11
Jedziemy na zachód. Konie mkną na wyścigi z wiatrem. Wiezie nas Jankiel Parch. W miasteczku nazywają go Żydzi miszygine.
Jankiel Parch lubi szybką jazdę, lubi ryzykowne eskapady, a nade wszystko lubi Saszkę, które ubóstwa za śmiałość, za szczerość, za szeroki gest. Pracuje z Saszką często. Jankiel Parch jest nałogowym pijakiem. Nieraz, po pijanemu, zaganiał i kaleczył konie. Parę razy kupił dla niego konie kahał. Lecz gdy Jankiel przestał furmanić, a zaczął jeździć z przemytnikami na "fart", kahał pozostawił go własnej przemyślności... Obecnie Jankiel miał parę wronych koni, młodych, silnych, wytrwałych.
Wóz jest naładowany towarem, na który narzucono z wierzchu grubą warstwę siana. Ja siedzę obok Żywicy. Saszka leży pośrodku wozu otulony w duży kożuch.
Drzemie. Żywica milczy. Mnie zachwyca prędka jazda i perspektywa ciekawej pracy wraz z Saszką i Żywicą. Również jestem zadowolony i ze zmiany miejsca.
Wieczór jest ciepły. Powietrze aromatyczne.
Noc wychodzi zza lasu na wschodzie. Stanęła nad ziemią ponura, olbrzymia... Obu ramionami z wysiłkiem ściągnęła z góry w dół czarną kurtyną... ciężką, zimną... A potem, niewidzialna, ukryta w mroku, długo, zwycięsko chichotała...
– No, dziatki, no! – zachęca konie do biegu Jankiel Parch i mkniemy dalej w mrok nocy.
Teraz jedziemy na południe. Oczy przyzwyczajają się do ciemności i coraz lepiej odróżniają teren. Myślę o różnych rzeczach: o granicy, o kolegach, o Lordzie, o Szczurze, o Komecie. Myślę o czerezwyczajce i o doprze. Myślę o Loni, o Belce, o Feli. Obliczam, w ilu partiach już fartowałem: Józek Trofida – pierwsza, potem Lord, później Mamut, następnie Jurlin, wreszcie "dzicy", a teraz będę pracował z Saszką. Patrzę ku północnemu zachodowi. Wielka Niedźwiedzica, olbrzymia, promienna, szeroko rozrzuciła się po niebie. Wsadzam rękę do kieszeni i pieszczę dłonią rozgrzaną od ciała stal rewolweru.
Skręcamy na południe. Jedziemy po wąskich polnych drogach. W pewnym miejscu Jankiel Parch skręca na łąkę i mkniemy po niej na przełaj. Konie rwą się naprzód, a furman zachęca je do jeszcze prędszego biegu. Wjeżdżamy do jakiejś rzeczułki. Woda pryska daleko na strony. Wóz zanurza się po oś. Potem, łamiąc krzaki, wyjeżdżamy na otwartą przestrzeń pól.
Wóz chybocze się w prawo i w lewo. Skacze w górę. Czasem zdaje mi się, że zaraz wywrócimy się, lecz Jankiel Parch jest mistrzem w powożeniu i mkniemy dalej, nie zmniejszając szybkości jazdy.
– No, dziatki, no!
I dziatki pędzą jak burza, tratując krzaki i wyrzucając kopytami w górę skiby ziemi. Później skręcamy na wschód. Gdzieniegdzie migocą ognie w oknach domostw.
Parę razy przejeżdżamy przez wsie. Spotyka nas ujadanie wybiegających naprzeciw psów, lecz zaraz odskakują na strony i milkną. Chce mi się bardzo zaśpiewać piosenkę, lecz hamuję w sobie to pragnienie. Piersi mi rozpiera zachwyt i chęć czynu. Jestem jakby pijany.
Późnym wieczorem przyjeżdżamy na odludny chutor daleko za Wołmy. Jest ukryty z trzech stron skrzydłami lasu. Z czwartej strony osłania go olbrzymi ogród.
Wóz wjeżdża na obszerny dziedziniec i zatrzymuje się w pobliżu domu. Jesteśmy na miejscu. Wyłazimy z wozu. Dziedzińcem idzie ku nam jakiś mężczyzna z dużą latarnią w ręce. Wita uściskiem dłoni Saszkę i mówi:
– Znakiem tego, panie Olku, będzie robota!
– Jeszcze jaka! – wesoło mówi Saszka.
Jest ciemny wieczór. Ja, Saszka i Żywica idziemy powolnie przez duży sad. Niewidzialne w ciemności gałęzie drzew biją po twarzy. Osłaniam głowę rękami i nisko się schylam.
Przedzieramy się przez gęste zarośla malin. W pewnym miejscu Saszka zatrzymuje się. Otwiera doskonale ukryte drzwiczki i nie świecąc latarką schodzi, po stromo ustawionej drabinie, w dół. Idę za jego przykładem. Ostatni schodzi Żywica. Przymyka za sobą drzwiczki.
Jesteśmy w małej piwnicy. Boki jej są oszalowane grubymi deskami i dylami. Saszka powiesił na gwoździu, w kącie, latarkę z dużym reflektorem, która wyraźnie oświetla całą piwnicę.
Z jednej strony piwnicy, na masywnej drewnianej ławie, widzę kilka pełnych worków. Na drugiej ławce leżą trzy noski. Saszka ma zawieszoną przez ramię sporą skórzaną torbę. Siada na ławie w pobliżu latarki i wyjmuje z torby trzy rewolwery. Jeden z długą lufą i dwa zwykłe.
Kładzie je na ławie i wyjmuje z torby kilkanaście zapasowych magazynków. Uważnie ogląda broń, potem naładowuje rewolwery i zabezpiecza. Daje mi jedno parabellum i pyta:
– Znasz to kopyto?
– A jakże, znam!
– No, to masz!
Potem daje mi sześć zapasowych magazynków.
Wyjmuję z kieszeni nagan i pokazuję mu.
– Mam jeszcze jedną maszynę!
– I ten nie zawadzi – odpowiada Saszka, dając następne parabellum Żywicy.
Potem zwraca się do mnie:
– Uważaj, żeby kieszeń, w której są magazynki, była czysta. Najlepiej w lewej...
Rozmieszczamy wygodnie broń i magazynki, i sprawdzamy jak działają latarki. Potem Saszka wskazuje mi na mniejszą noskę i mówi:
– To twoja... Włożysz, gdy wyjdziemy na wierzch.
Powolnie wyłazimy po drabinie na górę. Zakładam na plecy noskę. Waży pewnie ze czterdzieści funtów. Noska Saszki jest o wiele większa. A noska Żywicy waży około stu funtów.
Jesteśmy w sadzie. Idziemy powolnie gdzieś w ciemność. Na brzegu sadu zatrzymujemy się. Saszka lekko gwizdnął. Po chwili z ciemności wyłania się jakaś niewyraźna postać. Słyszę głos gospodarza:
– Wszystko, znakiem tego, w porządku... Idzie borem, potem łąką... Pewnie do rana nie wrócicie?
– Nie zdążymy – mówi Saszka, a po chwili dodaje: – No, to zostańcie zdrowi!
– Daj Boże szczęścia! – odpowiada gospodarz.
Saszka rusza naprzód, za nim idzie Żywica, ja zamykam pochód. Idziemy po miedzach, aby nie zostawić śladów w otwartym polu. Po kwadransie wchodzimy do starego boru. Górą leci głuchy poszum drzew. Pachnie pleśnią i wilgocią. Nogi stąpają bez szmeru po gęstych mchach. Robi się coraz ciemniej.
Po pół godzinie wyszliśmy na skraj boru. Przed nami rozciąga się duża łąka. Widzę tylko jej początek, bo dalszy teren kryje mrok.
Znów marsz. Idziemy równo, powoli, blisko jeden od drugiego.
Rozpoczyna się bagno. Idziemy jeszcze powolniej. Gdzieniegdzie widzę lśniące kałuże. Przeglądają się w nich gwiazdy i lśnią mgławo z dołu, jak z głębokiej przepaści.
Wkraczamy na pola. Idziemy coraz powolniej. Z tego wnioskuję, że granica jest bliska. Gdzieś, daleko od nas, szczeka pies. Ujada długo, ze złością. Brniemy naprzód krok za krokiem. Ściskam rączkę rewolweru i rozglądam się po stronach, lecz nie mogę nic dostrzec w ciemności. Spostrzegam, że Żywica stanął w miejscu. Ja również zatrzymuję się. Trwamy tak bez ruchu bardzo długo.
Słyszę gdzieś z boku lekkie szmery. Potem odróżniam kroki idących ludzi. Uważnie patrzę w tamtym kierunku, lecz absolutnie nic nie mogę dostrzec. Czarna postać Żywicy na ciemnym tle nieba, wygląda jak pień drzewa. Saszki wcale nie widzę. A kroki zbliżają się ku nam. Słyszę lekkie kaszlnięcie. Ktoś pluje. Trzymam rewolwery w pogotowiu i dziwię się, że nie cofamy się lub nie idziemy dalej, aby uniknąć spotkania z niewidzialnymi w ciemności zielonkami.
Kroki zbliżają się coraz bardziej. Suną niechętnie, człapią długo. Zdaje mi się, że są tuż przy nas.
Nagle szmer kroków ustaje i słyszę wyraźnie głos, mówiący po rosyjsku, z wielkoruskim akcentem:
– Nikak cztoto plesnuło?
Po kilku sekundach odzywa się chrapliwie niski bas:
– Eto u tiebia w gołowie...
Znów rozlegają się kroki. Szurgają długo, ciężko. Zdaje mi się, że zaraz spotkamy się z idącymi naprzeciw nas ludźmi. Jest to złudzenie. Kroki zaczynają oddalać się. A po kilku minutach ogarnia nas zupełna cisza. Wówczas ciemna postać Żywicy rusza naprzód, a w ślad za nim idę ja.
Po kilku krokach przechodzimy ścieżkę graniczną.
Mijamy spore bagno, obchodzimy wokoło małe jeziorka. Zbliżamy się do długiego pasma krzaków, jak cypel wrzynającego się w bagna. Potem wychodzimy na twardy grunt.
A pies ujada dalej.
Pniemy się długo po stoku jakiegoś wzgórza. Jesteśmy na jego wierzchołku. Widzę z prawej, u stóp wzgórza, długi rząd świateł. Tam jest wieś. I stamtąd rozlega się szczekanie psa. Nagle słyszymy w ciemności przed nami turkot kół. Brzmią podniecone głosy. Potem następuje głośny wybuch śmiechu.
– Nooo!... – rozlega się przeciągły okrzyk.
A gdzieś z dala od wsi leci piosenka:
Nocka ciomna
Ja bojusia,
Prowiedzi mienia,
Marusia!
Ruszamy w dół stokiem wzgórza.