farolwebad1

A+ A A-

Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 21)

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

– To ten sam facet, tak samo przystojny – Karen odpowiedziała śmiechem. – Kiedy się znowu zobaczymy, mój ty przystojniaku?

– Obiecuję, że zawsze wpadnę na piwo Na Zakręt, jak tylko będę w mieście.

– Tak, rozumiem… na piwo, a nie żeby mnie zobaczyć. No cóż, takie jest życie.

"Zawsze kokietuje i zawsze wraca do tego tematu" – pomyślał Karol, odkładając słuchawkę. Skończył palić cygaro, jednym ruchem przechylił drinka i rozglądając się po jeziorze, ruszył powoli w stronę domku Dębowego. Z oczywistych względów żadna z pięciu kabin nie miała zamontowanych zamków w drzwiach. Tak było za Hannu i tak pozostało. Każdy czuł się na wyspie bezpiecznie, nikt nie potrzebował izolacji czy zamknięcia.

Darek niedawno wyszedł z pubu, czyli będzie tu nie wcześniej niż za dwie – trzy godziny.

***

Tom Norman spędzał wieczór przy czerwonym winie. W restauracji Nad Brzegiem zjadł funtowego steka z łososia i popił go butelką shiraza. Nie był zwolennikiem czerwonego wina. Przeczucia i wizje następnego ranka zazwyczaj kierowały zamówienia w stronę mocniejszych, czystych alkoholi. Łosoś był wyśmienity, i ten argentyński shiraz…

– Proszę jeszcze jedną butelkę… tak, tego samego wina. Dziękuję – ze zdziwieniem usłyszał własny głos.

– Jutro… będę się martwił jutro – dodał sam do siebie.

– Słucham? – kelner zatrzymał się, odchodząc.

– Nie, nic takiego – odpowiedział Tom.

Za oknem restauracji rozciągał się widok na Seeland of the Pacific. Maszty jachtów uwiązanych na cumach kołysały się równomiernie na falach, a w tle zachodzące na horyzoncie słońce oświetlało wyspy Chatham w całości objęte statusem rezerwatu Indian.

– Przepraszam bardzo, nie chciałabym przeszkadzać w kontemplacji krajobrazu oceanicznego, ale z niepokojem zauważyłam, że w samotności zamawia pan już drugą butelkę wina – kobiecy głos o wyraźnie brytyjskim akcencie przerwał leniwe rozważania.

– Pierwsza była do steku, a druga… to ze strachu przed jutrzejszym kacem – odpowiedział, wstając na przywitanie sympatycznie prezentującej się, sporo starszej od niego pani.

– Proszę bardzo – wskazał na wolny fotel – proszę mi pomóc.

– Nie chciałabym być intruzem… – Absolutnie nie jest pani intruzem. Jak byłem młodszy, to zdarzało mi się pić "do lustra", w samotności, ale ostatnio, po upływie lat, w moim lustrze straszy jakiś straszny facet i zdecydowanie wybieram towarzystwo przy spożyciu alkoholu – w sytuacji, kiedy nie było nadziei, że przysiądzie się jakaś młoda, atrakcyjna panienka nieszukająca zarobku, Tom pogodził się z towarzystwem starszej pani.

– Osoba w moim lustrze też pomarszczyła się ostatnio i utraciła swoją dawną powabność.

– Proszę nie przesadzać…

W tym momencie oboje wybuchnęli śmiechem, licząc na przyjemny wieczór przy rozmowie i winie.

– Na imię mam Angelica, Angelica Hudson – kobieta wyciągnęła smukłą, piegowatą dłoń w stronę Toma.

– Tom Norman.

– To co pan porabia w Victorii, oprócz samotnego popijania wina? – rozpoczęła konwersację kobieta. Tom pomachał w stronę kelnera, prosząc o drugi kieliszek.

– Niestety nie są to wczasy, jestem w pracy, a pani?

– Ja właśnie celebruję pierwszy miesiąc emerytury. Jestem lekarzem ginekologiem. W kwietniu zamknęłam mój prywatny gabinet w Bostonie, zrezygnowałam z pracy w szpitalu i właśnie jestem w trakcie całorocznej podróży dookoła świata.

– Zazdroszczę z całej zazdrości. Przepraszam, z tego, co słyszałem, lekarze w Stanach nie zamykają dochodowych praktyk w wieku ogólnie przyjętym za granicę emerytalną.

– To prawda. Zazwyczaj ciągną biznes aż do śmierci, odwlekając odpoczynek z roku na rok, ale widzi pan, zdarzają się czasem okoliczności przyspieszające tego typu, trudne decyzje.

Rozmowa od pierwszych słów rozpoczęła się ciekawie. Pani Angelica również była już po obiedzie, także Tom zamówił kawę i mrożony jogurt z jagodami. Bez wahania skłamał, że jest dziennikarzem zbierającym materiały do serii artykułów zajmujących się historią aborcji w USA i właśnie na Uniwersytecie w Victorii czeka go kilka ważnych spotkań i wywiadów. Skłamał, bo gdyby się przyznał, że jest jednym z szefów policji kanadyjskiej, nigdy nie usłyszałby opinii emerytowanego ginekologa amerykańskiego w tak delikatnej i politycznie gorącej sprawie. Wampir politycznej poprawności sparaliżowałby strachem dalszą rozmowę, wbijając zęby w krtań prawdy potencjalnego rozmówcy.

Na stole pojawiła się trzecia butelka czerwonego wina, a tory rozmowy z nieznaną kobietą prowadziły w bardzo ciekawe i emocjonalnie naładowane rewiry.

– Po wielu miesiącach poszukiwań udało mi się dojść do wniosku, że na temat aborcji jest tyle opinii, ilu miałem do tej pory rozmówców – zaczepnie prowokował Tom.

– Spróbował je pan grupować i wiązać w pęczki? Opinie: emocjonalne, profesjonalne, prawne, religijne, praw kobiet, prawa do życia, polityczne, praktyczne, demograficzne, statystyczne, moralne…

– Może powinienem notować?

– Jest jeszcze jedna opinia w tej sprawie… moja własna opinia. Usuwanie ciąży jest właśnie główną przyczyną wczesnego zakończenia mojej kariery lekarskiej. To forma osobistego protestu, który tak naprawdę nikogo nie obchodzi.

– Jak można to rozumieć?

– Po ośmiu latach rządów republikanów i po zniszczeniu Ameryki w prawie wszystkich istotnych dziedzinach jest prawie pewne, że przyszłe wybory wygra liberalna lewica.

– Wygląda na to, że wszyscy na to czekają.

– Prawie wszyscy. Jednym z postulatów reformy opieki zdrowotnej ma być upowszechnienie i zmiana systemu funduszy ochrony zdrowia, które mają również objąć aborcję.

– Jak to upowszechnienie? Czy kwestia prawna aborcji nie została już dawno uregulowana?

– Z punktu widzenia kobiet – pacjentek – aborcja jest dostępna od dawna i zależy jedynie od decyzji kobiety… niedoszłej matki. Wystarczyło podjąć decyzję, wybrać klinikę aborcyjną, położyć na stole kilkaset dolarów i już… po sprawie. Teraz według nowego prawa każda placówka ginekologiczna, na przykład mój gabinet w Bostonie, będzie miała obowiązek usunięcia ciąży na życzenie pacjentki.

– Lekarz chyba zawsze miał prawo odmówić…

– Właśnie, miał… to czas przeszły. W ramach reformy służby zdrowia utraci to prawo. Bez względu na światopogląd będzie miał obowiązek dokonania aborcji tak jak każdej innej usługi medycznej. Jestem katoliczką i całe moje życie pracowałam we Franciscan Women's Hospital of Massachusetts w Bostonie. Jak sama nazwa wskazuje, jest to szpital katolicki. Według nowego prawa tam też lekarze w asyście pielęgniarek, zazwyczaj sióstr zakonnych, będą musieli dokonywać zabiegu. W ciągu mojej trzydziestopięcioletniej kariery odebrałam ponad siedem tysięcy porodów i nie dokonałam ani jednej aborcji… i tak już pozostanie.

– O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego w czasach drastycznego niżu demograficznego podejmuje się decyzje jeszcze bardziej ograniczające wzrost populacji?

– Kiedyś medycyna pomagała chorym, teraz to biznes, proszę pana. Demografia tak samo jak moralność, wiara, logika czy zdrowy rozsądek nie ma tu nic do rzeczy. Liczy się tylko dolar.

– To chyba dość ostre uogólnienie?

– To czysta matematyka. Półtora miliona aborcji rocznie pomnożone przez pięćset dolarów to dochód rzędu trzech czwartych miliarda. Czy stoi za tym jeszcze inna antyamerykańska teoria spiskowa, czy jest to czysta ludzka chciwość? Tego nie wiem. Jest to sprawa dla dociekliwych dziennikarzy, takich jak pan. Niech pan zada to pytanie w swoim opracowaniu. Czy cywilizacja świadomie likwidująca swoje potomstwo ma szanse przetrwania? – Angelika uśmiechnęła się smutno i powoli przysunęła fotel do stołu.

– Dziękuję za wino i deser. Bardzo miło było pana poznać.

***

Po lunchu i piwie załadowałem moją łódź zakupami, napełniłem kanistry paliwem i rozłożony wygodnie na kilku kamizelkach ratunkowych ruszyłem w drogę powrotną. Nie spieszyłem się. Trzymając silnik na niskich obrotach, żeby hałasem nie zakłócał kontemplacji pejzażu górskiego, przesuwałem się powoli po lekko zmarszczonej wiatrem powierzchni jeziora. Czy takie piękno może się znudzić? Robiąc zakola od brzegu do brzegu, żeby przyjrzeć się widokom pod różnymi kątami, dotarłem na wyspę prawie o zachodzie słońca.

– Zgubiłeś się na prostym jak strzała jeziorze Strzał? – obrócił w żart swój niepokój szef.

– Pochłaniałem piękno gór tak żarłocznie, że nie zauważyłem upływającego czasu.

Rozpakowaliśmy towar, a Karol dokładnie sprawdził zawartość przesyłki.

– Chyba wszystko się zgadza – odetchnął z ulgą. – Przesyłki zamawiane przez internet to zawsze ryzyko, że otrzymasz nie to, co zamówiłeś. W szopie, już przy sztucznym świetle, rozłożyliśmy schemat turbiny i przy piwie Tyskim próbowaliśmy stworzyć fachowy plan jutrzejszych prac remontowych.

– Dobrze by było, gdybyśmy jutro skończyli ten remont, ma być sucho i, co najważniejsze, bez wiatru.

– Postaramy się, szefie – usilnie próbowałem przełamać tę nową, dziwną, wyczuwalną rezerwę.

– Rano wyprawimy gości, wypijemy piwo i weźmiemy się do roboty.

– To będzie zadanie na jutro. Sprzątanie domów może poczekać, nie wiem, czy ci mówiłem, jedyni goście, którzy mieli nas odwiedzić w przyszłym tygodniu, przełożyli przyjazd. Mamy dużo czasu na remont dachu i sprzątanie.

Po kilku piwach udaliśmy się na spoczynek, każdy do własnego domku. Po całym dniu na wodzie czułem się oszołomiony i bardzo spragniony. Często się budziłem i moją głowę dopadały wtedy intensywne myśli, bardzo poważne i niedające się łatwo odpędzić. Mocno i głęboko zasnąłem dopiero nad ranem, kiedy za oknem noc już przegrywała walkę ze światłem dnia.

Dziwny wydał mi się mój ostry, wyraźny do surrealistycznej przesady sen tuż przed przebudzeniem. Wokół mnie panowała studyjna, nieruchoma atmosfera osiągana perfekcyjnie na płótnach Giorgia de Chirico i Salvadora Dali. Otaczające mnie przedmioty i meble rzucały nieproporcjonalnie długie cienie we wszystkich kierunkach, jakby podważając prawa optyki. Przed moimi oczami rozciągała się bardzo duża sala, a stalowe półki i lady potwierdzały uczucie, że jestem w sklepie, w supermarkecie. W tej nieruchomej scenerii tylko ja przesuwałem się bezgłośnie w labiryncie korytarzy utworzonych pomiędzy rzędami półek. Bezwzględną ciszę przerwał dochodzący gdzieś z oddali, monotonnie powtarzający się dzwonek kasy, który zazwyczaj rozbrzmiewa przy otwarciu szuflady z pieniędzmi. Dzyń… dzyń, dzyń… dzyń – dobiegało coraz głośniej. Kiedy w końcu dotarłem do źródła dźwięku, ukazała się kasjerka, postać kobiety bez oczu. Po każdym dzwonku szuflada otwierała się z impetem, a setki banknotów wyfruwały leciutko i jak jesienne liście opadały w dół. Kasjerka nie zwracała najmniejszej uwagi na podłogę, pokrytą grubą warstwą amerykańskich dolarów. Kiedy zbliżyłem się, odwróciła w moją stronę głowę bez oczu i uniesioną ręką wskazała na rzędy oszklonych, sklepowych lodówek. Za każdym razem, kiedy rozlegał się ten denerwujący dzwonek, unosiła dłoń i uparcie pokazywała mi oszronione szyby. Kopiąc banknoty, minąłem dziwną kasę i ruszyłem dalej przed siebie. Powoli cichnący odgłos dzwonka roztopił się gdzieś w przestrzeni pozostawionej za moimi plecami. Okna lodówek były zamarznięte i pokryte grubą warstwą lodu. Moja dłoń dotknęła zimnego metalu pierwszej klamki. Pociągnąłem najpierw lekko, potem mocniej. Zamarznięte drzwi lodówki nie chciały się otworzyć. Próbowałem z coraz większą siłą, obtłukując lód pięścią. Nareszcie drzwi stęknęły i z trzaskiem kruszonego lodu otworzyły się na oścież. Tak jak w każdym spożywczym sklepie na półkach leżały plastikowe worki mrożonek. Po całej tej dziwnej wycieczce i wysiłku ujawniła mi się niesamowita tajemnica… w lodówkach były mrożonki. "Co za nonsens!" – powiedziałem głośno i dopiero wtedy wziąłem do ręki pierwszy z brzegu worek. Wewnątrz była zamrożona zabawka, mały, żółty, plastikowy samochodzik. W drugim worku zamrożony był twardy, pluszowy miś, w trzecim lalka w kolorowej sukience, dalej plastikowa koparka, piłka plażowa, również twarda jak kamień, wózek dla lalek, kuchenka… tysiące zamrożonych zabawek. Drzwi drugiej lodówki same już, bez mojej pomocy, otworzyły się z trzaskiem. Potem następne… i następne. Jedne po drugich otwierały się kolejne szklane drzwi i szuflady wzdłuż ginącego gdzieś na horyzoncie korytarza. Nie mogłem już iść dalej przed siebie. Tysiące, miliony mrożonych zabawek wysypywały się z chrzęstem oszronionych worków plastikowych, zagradzając mi dalszą drogę. Chciałem zawrócić i iść z powrotem w stronę dzwoniącej kasy, ale i za moimi plecami wysypywały się mrożone misie, hulajnogi, lalki w kolorowych sukienkach, lokomotywy, auta…

Obudziłem się z uczuciem narastającej paniki. Usiadłem na łóżku i otarłem dłonią spocone czoło.

***

Wieczorem, po saunie i kilku piwach, Karol wrzucił dwa wielkie steki na rozgrzany ruszt grilla. Jak to nieczęsto w życiu bywa, ten dzień minął dokładnie tak, jak został zaplanowany.

Rano Darek przerzucił ostatnich (chwilowo) gości na drugi brzeg i jeszcze przed ósmą zabrał się z Karolem do rozkręcania turbiny na części pierwsze. Pół wisząc, a pół stojąc na wysokiej drabinie, Darek spuszczał na prowizorycznej windzie wszystkie części w kolejności rozbierania urządzenia. Karol układał je w tej samej kolejności na stole, co potem miało ułatwić składanie wszystkiego do tak zwanej kupy. Bez większego trudu udało się wybić duże podrdzewiałe łożysko.

Po przerwie na kanapkę złożyli i skręcili wszystkie części w jedną całość.

– Nic nie zostało – z uśmiechem zauważył szef.

– To chyba dobrze? – zapytał pomocnik.

– Bardzo dobrze – potwierdził szef.

Popołudniowa bryza ruszyła delikatnie i bez skrzypnięcia skrzydłami wiatraka, a na tablicy rozdzielczej w szopie zabłysnęła kolejno każda czerwona dioda. Wszystkie kable zostały podłączone prawidłowo i od nowa rozpoczęło się ładowanie baterii.

***

Wszystko wskazywało na to, że tamtego wieczoru moje tajemnicze zadanie ruszy z miejsca. Jedną ze sztuk zawodu gliniarza tajniaka jest picie alkoholu (na przykład z grupą uzbrojonych gangsterów) w taki sposób, żeby nie pić i nigdy nie stracić kontroli nad tokiem wydarzeń. Najprostszy ze sposobów na udawanie picia wódki z kieliszka polega na wypluciu alkoholu do szklanki z popitką tak, żeby współbiesiadnicy tego manewru nie zauważyli. Sztuką jest również wiarygodne odegranie pijanego. Tym razem jednak, po soczystym steku i kilku kieliszkach, postanowiłem nie udawać i nie grać, tylko po prostu popić sobie, zlecając całe zadanie notowania wydarzeń mojej wspaniałej zapalniczce.

Udawanie pijanego w dużym gronie biesiadników jest bardzo łatwe.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.