farolwebad1

A+ A A-

Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 22)

Oceń ten artykuł
(3 głosów)

Inaczej jednak sprawy się mają w przypadku picia we dwóch.

Nie zapadł jeszcze zmrok, a ja już byłem coraz bardziej, i to bez grania, przekonująco pijany. Wypaliliśmy po aromatycznym cygarze, a na stole przed lekko już pijanym Karolem pozostała nieustannie nagrywająca naszą imprezę zapalniczka-sekretarka.

– Czy przedtem… to znaczy, kiedy jeszcze żyła twoja żona, też mieszkaliście w takim miejscu jak to… to znaczy z dala od cywilizowanego świata? – koniecznie musiałem zwolnić spożywanie alkoholu, bo nie udając, zaczynałem nieprzyjemnie bełkotać po polsku.

– Opowiadałem ci już, jak poznałem Agnieszkę i jak wyjechaliśmy z Polski. To było dziwne zdarzenie. Oboje byliśmy przeciwnikami wyjazdów "na stałe".

Wyjechać, zarobić i wrócić z twardą walutą – czemu nie, ale na zawsze opuścić Polskę? Dopiero zbieg kilku nieprzyjemnych zdarzeń dał nam kopa na drogę. Gość w urzędzie o nazwisku wskazującym na charakter upominał się o kolejną łapówkę za zezwolenie na zamieszkanie na strychu kamienicy.

– Jak się nazywał?

– Członka. Antoni Członka… nieźle co? Równie dobrze mógłby się nazywać Antoni Chujowy.

Pośmialiśmy się przez chwilę. – Agnieszce ukradli torebkę z pieniędzmi zbieranymi na remont właśnie tego strychu, a pijany facet rozwalił nam fiata zaparkowanego na ulicy. Wieczorem tego pamiętnego dnia wpadł do nas na kawę przyjaciel i położył na stole dwa zaproszenia do USA z niewypełnionymi nazwiskami. Zapytał: "Chcecie?". Patrzyliśmy sobie w oczy, wyciągając szyję wyobraźni, stawaliśmy na palcach, próbując zobaczyć przyszłość. Dwie kartki papieru… nowy świat, nowe życie. Można by spróbować, ale nie na stałe.

"Chcemy" – odpowiedzieliśmy razem w tej samej sekundzie. Byliśmy kilka miesięcy po ślubie i w każdej sprawie zgadzaliśmy się bez wahania. Zamiast dawania łapówek za zatęchły strych daliśmy łapówkę za dwa paszporty. Agnieszka po ślubie przyjęła moje nazwisko. W tamtych czasach, żeby dostać paszporty dla obojga małżonków, kosztowało to sto dolarów pod stołem. Sprzedaliśmy wszystko, choć niewiele tego dorobku było.

Na początku roku 1979 wylądowaliśmy na ośnieżonym lotnisku w Chicago i tak zaczęło się nasze amerykańskie życie. Szare, smętne, zimowe miasto różniło się od miast komunistycznej Polski tylko tym, że były w nim pełne, kolorowe sklepy, a w powietrzu unosiła się wolność. Autostopem i różnymi okazjami ruszyliśmy na zachód, w stronę Pacyfiku. Kalifornia. Piękna Kalifornia. Byliśmy szczęśliwi do granic szczęścia. Ja rozpocząłem karierę zawodową od rozwożenia pizzy po domach, a Agnieszka kupiła używaną maszynę do szycia. Jej pierwszym zleceniem było uszycie dla jakiegoś pośrednika tysiąca poduszek w kształcie misia Winnie the Pooh.

Nasze małe, wynajęte mieszkanko w miasteczku Santa Clarita koło Los Angeles wypełnione było pod sufit żółtymi poduszkami, a Agnieszka, śpiewając wesoło, szyła ich więcej i więcej.

Kupowaliśmy pierwsze własne meble, talerze… Na początek dwa talerze, dwie łyżki, dwa widelce i dwa kubki. Pościel, firanki i zasłony Agnieszka uszyła sama z różnych resztek. W amerykańskich standardach byliśmy po prostu biedni, z dochodem w najniższym przedziale, graniczącym już tylko z zapomogą dla biedoty, co wcale nie przeszkadzało nam wypijać codziennie butelki lokalnego wina, jeść góry owoców, kochać się i godzinami patrzeć na siebie.

Mijały miesiące, aż tu nagle nasza wiza turystyczna dobiegła końca i należało podjąć decyzję. Demokratyczne głosowanie skończyło się wynikiem dwa do zera za pozostaniem w Ameryce. Nigdy więcej nie podjęliśmy tematu powrotu do Polski. Pracowałem, jednocześnie szukając poważniejszego zajęcia, i często wracałem do domu zmęczony. Nie jestem maniakiem czy mitomanem i mówię ci, kiedy tylko widziałem mojego kochanego, rozpromienionego rudzielca, zmęczenie magicznie znikało i szliśmy na długi, wieczorny spacer, trzymając się za ręce. – Wierzysz mi? – zadał nagle typowe pijackie pytanie, po czym nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – To nieistotne, czy mi ktoś wierzy, czy nie.

Podnieśliśmy kieliszki.

– To, co ta kobieta potrafiła ze mną robić, w jaki sposób mogła zmieniać mój nastrój, jak każdy jej dotyk, uśmiech przejmował mnie ciepłem i dziką radością, tego niestety nie da się opowiedzieć, tak jak nie można opowiedzieć słowami bólu czy żalu.

Wtedy, pośród tej radosnej beztroski, straciliśmy pierwsze dziecko. Agnieszka poroniła w początkach piątego miesiąca. Byliśmy przygnębieni. Liczyliśmy już dni do urodzin… Było bardzo smutno, ale ona jak zwykle przedarła się przez te złowieszcze sieci smutku, które zawisły nad nami, rozcinając je swoim uśmiechem. Mówiła: "Początki są zawsze trudne… a następne próby całkiem przyjemne". I śmiała się znowu.

Dwa lata później udało mi się znaleźć pracę w firmie Moviepix wykonującej zlecenia dla biznesu filmowego w Hollywood. Na początku robiłem wszystko, co się dało, od stolarki, spawania, malowania – wszystko związane z rekwizytami scenograficznymi. Uczyłem się na bieżąco, pewną miną nadrabiając braki w umiejętnościach.

Nasza sytuacja finansowa nagle się poprawiła i kupiliśmy pierwsze auto naszych marzeń – forda mustanga convertible z 1972 roku, klasyczną maszynę w kolorze błękitnym. Nie zapomnę tego momentu, kiedy podjechałem na parking przed naszym domem. Słowo daję, myślałem, że moja ruda wariatka wyskoczy z balkonu.

Piszczała, skakała po kanapie, fotelach i innych meblach. Pędząc boso na dół po schodach, przewróciła się i z rozciętą wargą rzuciła mi się na szyję, całując mnie w eksplozji niepohamowanej radości. W naszych czasach nie spotyka się już tak spontanicznych uwolnień uczuć. Ludzie z politowaniem patrzyli przez okna. Nawet dzieciom nie wypada się tak cieszyć – Karol zamyślił się.

Zapanowała chwilowa cisza. Nie wiedziałem, czy powinienem o coś pytać, czy po prostu cierpliwie poczekać na powrót dalszych wspomnień.

– Feministki! – Karol nagle wstał, podszedł do kominka i prawie rzucił do ognia spory kawał sosnowego pnia. Iskry buchnęły w głąb komina. – Pewnie facet w twoim wieku nie wie nawet, co to jest Amerykański Ruch Feministyczny?

– Coś tam facet w moim wieku słyszał, ale nie bardzo się tym przejął. – Nieważne. Wkrótce potem Agnieszka również rozpoczęła pracę, szyjąc kostiumy dla firmy Moviepix. Kupiliśmy nieduży bungalow – domek parterowy z ogrodem w całkiem niezłej dzielnicy Santa Clarita. Pamiętam dzień radosnej przeprowadzki.

Wypiliśmy kilka butelek już trochę droższego wina i kochaliśmy się po kolei w każdym pomieszczeniu naszego domu, nie wykluczając komórki-spiżarki pod schodami. Agnieszka była w ciąży. Tym razem dbała o siebie bardzo, spoważniała i znacznie ograniczyła spontaniczne wybuchy skakania. Nie podnosiła żadnych ciężarów i godzinami odpoczywała na leżaku wśród winogron i kwiatów. Przestaliśmy szaleć, pić alkohol, chodziliśmy na niezbyt długie, spokojne spacery i słuchaliśmy Mozarta i Chopina. Nocą, pod koniec piątego miesiąca ciąży, obudził mnie potworny krzyk. Agnieszka leżała w kałuży krwi. Kiedy przyjechało pogotowie, siedziała zawinięta w czerwone prześcieradło i krzyczała. Strasznie krzyczała.

Po drugiej stracie dziecka mój kochany rudzielec zmienił się. Agnieszka często się zamyślała i po raz pierwszy dostrzegłem smutek w głębi jej zielonych oczu. Na horyzoncie pojawiły się czarne chmury depresji. Teraz przyszła kolej na mnie – Karol wstał z fotela i prawie wybiegł na środek pokoju.

– Ze wszystkich sił zacząłem rozweselać moją żonę – przybrał komicznie wyprostowaną sylwetkę idioty – bałem się, że wesoły rudzielec posmutnieje na zawsze – maszerował kretyńsko, podnosząc kolana prawie pod pachy – codziennie przynosiłem bukiety kwiatów i deklamowałem durne wierszyki, które sam układałem.

Pamiętam jeszcze ten kawałek – uklęknął, udając spontaniczne wręczanie kwiatów w stylu niemego kina, i wygłosił: "Hipochondryk wyznaje miłość: O miłości największa, wszystko ci oddać mogę Serce, życie, namiętności pożogę… Zdrowia tylko pozbyć się nie mam zamiaru. Po sztuczkach na golasa dostałem kataru".

Patrzyłem zafascynowany na Karola, który kontynuował: – Agnieszka wróciła do dawnej formy, ale nie byliśmy już tak młodzieńczo szaleni. Wino piliśmy kieliszkami, a nie butelkami, tańczyliśmy powolne, przytulane kawałki, zamiast skakać jak czubki w rytm rock and rolla. Wszystkie wolne od pracy dni spędzaliśmy na długich pieszych wycieczkach w pięknych, kalifornijskich parkach i na przejażdżkach naszym fordem.

Ulubionym miejscem Agnieszki na terenie stanu Kalifornia był Sequoia National Forest, park leżący około trzystu kilometrów na północ od Santa Clarita. Spędzaliśmy tam całe weekendy i urlopy, wynajmując malutki domek na Vicki's Ranch, plantacji pomarańczy niedaleko Woodland.

Całe dni chodziliśmy po niekończących się ścieżkach, pomiędzy olbrzymimi, czerwonymi pniami największych na naszej planecie drzew. Opierając się plecami o pień drzewa średnicy sześciu metrów i wysokości ponad sześćdziesięciu, człowiek czuje się jak karzeł, jak krasnoludek z bajki. Jest tam nawet drzewo, w którym wycięto tunel dla ruchu samochodowego.

Zmęczeni całym dniem w górach wracaliśmy na rancho do naszego domku dla lalek, którego powierzchnia wynosiła najwyżej pięć metrów kwadratowych.

Ubikacja w tym domku była mniejsza niż w samolocie, prysznic był na dworze pod krzakiem róży, a gałęzie za oknem uginały się od pomarańczy.

Piłeś kiedyś sok z pomarańczy, której nie zerwano z drzewa przez dwa lata? Nie piłeś. Tego nie ma w sklepach. Po śmierci Agnieszki nigdy nie odważyłem się wrócić do tego gigantycznego lasu. W moim świecie ten las też już nie istnieje – Karol przerwał i nastąpiła długa przerwa w ciszy, coś jakby hołd złożony pamięci żony Agnieszki.

Patrząc na zdjęcia stojące rzędem na kominku i słuchając opowieści Karola, coraz lepiej poznawałem tę piękną kobietę, która z każdą chwilą stawała się bardziej realna i obecna.

– Tymczasem moim nowym przyjacielem został David Fillmore – nagle głośno odezwał się Karol, zmieniając temat – sześćdziesięcioletni szef Departamentu Charakteryzacji i Makijażu firmy Moviepix. Oprócz tego, że David był mistrzem swojej sztuki, był również typowym, wkurwionym staruszkiem, którego wszyscy doprowadzali do szału swoim brakiem zdolności i cierpliwości w żmudnej nauce zawodu. Nikt go nie lubił i cała firma unikała go jak grypy.

Byłem jedynym człowiekiem, na widok którego David nie dostawał białej gorączki. Robiłem szybkie postępy w sztuce rzeźbienia w gumach i silikonach. Całymi dniami cierpliwie utykałem włos po włosie w sztucznych skórach, naklejałem gumowe brodawki i malowałem pieprzyki, rzeźbiłem zmarszczki i lepiłem krzywe nosy. Nabrałem dużej wprawy w robieniu form i odcisków silikonowych twarzy. Byłem coraz lepszym, coraz bardziej docenianym fachowcem i jedynym człowiekiem, którego David Fillmore klepał po plecach.

W kinematografii w roku 1982 debiutował Hugh Grant i jako jeszcze mała dziewczynka pojawiła się w kadrze Angelina Jolie w towarzystwie swojego sławnego taty. Wiesz, to Jon Voight, ten z Nocnego kowboja i z Powrotu do domu. Ja natomiast u boku Davida Fillmore'a debiutowałem, tworząc postacie i ich zmarszczki do superfilmu Stevena Spielberga E.T. the Extra-Terestial. To prawda, że moje nazwisko nie pojawiło się na ekranie po filmie, który pobił wówczas wszystkie rekordy kasowe, ale oglądając go, pokazywałem Agnieszce, który palec i które ucho było moim osobistym dziełem. Z różnych proszków, utwardzaczy, gum i silikonów, dodatków i innych nic nieprzypominających śmieci po wielu cierpliwych dniach powstawała ludzka twarz. Następnie, przy pomocy farb, włosów i innych profesjonalnych zabiegów, próbowałem tchnąć w moje stworzenie życie.

Kiedy oglądałem zdjęcia lub filmy, moją uwagę coraz częściej przykuwały miny i wyrazy twarzy, mimika wyrażająca ludzkie uczucia. Kolekcjonowałem uśmiechy, grymasy lenistwa, złe i groźne oblicza, twarze obojętne i przestraszone. Rozmowy ze starym Davidem po całym dniu dłubania w nosie, w uszach i pod powiekami nadal dotyczyły tego samego tematu. Analizy zdjęć i filmów nie kończyły się nigdy, nawet przy butelce rumu. Stary był psychomaniakiem swojej sztuki, a ja zarażałem się tą chorobą. Pasja. Tak, to były początki pasji, na co niewątpliwie wskazywała liczba godzin, jaką mogłem poświęcić na wykonanie każdego następnego rekwizytu, nie patrząc na zegarek.

Agnieszka szyła i tym żyła, została szefową pracowni i z jej zdaniem liczyli się nawet czołowi projektanci kostiumów. Przepiękne kreacje indyjskie do filmu Gandhi w 1982 roku, produkcji Columbia Pictures, lub też mundury i stroje w Good Morning, Vietnam z 1987 roku z Robinem Williamsem pochłonęły moją kobietę do tego stopnia, że rysowała detale nawet przy jedzeniu.

Rozpędzona maszyna naszej pasji twórczej i kariery wyhamowała dopiero przed szlabanem z napisem "DZIECKO". Pewnego dnia Agnieszka usłyszała od swojego lekarza przez telefon: "Mam dobrą wiadomość, pani Levicki. Jest pani w ciąży!". Odłożyła słuchawkę i bez słowa przytuliła się do mnie, wciskając się mocno pod moje ramię jak przestraszone dziecko. "Karol! Czy myślisz, że my kiedyś będziemy mamą i tatą? Czy będzie nam to dane?" – spytała ze strachem. "Myślę, że czas najwyższy". "Dlaczego mówisz to bez przekonania? Też się boisz?" "Trochę. Tylko trochę się boję". "Ja też, trochę się boję… – Karol świetnie naśladował głos kobiecy – tylko bardzo trochę".

Nie było już skakania z radości. Oboje czuliśmy, że to ostatnia szansa na powiększenie naszej rodziny. Agnieszka nie przestała pracować, ale większość zamówień wykonywała w domu na swojej ulubionej maszynie Singer. W tamtych, znacznie już lepszych finansowo czasach w naszym domu mieszkało osiem albo i więcej maszyn do szycia różnych rozmiarów i pewnie tyle samo żelazek do prasowania rozłożonych w artystycznym nieładzie wśród wykrojów i szkiców w pracowni mojej żony.

Częste kontrole ginekologiczne, zioła Indian, naturalne jedzenie domowe i relaks przy muzyce pozwoliły przeskoczyć magiczną granicę wyrytą w naszej psychice… granicę piątego miesiąca. Mieliśmy nadzieję. Jak poprzednio stało się to znowu w nocy. Tym razem nie obudził mnie paniczny krzyk, a tylko cichutki, delikatny szloch. Nie wiedziałem, co się stało, dlatego spytałem: "Dlaczego płaczesz, kochanie?", a ona z płaczem rzekła: "Bo umarło nasze dziecko".

Znowu nastąpiła cisza, jakby Karol żegnał się z następnym ze swoich dzieci.

– Agnieszka przestała szyć. Osiem lub więcej maszyn do szycia stało w potwornie smutnej, zakurzonej ciszy, a żelazka do prasowania dawno wystygły. Wykroje i szkice zamarły pośród wstążek i skrawków kolorowych materiałów. Dopiero po roku żałoby i po usilnych błaganiach z pracowni Moviepix, moich zresztą też, Agnieszka otworzyła drzwi pracowni. Jak kiedyś znowu tworzyła przepiękne suknie i żakiety, kwieciste kapelusze i ślubne welony. Tam ciągle mieszkało piękno… ale jakieś inne i jakby zawieszone. Zawieszone piękno? Nie wiem, jak to określić. Piękno stworzone z zawahaniem, ze smutkiem.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.