Nie chciało mi się jeść i z butelką w dłoni wszedłem do sypialni. Rozebrałem się, zrzucając przepocone ubranie, i otworzyłem drzwi łazienki, czując już na ciele strugi chłodnej wody prysznica.
Butelka z hukiem uderzyła w kafle podłogi, rozpryskując na wszystkie strony szkło wśród piwnej piany. Nieee! Rzuciłem się w kierunku wanny, ślizgając się na mokrej podłodze… Szesnasty czerwca 1992 roku – koniec świata. Nie rozumiałem nic z tego, co widziałem. W panice dopadłem do nagiego ciała mojej ukochanej kobiety zanurzonego w różowej, zimnej wodzie wypełniającej po brzegi naszą wielką dwuosobową wannę. Lekko otwarte oczy wydawały się patrzeć na mnie spod powierzchni wody. Sine usta nie mówiły nic. Rozpuszczone rude włosy niczym wodorosty oplatały bladą twarz.
Złapałem Agnieszkę pod pachy, i jedną nogą stojąc w wodzie, wyciągnąłem zimne, sztywne ciało na kafle podłogi. Krzyczałem coś… głośno krzyczałem. Wbiegając z powrotem do sypialni, do telefonu, pośliznąłem się na piwie i potłuczonym szkle, rozcinając obydwie stopy. Moja ukochana żona umarła… – Karol zamilkł i po raz pierwszy od dłuższej chwili wziął oddech. Tym razem była to minuta ciszy na pamiątkę utraconej miłości.
– Ratownicy z ambulansu zszyli ranę na mojej lewej stopie, a drugą zabandażowali. Nic innego nie mieli tam do roboty. Potwierdzili zgon i spakowali moją kochaną, jedyną kobietę życia do czarnego, plastikowego worka. Zasunęli czarny zamek błyskawiczny nad jej twarzą, przycinając boleśnie kosmyk rudych włosów, i wyszli, informując, że wyniki autopsji prześlą na policję.
Policja w czasie oględzin domu znalazła puste opakowanie po tabletkach nasennych sprzedanych szesnastego czerwca, ostry nożyk krawiecki obok wanny i list pożegnalny z jednym słowem: "Przepraszam". Zrobili serię zdjęć i pobrali próbki i odciski palców. Siedziałem w szlafroku, płacząc pośród krwawych śladów na białym dywanie naszej sypialni. Nie rozumiałem nic z tego, co tam się wydarzyło.
Kiedy policjant zaczął mi zadawać pytania, nie potrafiłem logicznie na nie odpowiedzieć. Na ciele nie było śladów żadnych obrażeń. Woda w wannie była zmieszana z dużą ilością krwi. Ja wiedziałem tylko to, że ci bezwstydni faceci patrzyli na nagie ciało mojej Agnieszki. Może poroniła w wannie? Zażyła tabletki? Samobójstwo? Przepraszam…? Dlaczego…?
Byłem w szoku i przyczyny utraty mojej ukochanej nie docierały do mojej świadomości do momentu, kiedy zrozumiałem, że jestem jakby trochę świadkiem, a trochę bardziej podejrzanym w sprawie śmierci mojej żony i nie wolno mi opuszczać miejsca zamieszkania aż do wyjaśnienia. Wtorek, szesnastego czerwca 1992 roku, to był ten dzień niewybrany przez proroków, w którym nastąpił koniec mojego świata. Dokładnie sprawdzono zgodność mojego zeznania z rzeczywistością, nawet zadawali pytania Davidowi i innym pracownikom firmy.
Tamtego dnia, szesnastego czerwca, Agnieszka nie pojawiła się w pracy. Na pogrzebie było ze trzydzieści osób, znajomi, delegacja z firmy. Nie pamiętam dokładnie dnia pogrzebu. Wszystko działo się jak na filmie nakręconym bardzo dziwną kamerą, która to zwalniała obraz, to znowu przyspieszała do szalonego tempa. Czasem cmentarz i okolica ginęły rozmazane we mgle, zaburzając perspektywę obiektywu, po to, by nagle wrócić z przesadną wyrazistością detali. Pamiętam do dziś klamki lub raczej uchwyty mosiężne na bokach drewnianej trumny, ale nie pamiętam, kto był na pogrzebie. Pamiętam, kiedy wziąłem do ręki garść ziemi, żeby rzucić na wieko trumny, był w niej okrągły kamień. Pamiętam moje buty zabrudzone świeżą ziemią. Nie pamiętam, jaka była tego dnia pogoda i o której godzinie był pogrzeb. Agnieszka odeszła, zabierając ze sobą ostatnie z naszych nienarodzonych dzieci. Wtedy byłem pewien, że odeszła bez żadnego sensu w bezsensowną przestrzeń mojego smutku. Firma, oprócz kwiatów i delegacji, przysłała mi jeszcze psychologa, który powinien mi poradzić, jak najlepiej i najkrócej cierpieć po stracie najbliższych.
Wyrzuciłem człowieka za drzwi, choć nie była to jego wina, że taki wybrał zawód. Zamiast do poradni psychologicznej zachodziłem codziennie do sklepu z alkoholem i prosiłem o poradę butelkę.
Tydzień po pogrzebie zapukał do drzwi policjant i powiedział: "Chciałem zamienić z panem kilka słów, jeśli można".
"Proszę bardzo. Napijesz się?" – spytałem i pokazałem na stojącego na stole "doradcę psychologicznego dla wdowców".
Na całe szczęście tym razem byłem lekko znieczulony i pijany.
"Jestem na służbie… może malutką szklaneczkę" – chyba promieniował ze mnie tak głęboki smutek, że nawet gliniarz musiał łyknąć przed omówieniem wyników autopsji. – "Twoja żona odeszła na skutek przedawkowania pigułek nasennych. Zażyła całe opakowanie, dwadzieścia cztery tabletki. Obok wanny znaleźliśmy ostry nożyk, a zadrapanie i nacięcie na lewym nadgarstku świadczy o nieudanej próbie przecięcia żył. Pozostaje zadanie kilku pytań o możliwe powody takiego kroku… Chodzi tu o pogróżki, szantaż, wymuszenia, groźby i tak dalej". "Moja żona była w depresji związanej z możliwością kolejnego poronienia. Straciliśmy już troje dzieci. To tylko przychodzi mi do głowy. Nic mi nie wiadomo o innych…" "Twoja żona nie była w ciąży…" – zawahał się zdziwiony policjant. "Jak to nie była w ciąży? Co ty pierdolisz?" – krzyczałem na policjanta. – "Była w ciąży. Może poroniła w wannie. Woda przecież była zmieszana z krwią".
"Uspokój się. Zaraz to sprawdzimy. Autopsja nie mówi nic o ciąży ani o poronieniu, zaraz jeszcze raz sprawdzę" – powiedział policjant, po czym wyjął telefon i wyszedł do ogrodu. Zanim wrócił, zupełnie otrzeźwiałem.
– "Musiała to być urojona albo zmyślona ciąża na tle kobiecej depresji. Twoja żona na pewno nie była w ciąży. Niestety nie ma możliwości przeprowadzenia autopsji psychologicznej. Możemy tylko opierać się na zeznaniach najbliższych osób. Ilość krwi w wodzie bardziej wskazywałaby na miesiączkę niż na poronienie. Czy zmarła kiedykolwiek w życiu korzystała z porad psychologicznych lub psychiatrycznych? Czy zażywała antydepresyjne środki farmakologiczne z przepisu lekarza?"
"Nigdy. Nie… absolutnie nigdy. Nie ukrywałaby tego przede mną." "W tej sytuacji myślę, że możemy zamknąć dochodzenie bez dodatkowych podejrzeń i wyjaśnień. Zgadzasz się?"
Przez moją głowę przelatywało wielkie stado zwariowanych myśli i pytań, które jak opętane latały w koło, trzepocząc skrzydłami rozpaczy i obijając się o ściany mojej świadomości, nie mogąc znaleźć kierunku. Agnieszka nie była w ciąży? Co za bzdury! Znałem i kochałem tę kobietę przez lata. To niemożliwe, że zmyśliła sobie ciążę. Tak strasznie bała się poronienia. Okłamywała mnie przez trzy miesiące i dlatego popełniła samobójstwo? Nonsens! Stałem tak przed stołem, długo milcząc.
Gliniarz spytał raz jeszcze: "Zgadzasz się? Czy chciałbyś coś dodać?". "Nie. To znaczy tak… zgadzam się. Byłem pewien… nie, nieważne. Zgadzam się. Gdzie mam podpisać?" "Gdyby ci się coś przypomniało albo chciałbyś dodać nową informację w tej sprawie, to tu jest moja wizytówka" – położył tekturkę na stole.
W roku 1846 grupę pionierów przedzierających się przez północne góry Sierra Nevada do Kalifornii złapała wczesna śnieżyca i długa zima. Konając z zimna i wycieńczenia, podobno zjadano zwłoki współtowarzyszy. Niewielu przetrwało tę potworną przygodę. Niedawno na miejscu tej tragedii, nad jeziorem Donner, odkopano list napisany w skrajnym stresie i agonii prorokujący koniec ludzkości, która to podobno nauczy się walczyć "zarazą i chorobą" przeciwko drugiemu człowiekowi. Szesnasty czerwca 1992… nikt nie przewidywał końca świata na ten właśnie dzień. Wstałem o szóstej rano, jak codziennie wziąłem prysznic i nastawiłem ekspres do kawy. Kiedy grzanki wyskoczyły z tostera, Agnieszka zeszła do kuchni i bez uśmiechu i bez słowa usiadła przy stole. Agnieszka bez uśmiechu i milcząca to jak żaglówka bez wiatru z wiszącymi bez sensu żaglami. Patrzyła na filiżankę kawy, jakby nie wiedziała, do czego ten przedmiot służy.
"Nie czekaj na mnie, jedź do pracy, Helen ma przyjechać po mnie przed ósmą" – powiedziała w końcu. "Nie jedziemy razem?" – zapytałem zdziwiony.
"To tylko dzisiaj. Chcę załatwić coś po drodze. Dobrze, kochany?" "Po pracy wracasz prosto do domu?"
"Mogę się trochę spóźnić. Nie czekaj na mnie z obiadem."
Wzięła moją twarz w dłonie i tak jak to często robiła, strzeliła trzy głośne pocałunki… oko, oko, usta, na znak, że wszystko jest w porządku. Czułem, że coś jest inaczej, że nie wszystko jest w porządku. Agnieszka siedziała na wysokim stołku przy bufecie śniadaniowym nad nieruszoną grzanką i patrzyła gdzieś w dal przez okno.
Wyszedłem, odpychając od siebie złe przeczucia. Po pracy wpadliśmy z Davidem na piwo, nie spieszyłem się, nie chciałem sam jeść obiadu w pustym domu. Nie czułem nic nadzwyczajnego, dopóki nie wjechałem na stromy, kamienny podjazd przed drzwiami garażu i zaciągnąłem ręczny hamulec. Cisza. Niepokój. Wszedłem do kuchni i jak zwykle w upalny dzień otworzyłem lodówkę w poszukiwaniu zimnego piwa. Wszystko wskazywało na to, że jestem w domu sam.