– To pan Władzio – wymówiła moje imię miękko, prawie pieszczotliwie – przyszedł zapytać o Saszkę. Tak?
– Tak.
– Ale mną pan wcale nie interesuje się?
– Owszem, i panią też.
– I mną też?
Oczy jej lśnią coraz weselej. A mnie robi się tak strasznie gorąco. "Po co ja tu wlazłem? Przecież ona wyraźnie śmieje się ze mnie!" Lecz mówię dalej, nie wiem co i po co:
– Tak... Panią też... Bo pani mi powiedziała wtedy... w niedzielę...
– Słucham, słucham?
– ...Powiedziała pani... – I ja wciąż z tym "pani"! – Żeby przyjść kiedyś...
– Aha! tak, tak... pamiętam! Pamiętam!... No i pan Władzio znalazł wolny czas...
– Właśnie.
– ...I przyszedł sobie odwiedzić mnie...
– Właśnie.
– ...po nocy...
– Tak.
– A dla humoru pan Władzio trochę podpił sobie. Co?
"Wyraźnie kpi ze mnie!" Zaczyna ogarniać mnie złość. Czuję się przyciśnięty tymi pytaniami do muru. Mówię zimno:
– Ja zawsze podpijam sobie! Stać mnie na to!
– A jakże! Pan Władzio chłopiec fartowny...
Chcę coś powiedzieć, lecz Fela zatrzymuje mnie ruchem dłoni i mówi dalej:
– ...A czy pan Władzio zawsze tak: gdy sobie podpije, idzie do znajomych dziewczynek?
Nagle czuję, że tracę panowanie nad sobą. Zaczynam mówić. Chcę zatrzymać się i nie mogę. Mówię coraz zapalczywiej:
– A czy to pannę Felcię tak bardzo obchodzi, gdzie ja chodzę po nocach? Ja nie pilnuję, gdzie panna Felicja idzie po pijanemu. I chłopaczków też nie liczę!
– No? – Fela bierze się jedną ręką pod bok. – A to bardzo ładnie! Bardzo! – Dziękuję za uznanie! A co się tyczy tego, że zaniepokoiłem pannę Felicję, to ślicznie przepraszam...
– Proszę bardzo.
– Pani mi przerywa!
– Przepraszam...
– Proszę... Więc przepraszam i w ogóle mogę nigdy więcej panny Felicji nie niepokoić swym towarzystwem.
– A to: jak pan uważa...
Patrzę w jej twarz zimną, spokojną, prawie martwą, a tak cudną. Nagle spostrzegam na jej czole długą pionową zmarszczkę. Zmarszczki tej nie było przed chwilą. "Co ona mi przypomina?... Aha! Ma ją Saszka!"
– Dobranoc pani!
– Dobrej nocy panu!
Zawracam w miejscu i stanowczym, szybkim krokiem opuszczam mieszkanie. Na podwórzu zatrzymuję się i czuję, jak fala goryczy zalewa mi duszę. "Po co ja to wszystko mówiłem? Po co? Ona była z początku w tak dobrym humorze! Nigdy nie widziałem u niej tak wesołych, promiennych oczu! Wyraźnie żartowała! a ja obraziłem się! Po co? o co?... Co teraz robić?... Iść i przeprosić ją... Nie, nie mogę... Za nic nie zrobiłbym tego!... za nic!"
Patrzę w oświetlone okna mieszkania. Widzę poruszającą się w izbie postać. Na okna pada ruchomy cień. Potem słyszę otwieranie drzwi do sieni. Potem... drapie mnie po sercu zgrzyt zasuwki. Wkrótce w izbie zrobiło się ciemno.
Powolnie obchodzę dom wokoło i z łomoczącym w piersi sercem skradam się pod tamto okno. Znów patrzę przez szparą pomiędzy dolnym brzegiem firanki a parapetem.
Fela siedzi przy stoliku. Dłonią lewej ręki przyciska otwartą książkę, a prawą, zaciśniętą w pięść, uderza po stole. Twarz ma zimną. Oczy ponure. Trwa to dłuższy czas. Potem dziewczyna pochyla się nad książką i zaczyna czytać... Nagle zatrzaskuje książkę i rzuca się na oparcie krzesła. Dłonie położyła na krawędzi stolika.
Patrzę nieustannie w jej twarz, w jej oczy i ogarnia mnie żal... Zaczynam gryźć wargi... Wtem spojrzenia nasze spotykają się... "Przecież nie może dostrzec mnie tu z oświetlonego pokoju! A może odczuwa mój wzrok?" Widzę, że na czole jej zjawia się znów długa, pionowa zmarszczka, a oczy przybierają drapieżny wyraz... Chcę cofnąć się... W tej chwili Fela szybkim ruchem odsuwa na bok firankę. Jednocześnie pochylam się w cieniu domu, przekradam się w bok. Robię kilka susów w głąb ogrodu, a potem zbliżam się do płotu i siadam przy nim w jakimś zielsku.
Okno otwiera się. Widzę w oświetlonym jego prostokącie, jak w ramie, sylwetkę dziewczyny. Pochyla się naprzód i stara się przejrzeć ciemność. Nasłuchuje. Długo ni rusza się z miejsca...
Potem okno zamknięto, a jeszcze po chwili zgaszono lampę.
Powstałem. Długo trwałem bez ruchu. Księżyc piął się w górę. Pośpiesznie nurkował między chmurami. Gwiazdy spozierały wymownie i spokojnie. Wielki Wóz nieustannie pędził ku zachodowi.
Przelazłem przez parkan i poszedłem wąskim zaułkiem. Było dość widno. Przechodniów nie spotykałem wcale. Gdy zbliżałem się do ulicy Mińskiej, dostrzegłem idącą mi naprzeciw grupę ludzi. Głośno rozmawiali i śmiali się. Widocznie byli pijani. Gdy zbliżyłem się ku nim, odróżniłem głos Alfreda. Chciałem cofnąć się, lecz wiedziałem, że dostrzegli mnie, więc poszedłem naprzód.
Gdy byłem już blisko, poznałem braci: Alfreda, Alfonsa i Albina Alińczuków. Do kompletu brakowało Adolfa i Ambrożego. Byłem o kilkanaście kroków od nich; zacząłem zbaczać z drogi, chcąc ich wyminąć. Oni również poszli w bok, starając się zastąpić mi drogę. Wówczas ja poszedłem w prawo. Oni również ruszyli w prawo. Alfred zataczał się na nogach i śmiał się wrzeszcząc:
– A!... Mamy frajera!... Felin... – powiedział kilka brzydkich wyrazów.
Poczułem, że krew rzuciła mi się do twarzy, lecz nie odpowiedziałem nic i chciałem ich wyminąć. Wtem Alfons podstawił mi nogę, a Alfred zaskoczył z przodu.
– Co chcesz? – zwróciłem się do niego.
– Mordę ci okuć, żłobie! – odparł Alfred.
– Co ty z nim gadasz? Wal go! – krzyknął Alfons i zamierzył się na mnie pięścią.
Wówczas kopnąłem go silnie nogą w brzuch. Alfons jęknął i usiadł skurczony na ziemi. W tym momencie Alfred i Albin rzucili się na mnie. Zbili mnie z nóg.
Wówczas wyrwałem z kieszeni rewolwer, którego rączkę od dawna miałem w dłoni. Alfred dusił mnie za gardło. Oparłem lufę rewolweru o jego udo i pociągnąłem silnie za cyngiel. Padł strzał. Alfred skoczył w górę, lecz zaraz upadł na ziemię. Ja porwałem się z miejsca i zacząłem kopać Alfreda. Wtedy Albin odbiegł na bok i wrzasnął: – Policja!... Policja!... Mordują!... Policja!...
Porzuciłem Alfreda i Alfonsa na ziemi i pośpiesznie ruszyłem z powrotem. Albin szedł z dala za mną. Zrobiłem kilka kroków ku niemu i wywaliłem z nagana w górę... Potem bez przeszkód poszedłem ulicą w kierunku żydowskiego cmentarza. Z tyłu słyszałem krzyki:
– Policja!... Mordują!... Policja!...
– Trzyyymać go!
Gdzieś z dala zaturkotał gwizdek. Nie poszedłem do domu, a kierowałem się w pole. Potem, obchodząc wokoło miasteczko, dostałem się do mieszkania Szczura.
Znalazłem go w stodole. Spał. Obudziłem go i opowiedziałem o zajściu z Alińczukami.
– Co teraz robić? – zapytałem go.
– Dałeś im pieprzu powąchać! Wyuczyłeś chamów! A teraz źle z tobą!... Zameldują na policję!
– A jeśli ja sam pójdę do komisariatu i opowiem, jak mnie napadli?
– Coś ty, zwariował?... Ty nie masz świadków!... Dostaniesz i za broń, i za postrzał... W śledztwie posiedzisz z rok czasu! Ja na tym się znam! – Cóż robić?
– Musisz na razie chować się, a potem zobaczymy. Nie wiadomo jeszcze, jak postrzeliłeś Alfreda?
– Waliłem w nogę!
– Waliłeś w nogę, a mogłeś trafić w brzuch! Ja jutro pójdę na zwiady, a ciebie zamelinuję w stodole... Znam takie miejsce... tu blisko. Tam możesz i przez rok się melinować. Nikt ciebie nie znajdzie.
Natychmiast poszliśmy w drogę. W pewnym miejscu, na brzegu miasteczka, zbliżyliśmy się do dużej stodoły. Była zamknięta na ciężką kłódkę. Wleźliśmy, usuwając na bok deskę, przez otwór pod wrotami stodoły. Potem założyliśmy z powrotem deskę.
W stodole było ciepło i cicho. Panował tu mrok. Stodoła była obszerna. Zobaczyłem w niej wiele różnych zakamarków.
– Tu można batalion żołnierzy zamelinować. A ciebie tu i sam diabeł nie znajdzie. Tylko nigdzie nie wychodź stąd.
Szczur zostawił mnie w stodole, a sam poszedł do miasta. Po godzinie wrócił. Przyniósł dla mnie setkę papierosów, butelkę spirytusu, kilka flaszek wody i sporo jedzenia. Wleźliśmy na sąsiek i tam z pomocą Szczura zrobiłem głęboką norę. Potem Szczur obiecał odwiedzić mnie wieczorem i odszedł.
10
Minęły dwa tygodnie. Jest połowa września. Złoty sezon rozpoczął się. Granica ożyła. Przemytnicy pracują zacięcie. Są partie, które chodzą po trzy razy tygodniowo. Ja ukrywam się nadal w stodole. Dni spędzam samotnie i wiele śpię. A wieczorami i nocami robię wyprawy do miasteczka, starając się być nie rozpoznanym.