Nie przypuszczałem, że mam tylu przyjaciół. Pewnego razu Szczur powiedział do mnie:
– Ty uważaj, gdyby kiedyś zdarzyło się, żeby policja cię aresztowała, to nie broń się. Rozumiesz? Jeśli ciebie zaaresztują, to ja tobą się zajmę. Znajdą się pieniądze, nawet grubsze, i na kaucję, i na adwokata. Chłopaki dadzą po kilka guzików i uzbiera się parę kawałków.
Nie patrząc na to, że byłem wystawny, chodziłem trzy razy za granicę. Fartowałem z dzikimi. Ci nie boją się pracować ze mną. A gdyby ktokolwiek chciał mnie zasypać, to nie potrafi tego zrobić. O mej kryjówce nie wie nikt, prócz Szczura. On często, aby mnie było weselej, nocuje w stodole. Byłem dwa razy u Kaliszanek, lecz nie nocowałem u nich, a zabawiłem się trochę i jazda na melinę.
Zaczyna mnie dręczyć ciągłe ukrywanie się w stodole. Gdy spędzam tam samotnie długie dnie, przychodzą mi do głowy różne głupie myśli. Często nachodzi mnie chęć pójść wystrzelać Alińczuków i samemu zgłosić się na policję. A najwięcej myślę o Feli. Szczególnie, gdy zapada zmierzch. Śmieję się, rozmawiam z nią głośno... Może ja wariat? Piję coraz więcej. Spirytus łykam jak wódkę, wódkę – jak piwo, piwo – jak wodę. Jednakowoż nie upijam się do utraty przytomności.
Wiem, że to dla mnie jest bardzo niebezpieczne. Jedynie obecność Szczura mnie krzepi. Nie wiem, jak mu się odwdzięczyć za wszystko, a on taki brutalny i zgryźliwy dla wielu, ze mną jest bardzo grzeczny i łagodny. Nigdy nie używa brutalnych wyrazów i nie klnie bez "koniecznej potrzeby". Często urywa w połowie cisnące się mu na usta przekleństwa.
Pewnego dnia Szczur powiedział mi, że Józef Trofida chce mnie widzieć. Powiedziałem mu, żeby czekał na mnie o 10 wieczór na Słobódce, na moście w pobliżu młyna.
Wieczór był ciemny. Przekradłem się wraz ze Szczurem ulicami i zaułkami w kierunku Słobódki. Józef czekał już na nas. Potem Szczur poszedł z powrotem do miasteczka, a ja, wraz z Józefem, poszedłem obok młyna. W pewnym miejscu usiedliśmy nad brzegiem Isłoczy. Długo milczeliśmy, a potem Józef zapytał mnie:
– Jak żyjesz?
– Jakoś tam trzymam się!
– Może chcesz wyjechać stąd?
– Gdzie ja pojadę?
– Mam w pobliżu Iwieńca krewnych na wsi. Jeśli chcesz, to urządzę ciebie u nich.
– Nie. Nie chcę. Tam umarłbym z nudów.
Znów milczymy. Później Józef mówi:
– Daj grabę!
Mocno ściska mi dłoń i mówi hamując wzruszenie:
– Dziękuję ci!
– Za co?
– No, za... Alfredczuka. Teraz go wszyscy za psa uważają.
– Szkoda, że nie zabiłem gada! – mówię z nienawiścią.
– Nie żałuj! Tak lepiej!
Znów zapada dłuższe milczenie. Potem zwracam się do niego:
– A ty co zamierzasz? Nie zbierasz partii?
– Ja? – pyta zdumiony. – Nie. Ze mną, bracie, klapa. Ja z granicą pożegnałem się na zawsze!
– Taaak?
– Tak, brachu!... Jedną siostrę zgubiłem, łażąc jak wilk po nocach. Drugiej nie dam skrzywdzić!... Nie, cholera!... Posłyszałem, że zgrzytnął zębami. Było ciemno.
Nie widziałem go, lecz wyczułem, że kolega cierpi. On bardzo lubił siostrę. Mnie też serce bolało. Wtedy powiedziałem:
– Uspokój się, Józek. Alfred będzie miał za swoje... z nim jeszcze nie skończone. Mówię ci... – chwilę zawahałem się, a potem powiedziałem: – Tylko nikomu tego nie powtarzaj: Alińczuki trzymają sztamę z podpolnikami w Sowietach.
– Taaak?
– Tak... Ja dowiem się wszystkiego. Wtedy załatwimy się z nim raz na zawsze.
Znów zapada dłuższe milczenie. Potem Józef zwraca się do mnie:
– Może ci coś potrzebne?
– Nie, mam wszystko.
– A jak będzie trzeba coś, to powiedz!
– Dobrze.
Potem Józef mówi:
– Po co ja ciebie tu ciągnąłem? Byłbyś szczęśliwszy, gdybyś nie znał granicy!
Żywo zaprzeczyłem mu:
– Nie mów tak. Dziękuję ci bardzo i za dobre serce i za pomoc koleżeńską. Ja jestem szczęśliwy, bracie! Czasem jest mi smutno, ale na to nie ma rady. Nigdy nie myśl o tym i nie mów mi tego!...
Długo rozmawialiśmy, siedząc w ciemności nad brzegiem rzeki. Potem żegnamy się i wzruszony, długo brnę zaułkami, nie wiedząc gdzie. Noc ciemna. Nie można dostrzec twarzy rzadko napotykanych przechodniów.
Późno w nocy wracam do swej kryjówki. Wypijam pół flaszki wódki i zagrzebuję się w sianie. Lecz nieprędko usnąłem. Nazajutrz spotkałem się z Lordem. Szczur powiedział, że Lord ma do mnie jakąś pilną sprawę. Oczekiwał nas na cmentarzu. Miał ze sobą trzy flaszki wódki i trochę przekąsek. Siedząc na trawie w pobliżu niskiego, kamiennego ogrodzenia, piliśmy wódkę. Potem zapytałem go:
– Co chciałeś mi powiedzieć?
– Fela pytała o ciebie.
Na chwilę zaniemówiłem. Dobrze, że nie widzieli mej twarzy. Potem zapytałem, niby obojętnie:
– O co jej idzie?
– Ona słyszała, że ty miałeś kiedyś zatarg o nią z Alfredem w pobliżu kościoła, a drugi raz wtedy, gdy postrzeliłeś go. Że on powiedział o niej coś ubliżającego, a ty za to strzelałeś do niego.
Przez chwilę nie odpowiadałem, a potem rzekłem:
– O pierwszym zajściu i ty dobrze wiesz. A gdy Alińczuki zaczepili mnie w nocy, to Alfred powiedział ubliżająco o mnie i o Feli razem. Ale ja nikomu o tym nie mówiłem. Nie wiem, skąd ona dowiedziała się o tym.
– Właśnie Fela prosiła mnie dowiedzieć się od ciebie, co powiedział ci o niej Alfred?
Ja wahałem się jeszcze. Wówczas Lord powiedział:
– Ty mów. Fela to taka baba, której można wszystko powiedzieć! Jej to potrzebne. Może powie Saszce...
– Alfred powiedział... – powtórzyłem dokładnie Lordowi słowa Alfreda. – Dobrze – rzekł kolega. – Powiem jej to.
– Lepiej nie mów. Może pogniewać się, że z mego powodu obgadują ją.
– Ty o to nie martw się. Ona niczyjego gadania się nie boi. Ona sobie poradzi. A chce wiedzieć prawdę. Wkrótce Lord pożegnał nas.
– Idziesz do niej? – zapytałem go.
– Tak. Może chcesz coś jej powiedzieć?
– Nie... Nic...
– Do widzenia!
– Szczęśliwie!
Ja i Szczur długo jeszcze leżeliśmy na cmentarzu. On mi opowiadał o ostatnich zajściach na granicy, o miasteczkowych nowinach, o tym, co słychać u chłopaków. Potem odprowadził mnie do stodoły i poszedł do miasteczka.
Tej nocy długo nie spałem. Myślałem wciąż o Feli...
Nazajutrz Szczur przyszedł do mnie, jak tylko zapadł zmierzch. Był bardzo wesoły, tajemniczo mrugał do mnie okiem i wciąż uśmiechał się.
– Zaraz pójdziemy w jedno miejsce. Zbierał się prędzej!
– Gdzie? O co idzie?
– Zobaczysz...
– Kogo? Co?...
– Jaki ty?... Pocierp trochę. Będziesz zadowolony!
Pośpiesznie szedłem obok kolegi i starałem się domyśleć: co to może być? W pewnym miejscu przeleźliśmy przez parkan do ogrodu i weszli na podwórko jakiegoś domu. Stanęliśmy wkrótce na progu dużej izby, o pobielanych wapnem ścianach.
Zobaczyłem, siedzących za stołem, Saszkę i Żywicę.
– A, jest! – rzekł Saszka.
– Jest – odezwał się Szczur.
Zbliżyłem się do stołu i powitałem kolegów uściskiem dłoni.
– Siadaj! – rzekł Saszka. – Pogadamy trochę.
Usiadłem do stołu.
– To dobrze go wysztyftowałeś! Na perłowo! – rzekł Saszka.
– Trzeba było... Zaczepili mnie...
– Dobra jest, jak trzeba, to trzeba! Saszka napełnił do połowy wódką cztery szklanki i kiwnął nam głową:
– No, siach!
Wypiliśmy duszkiem wódkę.
– To teraz ciasno ci tu?... Chowasz się? – rzekł Saszka.
– Tak, chowam się. Ale jakoś żyję i na robotę też chodzę. On mi pomaga! – wskazałem głową na Szczura. – Żeby nie on, nie wiedziałbym, co począć! Saszka klepnął Szczura dłonią po ramieniu i zapytał mnie:
– Z kim fartujesz? Z Jurlinem?
– Nie... Z dzikimi...
Żywica krótko zaśmiał się.
– Z dzikimi?! – rzekł Saszka.
– Tak... Co zrobić?... Inni boją się. Chyba "na swoją rękę" chodzić...
Saszka zamyślił się. Długo patrzył nieruchomo w kąt pokoju. Nagle na czole jego wyryła się długa pionowa zmarszczka... Jak u Feli. Patrzę na niego wzruszony i milczę... Milczymy wszyscy. Szczur skubie zębami dolną wagę i patrzy, to na mnie, to na Saszkę, to na Żywicę, który gniecie w palcach kulkę z chleba. Potem Saszka patrzy mi w oczy i mówi:
– Jutro pojedziesz ze mną na robotę!