Na szczęście Derek jest teraz daleko i nie usłyszał wczorajszego wyroku sądu w Winnipeg w prowincji Manitoba. Jednym z dowodów oskarżenia był gruby notes z opisem seksualnego znęcania się nad dziećmi, własnoręcznie napisany przez Jaromego. Sąd uznał wartości "artystyczne" zapisu i skazał groźnego przestępcę na rok w zawieszeniu i zakaz używania internetu na pięć lat. Rok już właśnie minął od czasu aresztowania do czasu rozprawy i Jarome wyszedł z budynku sądu jako wolny człowiek.
Larry siedział za biurkiem ze zwieszoną głową, zrezygnowany nie miał nawet siły na złość. Jak to jest, że w świecie rządzonym przez demokratycznie wybranych reprezentantów taka sytuacja w ogóle może zaistnieć? Czy to jest zmowa? Konspiracja polityków? Czy prawodawcy sami są uwikłani w to bagno? Przecież, do jasnej cholery… chyba nie wszyscy. A może jest to tak wielka machina biznesowa, że już nikt nie może jej zatrzymać? Handlarze pornografii dziecięcej zarabiają rocznie trzy miliardy dolarów. To wielka, samonakręcająca się maszyna do robienia pieniędzy.
Dlaczego cała reszta społeczeństwa milczy i codziennie obojętnie idzie do roboty, nie zwracając na nic uwagi? To, co się stało wczoraj, to nie jest nadzwyczajnie odosobniony przypadek. Kanada, wiele stanów i niektóre kraje Europy cały czas stosują bardzo łagodny wymiar kar za przestępstwa popełnione nie tylko wobec dzieci, ale co gorsza wobec następnego pokolenia, które ma niedługo kierować światem. Jeden rok do sześciu lat za posiadanie i rozpowszechnianie wizerunków, które niejednego przyprawiłyby o wymioty lub myśli samobójcze. Wszystkie wyroki wydawane są w zawieszeniu. Nigdy nie zdarzyło się, żeby przestępca trafił za kraty.
Veskot się wypalił. Niedługo może i reszta Syzyfów z zespołu odsunie się na bok i pozwoli swoim ciężkim głazom stoczyć się w dół. Co się stanie, kiedy zabraknie Veskotów?
W sobotnie popołudnie Larry miał odsunąć ciężki skórzany fotel od biurka, wrzucić teczki dokumentów do szuflady, zamknąć za sobą drzwi i z uśmiechem na twarzy zabrać żonę do jakiejś dobrej restauracji. Westchnął i jeszcze raz spojrzał na notatnik. "No tak, zapomniałbym" – pomyślał i sięgnął po telefon.
***
Codzienne raporty Veskota nie wróżyły szybkiego zakończenia sprawy Levickiego, jeżeli w ogóle taka sprawa istniała. Przez ostatni tydzień Tom Norman próbował załatwić wszystkie bieżące obowiązki dyrektora przy pomocy laptopa i telekonferencji, nadszedł jednak czas, kiedy należało osobiście pojawić się w biurze.
Wyjazd z pięknej, słonecznej Victorii w kierunku mokrej od wiosennych deszczy Ottawy nie należał do przyjemnych. Komunikacja z sierżantem Veskotem pozostawała bez zmian: Veskot w Górach Skalistych – Tom w Ottawie – Kevin Brown w Vancouver – i "ktoś" po drugiej stronie granicy amerykańskiej.
W wolnych chwilach w hotelu w Victorii Tom zawzięcie studiował historię ruchów proaborcyjnych w USA i z niedowierzaniem odkrył, jak wielką siłę polityczną osiągnęła idea usuwania nienarodzonych dzieci. Powstało pytanie, na które nie znalazł odpowiedzi: "dlaczego?".
Pogoda po wylądowaniu w Ottawie okazała się nie aż tak beznadziejna, jak to podawała prognoza internetowa, po południu ukazały się nawet nieśmiałe promienie słońca.
Ciągnąc niewielką walizkę na kółkach, Tom niezdarnie pomachał torbą laptopa w stronę jadącej taksówki. Pomimo sobotniego popołudnia zdecydował się najpierw pojechać do biura, przejrzeć bieżące sprawy i wrócić do domu własnym autem, które zakurzone czekało od tygodnia w podziemnym garażu.
Taksówka jeszcze nie zdążyła wyjechać z terenu Ottawa International Airport, kiedy w kieszeni kurtki zawibrował telefon.
– Tom? Mówi Larry. Gdzie jesteś? Nie było cię w biurze.
– Wracam właśnie z Victorii. Tam, człowieku, jest już lato.
– Co u Veskota?
– Bez większych zmian. Musiałem osobiście udać się na rozmowę z kolegami od Wielkiego Brata.
– Oooo! To musiało być fajnie. Czy coś się stało?
– Nic poważnego. Po prostu komuś się zdawało, że jest u siebie, i należało mu przywrócić pamięć geograficzno-obyczajową.
– Drobne poprawki?
– Tak, w dziedzinie komunikacji, ale nie ma o czym mówić – Tom Norman zamilkł, czekając na ujawnienie powodu telefonu.
Z tonu głosu starego przyjaciela wynikało, że nie było to połączenie prywatno-towarzyskie.
– Co tam słychać?
– Dzisiaj rano otrzymałem wiadomość od Jeremy'ego Godarda, to prawnik prowadzący sprawę Veskota… jego prawnik. Otóż pierwszego czerwca ma się odbyć wizja lokalna w mieszkaniu Edgara Rostova.
– To ten pedofil, który wyskoczył przez okno?
Kierowca taksówki spojrzał w lusterko.
– Tak, to on. Komisja śledcza, przedstawiciele organizacji praw więźniów, praw człowieka i banda jeszcze innych działaczy ustalili termin wizji lokalnej na przyszły poniedziałek, pierwszego czerwca. Sędzia się pod tym podpisał.
– To już za tydzień…
– No właśnie. I obecność Veskota jest podobno obowiązkowa.
– Coś chyba da się wymyślić? Został przecież przeniesiony do innych obowiązków zgodnie z regulaminem. Myślę, że uda się to przesunąć.
– Tu właśnie może być problem. Zgodnie z tym, co mówi Godard… mógł być oddelegowany, ale ciągle pozostaje klauzula o "nieopuszczaniu miejsca zamieszkania do czasu ukończenia śledztwa".
– Czy to znaczy, że on tam siedzi nielegalnie i to za moim przyzwoleniem?
– Na to wygląda.
– W poniedziałek wykonam kilka telefonów i spróbuję… wiesz co, wyślij mi e-maila z kontaktem do tego… Godarda. Nie przejmuj się, jakoś to załatwię.
– Przejmuję się, bo to mój chłopak. – Będziemy w kontakcie. Dobrego weekendu. Pozdrów Vicky.
– Nie chciałem ci psuć weekendu.
– Na razie.
"Niezły powrót" – pomyślał Tom. – "Nawet nie zdążyłem wyjechać z lotniska".
Brązowoskóry taksówkarz o ostro przerzedzonych włosach, pochodzący z Indii, Pakistanu czy może Sri Lanki, odwrócił się z konspiracyjnym, bezzębnym uśmiechem.
– Przepraszam, sir, że podsłuchiwałem – prawie wyszeptał konspiracyjnie z potwornym akcentem – ale według mie to wcale ni jest bardzo źly, że ten… jak mu tam… ten pidofił wypieprzył przez to okno. Jednego mniej…
***
Derek Veskot siedział bez ruchu od dłuższego czasu. Lekko pijany po kilku kieliszkach wódki, z twarzą podpartą na palcach prawej dłoni, sprawiał wrażenie głęboko zasłuchanego widza w teatrze.
Przedstawienie Karola trwało nadal i pomimo późnej godziny nic nie zapowiadało końca.
– Wiesz, jak to jest? Jesteś dzielny, młody, tak jak ty teraz, i myślisz, że pokonasz smoka i wyzwolisz księżniczkę. I rzeczywiście, tylko że przy którymś tam smoku z kolei potrzebujesz odpocząć, nabrać sił. Razem z moją rudą księżniczką zrozumieliśmy, że nie pokonamy następnego smoka i nie będziemy mieli dzieci, wnuków… i że nasza rodzina to tylko my dwoje.
Byliśmy już ze sobą ponad dziesięć lat, kiedy Agnieszka po raz pierwszy wyszła wieczorem z koleżankami na piwo i kolację. Po raz pierwszy wyszła z domu beze mnie. Przez te wszystkie lata spędzaliśmy ze sobą każdą wolną chwilę, w dzień i w nocy, po pracy, weekendy i urlopy. Czy to była obsesja, czy pasja? A w ogóle to jaka jest różnica pomiędzy obsesją i pasją? Obsesja jest negatywną pasją? A może pasja to pozytywnie przeżywana obsesja? No i jak tu być prostym traperem kanadyjskim, kiedy człowiek urodził się filozofem? Co? – Karol roześmiał się bardziej sam do siebie niż do swojego jedynego widza.
Wstał, podszedł do drzwi i wypuścił psy, których białe, puszyste ogony zniknęły, machając w bezgranicznej czerni nocy.
– Agnieszka była bardzo lubiana w towarzystwie, była miła, wesoła i nigdy nie walczyła o swoją rację. Nawet wtedy, po utracie trzeciego dziecka, potrafiła się uśmiechać do ludzi. Wszyscy wokół nas wierzyli w jej uśmiech. Ja znałem prawdę i tylko ja widziałem, że nie był to uśmiech duszy. Czym się różni uśmiech duszy od uśmiechu twarzy? Czy można się uśmiechać tylko duszą lub tylko twarzą? Przepraszam. To był następny, spontaniczny atak filozoficznej padaczki.
Oczywiście nadal spędzaliśmy wiele czasu razem. Nie byliśmy w niezgodzie ani w separacji. Nic z tych rzeczy. Po prostu od tego momentu zaczęliśmy mieć odrobinę własnych, oddzielnych żyć.
Agnieszka dwa razy w tygodniu wychodziła z Anitą i Helen do klubu pograć w kręgle i wypić lampkę wina, a ja w towarzystwie Davida i kilku jego znajomych spędzałem czas po męsku. "Po męsku" nie oznacza tu oglądania zmarzniętych, rozebranych panienek rajcujących wokół stalowej rury. W ramach męskiego spędzania czasu zostałem członkiem profesjonalnej strzelnicy z tarczami i celami wewnątrz budynku, jak i na świeżym powietrzu. Najpierw strzelałem z wypożyczonej broni, a potem nawet kupiłem karabin Remington 350 Magnum, model z 1974 roku. To była bardzo fajna zabawa – Karol wstał, składając ręce do strzału i podnosząc do policzka niewidzialny karabin. – Buuum! Buuum! Bardzo fajna zabawa. Dwie godziny celowania w stalowe sarny, ruchome dziki i chowających się żołnierzy jakiejś wrogiej armii zazwyczaj kończyły się w barze przy piwie nalewanym z kranu w kształcie karabinu do kufli w kształcie łuski naboju o półlitrowym kalibrze.
Z tygodnia na tydzień byłem coraz lepszym strzelcem i nawet znałem się trochę na broni. Zdałem egzamin strzelecki i zostałem dumnym posiadaczem licencji myśliwskiej. Na prawdziwym polowaniu byłem tylko raz.
Pojechaliśmy w góry na północy Kalifornii na polowanie na wielkorogiego górskiego barana. Marble Mountains. Sezon polowania na te przepiękne zwierzęta trwa od grudnia do lutego. Ciepło ubrany, rozcierając zmarznięte dłonie, siedziałem schowany za sporym głazem niedaleko strumienia.
Musiałem być niewidoczny od strony stromego rumowiska, bo wielki samiec idący na czele grupy trzech samic wszedł prosto na mnie. Stał tak blisko, że czułem jego zapach i widziałem kłęby pary buchające z pyska zakończonego białym nosem. Wielkie rogi były zawinięte tak, że tworzyły całe koło – trzysta sześćdziesiąt stopni.
Kiedy po celnym strzale podszedłem do drżącego, brunatnego ciała, krew sączyła się na śnieg przez różowe nozdrza, a szeroko otwarte oczy pytały mnie…
"dlaczego?". Wspaniałe rogi, piękne trofeum myśliwskie, oddałem Davidowi i nigdy więcej nie polowałem na nic większego od królika lub kaczki.
Agnieszka natomiast okazała się bardzo dobrą zawodniczką w turniejach gry w kręgle. Przyniosła nawet kiedyś do domu puchar i medal. Byliśmy dumni z siebie nawzajem, rekompensując klęski na polu rodzenia dzieci.
Wieczorami siadaliśmy sobie spokojnie na tarasie przy szklance wina i opowiadaliśmy o naszych sukcesach. Całe godziny mijały na planowaniu wyprawy życia, rocznej wyprawy dookoła świata.
Nadal kochałem tę kobietę i nie wyobrażałem sobie życia bez niej. Miałem trzydzieści siedem lat, a Agnieszka trzydzieści trzy. Minęły prawie trzy lata bez niepokojących zdarzeń.
Chodziliśmy po linie tak długo, aż lina pękła niespodziewanie któregoś dnia. W czasie najzwyklejszego badania okresowego w gabinecie naszego lekarza rodzinnego doktor bezemocjonalnie zapytał: "Czy pani wie, że jest pani w ciąży?". W odpowiedzi trzasnęły drzwi. Agnieszka pobiegła do domu i z płaczem rzuciła mi się na szyję. Powiedziała: "Karol, ja się boję. Ja się bardzo boję".
Ja bałem się pewnie jeszcze bardziej. Jej serce przeszywał strach o dziecko, a moje… o nią i o dziecko. Tym razem chyba bałem się bardziej o Agnieszkę. Poprzednio wspólnie przeżywaliśmy strach i nadzieję, przytulaliśmy się do siebie w cichej modlitwie-zaklęciu.
Tym razem wyraźnie moja kobieta wzięła na siebie cały ciężar codziennych lęków i przyszłych decyzji. Zaczęła nawet więcej wychodzić wieczorami na kawę z Helen. Bardzo się zaprzyjaźniły i wtedy myślałem, że znalazła moralne wsparcie innej kobiety. Helen była niezamężną kobietą koło czterdziestki. Nie pracowała w naszej firmie. Zajmowała wysokie stanowisko w kadrach Columbia Pictures i chyba poznały się z Agnieszką podczas gry w kręgle. Coraz częściej wieczorami podjeżdżała pod nasz dom i zabierała Agnieszkę do kawiarni. Mnie Helen po prostu ignorowała. Miałem wiele rzeczy na głowie w tamtych tygodniach i nie zwracałem zbytniej uwagi na koleżanki mojej żony. Przychodziły, gadały, piszczały ze śmiechu, wychodziły. Liczyło się, że Agnieszka miała towarzystwo i wyglądała na odprężoną.
Trzeci miesiąc ciąży dobiegał końca. Nie było prawie widać zaokrągleń brzucha. Według ginekologa nasze dziecko miało urodzić się w czasie Bożego Narodzenia w roku 1992 – Karol nagle przerwał i zamilkł. Zastanawiał się, jakim wstępem rozpocząć opowieść o dniu, o którym jeszcze nigdy nie mówił. Wstał i podszedł do czarnego prostokąta okna wypełnionego milionem gwiazd. – Czerwiec w południowej Kalifornii to już pełnia lata… Szesnasty czerwca 1992 roku…
Wiesz, że z niewyjaśnionych przyczyn ludzie żyjący w różnych epokach historycznych regularnie wyznaczają sobie magiczną datę końca świata, końca życia, końca wszystkiego? Podobno od czasów Jezusa było tych dat ponad dwieście. Teraz wszyscy czekają na dwudziestego pierwszego grudnia 2012 roku, kiedy to według kalendarza Majów planety ustawią się w jednej linii, bieguny Ziemi poprzestawiają się i cywilizacja zakończy swoje istnienie. Jeśli ta przepowiednia się nie spełni, następną taką datą będzie rok 2016.