Przez ostatnie dni codziennie rano Tom Norman odczytywał ten sam tekst na swoim telefonie satelitarnym, po czym przesyłał treść do Kevina Browna: "SBZ" – status bez zmian. Resztę dnia spędzał na długich spacerach wzdłuż plaży i przystani jachtowych, poznając piękne zaułki miasta i rozmyślając nad istotą zadania, którego się podjął.
***
– Halo… Kevin?
– Tak, pani senator. Dzień dobry. – Kevin Brown od razu poznał ją po głosie.
– Tu mówi Helen Trixton. Dzień dobry – pani senator jeszcze raz potwierdziła swoją tożsamość. – Co słychać? Czy wszystko w porządku?
– Status bez zmian. Cztery dni temu otrzymaliśmy pierwsze nagranie rozmowy. Treść nagrania nie ma większego znaczenia, ale potwierdza fakt, że nasz człowiek jest w dogodnej pozycji do przeprowadzenia powierzonego mu zadania.
– Co znaczy… treść bez znaczenia?
– Jest to po prostu fragment życiorysu podmiotu, niedotyczący jednak tematu. Uważam, że to nieźle jak na kilka dni akcji.
– Tak, to całkiem nieźle, Kevin. Czy mogę osobiście stwierdzić, że to nagranie jest bez znaczenia?
– Oczywiście. Zaraz prześlę to pani senator w oryginale, bez żadnych zmian.
– Dobrze, Kevin. To bardzo dobrze. Widzisz, Kevin, czas szybko płynie i powoli zaczyna go brakować. Kampania wyborcza w wielu stanach toczy się już na pełnych obrotach.
– Robimy, co w naszej mocy, jednak w tak delikatnej sprawie agresywne popychanie może przynieść odwrotny skutek.
– Oczywiście. Rozumiem. Ważne jednak jest, że pamiętamy oboje, jak doniosłe i wielkie znaczenie dla narodu amerykańskiego ma wynik powierzonej tobie sprawy.
– Tak jest, pani senator. Oczywiście.
– Dobrze, Kevin, to bardzo dobrze, że nadal rozumiemy się w tej sprawie. Pamiętasz nasze wszystkie rozmowy na ten temat?
– Oczywiście, pani senator, że pamiętam.
– Dobrze, Kevin. To bardzo dobrze. No to na razie, do usłyszenia.
– Do usłyszenia, pani senator.
***
We wtorek po raz pierwszy wybrałem się w góry. Ali i Baba dzielnie mi towarzyszyły na czterogodzinnym spacerze. Rzeczywiście spacery po lasach w Ontario i Quebecu to zawody w zupełnie innej lidze. Tyle potu, ile pozostawiłem na kamieniach ścieżki Karola po pierwszej godzinie podejścia, starczyłoby na tygodniową wyprawę po równinnych terenach wschodniej Kanady. To samo porównanie odnieść można do widoków, które czekały na mnie w nagrodę za wysiłek.
Zadyszany odpoczywałem na szczycie urwiska wznoszącego się ponad czterysta metrów nad poziomem jeziora. Stałem oparty plecami o pień sosny uczepionej szponami korzeni skały, która to z kolei walczyła z uderzającą równomiernie wodą kilkumetrowego wodospadu. Ocierając pot z twarzy, z jednego miejsca widziałem trzy różne pogody. Z lewej, południowej strony jeziora Arrow było pięknie i słonecznie. Na wprost mojego urwiska, czyli na zachodzie, chmury zasnuły zupełnie krajobraz, a na północy lało niemiłosiernie. W ciągu jednej godziny w górach widziałem krajobrazy, których nie ujrzałbym w ciągu tygodniowej wyprawy po równinach.
Zejście w dół po śliskich kamieniach i jeszcze bardziej śliskich odcinkach błotnistej ścieżki wcale nie było łatwiejsze niż wspinaczka ku niebu. Tak jak bez proroczych zdolności łatwo jest przewidzieć kaca po piciu alkoholu, tak i ja przewidywałem piekący ból w udach po tej wyprawie.
W południe wyczerpany wróciłem na wyspę. Moja forma fizyczna nadal pozostawiała wiele do życzenia. Wieczorem wrócił Karol. Cały ładunek, sto paczek drewnianych dachówek, ledwo zmieścił się w dwóch łodziach. Zamiast jak zwykle zacumować przy pomoście na wyspie, podpłynęliśmy pod sam domek Sosnowy i tam podciągnęliśmy nasze głęboko zanurzone łodzie pod samą plażę.
Po wyładunku towaru Karol zabrał zakupy spożywcze do domu, a ja taczkami przewiozłem dachówki pod ścianę kabiny. Zachód słońca zakryły czarne, deszczowe chmury, zaczął wiać wiatr i kolacja przy grillu została odwołana. Każdy zjadł coś w swoim domu.
Następnego dnia lało i zgodnie z przepowiednią nogi cierpiały od bóli zakwasowych. Moja wyprawa wodą do Revelstoke została oczywiście przełożona na następny dzień z nadzieją, że pogoda się poprawi. Nie byłem nawet na porannym wiosłowaniu i wysłałem krótki tekst raportu z domu, uważając, żeby mnie nikt nie zauważył. Na szczęście okazało się, że była to tylko jednodniowa ulewa. Wieczorem Karol zaprosił mnie na piwo.
– Podpłyniesz aż tutaj do drugiej przystani. Stąd jest bliżej do wszystkich sklepów – powiedział szef, pokazując na ekranie swojego komputera mapę satelitarną.
– Kup sobie, co tam chcesz do jedzenia. Tu masz wypłatę za pierwszy tydzień pracy – pokazał kopertę leżącą na stole.
– Dziękuję.
– Zarobiłeś. Mniej więcej w tym miejscu, na Front Street, znajduje się Pub na Zakręcie. Prowadzi go moja znajoma Karen. Masz tam zapłacony lunch i piwo. Powiedz jej tylko, że u mnie pracujesz. OK?
– OK. Dzięki jeszcze raz. Pomyślałeś o wszystkim.
– Aha, i nalej ze trzy kanistry paliwa do łodzi. Pompa jest na przystani. Próbowałem jeszcze tego wieczoru nawiązać konwersację i powrócić do wspomnień, ale rozmowa jakoś się nie kleiła. Karol odpowiadał pojedynczymi zdaniami. Skończyło się tym, że to ja musiałem opowiadać zmyślone pierdoły o sobie. Karol zadawał sporo pytań. Wypiliśmy po trzy piwa i wypaliliśmy cygaro, ale atmosfera była jakaś inna, bardziej na dystans bez momentów otwartości.
Nagranie było bezużyteczne i miałem zamiar skasować moje własne brednie. Niestety po wybraniu opcji usuwającej części nagrania moja genialna zapalniczka zapytała mnie o dwunastocyfrowy kod, o którym nie miałem pojęcia. Wyraźnie decyzja o tym, co jest ważne, a co nie, nie należała do mnie.
Następnego dnia rano wyjrzałem przez okno. Prognoza pogody z komputera sprawdziła się. Było chłodno po wczorajszym deszczu, ale bez wiatru i mgły widoczność była idealna.
Spakowałem do łodzi kilka worków na zakupy i wyruszyłem w górę jeziora Arrow, czyli, inaczej mówiąc, w górę Columbia River. W słoneczny dzień woda jeziora traci swoją szarość, zamieniając się w zielonkawy turkus.
Na początku dziewiętnastego wieku ekipa Simpsona, poszukując dogodnej trasy dla linii kolei transkontynentalnej, natknęła się na "skałę strzał". Był to nawis skalny nad wodą jeziora, z którego okrągłych otworów wystawały setki strzał Indian. Skąd tam się te strzały wzięły, tego nie wiadomo, ale ułatwiło to nazwanie ciągu jezior i tak powstało Górne i Dolne Jezioro Strzały – Arrow Lake. Później, kiedy dociągnięto linię kolejową do Revelstoke, wzdłuż jeziora rozpoczęła swoją działalność Columbia and Kootenay Steam Navigation Company, łącząc liniami parowców rzecznych Revelstoke ze stanem Washington. Malownicze, ośnieżone szczyty odbijały się w spokojnej tafli jeziora. Podobno na południu brzegi jeziora są łagodniejsze, a piaszczyste i złote plaże przyciągają tam turystów.
Jezioro wokół mnie otoczone było stromymi klifami i skałami rzucającymi cień na szmaragdową wodę. Wyprawa okazała się krótsza, niż przewidywał Karol. Po dwóch godzinach zza skalistego brzegu wyłoniło się miasteczko Revelstoke. Zgodnie z poleceniem dopłynąłem do drugiej przystani, zacumowałem łódź przy nabrzeżu i ruszyłem na zakupy.
W sklepie alkoholowym zauważyłem piwo Tyskie, które dobrze pamiętałem z ostatniego wyjazdu do Polski. Kupiłem dwa kartony. Na poczcie czekała na mnie dosyć ciężka paczka z częściami do wiatraka i prądnicy. Kiedy załatwiłem wszystkie sprawy, odnalazłem Front Street i Pub na Zakręcie.
***
– Halo, Karen! Jak się masz?
– W porządku. To ty, Karl? Nie pamiętam, kiedy ostatnio do mnie dzwoniłeś…
– Dzwonię, żeby się dowiedzieć, czy mój pomocnik trafił do ciebie na lunch.
– A tak, był tu. Zjadł i wypił piwo na twój rachunek, i nawet zostawił napiwek. Niedawno wyszedł. Trzeba przyznać, że całkiem przystojny. Czy wszyscy Polacy są tacy przystojni?
– Tylko niektórzy tak bardzo jak ja. Czy tamten w autobusie z Kamloops był