarna jak smoła.

Wóz jest naładowany po brzegi farbą i skórą na podeszwy. Kilkadziesiąt pudeł towaru. Nakryliśmy wóz dużym brezentem i obwiązaliśmy go grubymi linami. Gdyby przewrócił się, nic nie wypadnie. Okręciliśmy mocno cieńszymi przysmolonymi linkami buksy kół. Tak jest dobrze z kilku względów: robimy mniej hałasu w czasie jazdy, koła wozu nie tak głęboko wchodzą w miękki grunt, nie oślizgują się na wzgórkach i po mokrej trawie.

Wszystko gotowe. Duży, silny, czarny koń rwie się naprzód. Wyjeżdżamy na drogę. Gospodarz żegna nas przy bramie:

– Daj Boże szczęścia!

Zanurzamy się w mroku. Żywica, trzymając w dłoniach rzemienne lejce, kieruje koniem. Saszka siedzi obok niego. Ja umieściłem się z tyłu wozu. Powolnie jedziemy naprzód. Nie mogę absolutnie nic dostrzec w ciemności. Po godzinie Żywica zatrzymuje konia. Ja i Saszka złazimy z wozu. Saszka każe mi zaczekać, a sam rusza naprzód. Po kwadransie wraca.

– No, poszło!... Tylko pomału... Teraz ja i Saszka idziemy naprzód, a wóz cicho toczy się za nami. Mamy w pogotowiu rewolwery i latarki. Wyczuwam instynktownie, że granica blisko, lecz nie wiem, kiedy ją mijamy.

Jedziemy bezdrożem. Nie sprawiamy prawie żadnego hałasu. Może w pobliżu są zielonki, lecz nie mogą nas dostrzec, ani posłyszeć. Idę i myślę o tym, co mi dzisiaj we dnie powiedział Saszka: "No, bracie, zaczynamy robotę! Dopóki stanie biała ścieżka, zarobisz parę tysięcy dolarów. Wtedy pojedziemy do Wilna. Tam urządzisz się, bo tu zginiesz... Wcześniej, czy później". Droga trwa bardzo długo. Deszcz leje coraz silniej. Długo kołujemy w zmroku, długo wymijamy różne przeszkody w terenie. Wreszcie wyjeżdżamy na jakąś drogę. Teraz pożądamy prędko naprzód. Wóz cicho jedzie za nami. Czasem koń dotyka pyskiem mego karku, wówczas czuję na szyi jego ciepły oddech.

W pewnym miejscu skręcamy z drogi w las. Tu zdejmujemy z buksów kół liny. Nie wolno zostawiać za sobą takiego śladu od granicy do meliny. Teraz kluczymy po różnych drogach. Zjeżdżamy w bok. Wracamy: gubimy ślad.

O godzinie trzeciej w nocy jesteśmy na miejscu. Towar wnosimy do stajni. Borsuk odwiezie go we dnie na następny punkt, w pobliżu Mińska. Konia i wóz odprowadzają do stajni. Borsuk odwiezie go we dnie na następny punkt, w pobliżu Mińska. Konia i wóz odprowadzają do stajni Żywica i Borsuk, a ja i Saszka idziemy do mieszkania.

W piecu płonie suty ogień. Zdejmujemy z siebie mokre ubrania i rozwieszamy je na sznurkach wokoło gorącego pieca. Gdy wraca Żywica, również zaczyna suszyć mokre ubranie. Borsuk podsmaża dla nas słoninę.

Pijemy spirytus i jemy gorące skwarki. Wszystko nam smakuje: i lichy, czerstwy razowiec i zjełczała słonina.

Nad ranem deszcz ustaje. Borsuk zaprzęga konia. Ładuje z pomocą Żywicy towar na wóz i jedzie na następny punkt. Towar przykrył z wierzchu sianem.

– Czy nie zahaczą go po drodze? – pytam Saszki.

– Jego?... Jego sam diabeł nie zatrzyma! On jedzie po takich ścieżkach, że żywego ducha nie spotka. A jeśli spotka, to ma ode mnie klawą maszynę... Będzie rąbał do ostatka! To, bracie, dobry numer! Włazimy spać na piec. Jest tu bardzo gorąco. Kolejno pilnujemy snu kolegów. O godzinie trzeciej we dnie wraca Borsuk. Przywiózł kilka dużych worków szczeciny. Ten towar powieziemy z powrotem. Nie będzie nam zawadzał, bo jest lekki, a zarobek mamy większy.

Wieczorem ładujemy szczecinę na wóz i wyruszamy w drogę. Jedziemy prędko. Koń rwie się do szybkiego biegu, lecz Żywica wstrzymuje go.

Po trzech godzinach drogi zatrzymuje się. Znów okręcamy linami koła i jeszcze powolniej ruszamy dalej. Zaczyna padać deszcz. Dmie wschodni wiatr. To pomaga nam utrzymać potrzebny kierunek w drodze po manowcach.

Z zachowaniem wszelkich ostrożności przejeżdżamy granicę i o godzinie pierwszej w nocy, wracamy na chutor.

Przerzuciliśmy za granicę trzy wozy towaru. Otrzymałem od Saszki 240 dolarów. Teraz posiadam 665 dolarów. Saszka powiedział, że należy mi się jeszcze, ale da mi wszystko później, gdy ukończymy zupełnie robotę, bo teraz trudno obliczyć zyski. Nigdy tyle nie zarabiałem.

Gdy wracaliśmy ostatnim razem zza granicy przydarzył się nam wypadek, który omal nie skończył się krwawo. Zamierzaliśmy wrócić wcześniej do domu. Pojechaliśmy okrężną drogą. Wieźliśmy cztery duże toboły szczeciny.

W pewnym miejscu wyjechaliśmy na łąkę. Dalej z lewej było widać wieś. Zmierzch nasuwał się powolnie. Ze wschodu dziady pełzły i zaciągały szeroko niebo.

Zbierało się na deszcz. Droga była mało wyjeżdżona; wóz skakał na kępach. Widziałem z dala przecinające łąkę pasmo łóz, most przez jakąś rzeczułkę i rosnące przy nim wierzby. Zdawało mi się, że na moście są ludzie. Gdy zbliżyliśmy się, zobaczyłem kilku mężczyzn, którzy stali na moście i oparci o poręcz patrzyli w naszą stronę.

– Tam jacyś stoją! – powiedziałem do Saszki.

– Pies ich drapał! – odezwał się kolega.

Zbliżyliśmy się ku mostowi. Zobaczyłem na nim siedmiu ludzi. Trzech było ubranych z chłopska, trzech po miastowemu, a jeden miał na sobie czarną, skórzaną kurtkę i czapkę.

Żywica popuścił koniowi lejców i lekko gwizdnął. Wóz potoczył się prędzej naprzód. Trzymając ręce w kieszeniach, zaciskałem w dłoniach rękojeści rewolwerów. Nogi szeroko rozsunąłem, aby mieć lepsze oparcie. Spojrzałem na Saszkę.

Ostatnio zmieniany piątek, 17 lipiec 2015 15:17
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.