Gdy zapada zmierzch porzucamy polanę i idziemy do lasu. Kilka razy oglądam się i widzę pnące się w górę płomienie olbrzymiego stosu... Jest to ofiara dzikich dla licznych i kapryśnych bożków lasów, pól, nocy i... granicy.
Z początku zdaje mi się, że w lesie jest już ciemno, lecz wkrótce oczy przystosowują się do mroku i widzę, że wieczór jeszcze nie nadszedł.
Wychodzimy z lasu. Z dala majaczą ciemne kontury zabudowań. Migocą światła w oknach chutoru.
– Tu zaczekajta, aniołki! – mówi Anioł i idzie w stronę chutoru.
Wraca za kwadrans wraz z Belkiem Stypą. Przynosi 10 flaszek samogonu. bierze sobie jedną butelkę, drugą daje Sumowi (arystokracja partii), a reszta nam: po flaszce na dwa pyski.
Pojemy na miejscu cuchnący rybą samogon. Jest dość mocny i znacznie podnosi nasz nastrój.
Wyruszamy w drogę. Idziemy, z papierosami w zębach, grupkami po dwóch, po trzech. Niektórzy opierają się na kijach, inni niosą je, jak karabiny, na ramieniu. Słychać gwar rozmów. Las kończy się. Przed nami otwarte pola. Patrzę na niebo i widzę Wielką Niedźwiedzicę. Robi mi się wesoło. Powtarzam w myśli kolejno imiona poszczególnych gwiazd: Ewa, Irena, Zofia, Maria, Helena, Lidia, Leonia... Przypominam sobie Lonię.
Rozpoczyna się marsz, prawie bieg przez pola. Chłopaki idą bez nosek, a alkohol coraz bardziej nas podnieca. Mijamy z prawej i z lewej wsie, słyszymy głosy ludzkie, widzimy światła w oknach.
Wychodzimy na dobrze wyjeżdżoną drogę. Słyszę z dala turkot kół. Oczekuję, że zejdziemy z drogi, lecz omyliłem się. Podążamy dalej drogą. Turkot rozlega się coraz bliżej. Z ciemności wyłania się siwy koń, a za nim długi, drabiniasty wóz. Widzę w nim trzech chłopów i kobietę, która ma na głowie białą chustkę.
Zatrzymują konia i zdziwionymi oczami patrzą na nasz pochód. Słyszę głosy chłopaków:
– Patrzcie: trzech na jedną!
– Co sprzedajecie: krówkę, czy jałówkę?
– Chodź, mała, na trawkę, pogrzejemy się!
Mijamy wóz i zanurzamy się w mroku. Powietrze jest ciepłe, aromatyczne. Wsadzam rękę do kieszeni kurtki i ściskam dłonią, ciepłą od mego ciała rączkę nagana. Nagle ogarnia mnie dziecięca radość. Chce mi się śmiać, skakać, koziołki fikać. Czuję nadmiar sił i zdrowia. A niebezpieczeństwa?... Nie dbam o to!... Mam maszynę, co nie zdradzi mnie nigdy. Siedem nabojów pewnych... "Siedem nabojów w maszynie. Siedem gwiazd na niebie!" Robię oko do Wielkiej Niedźwiedzicy, a potem pokazuję jej język. Potem pluję: cholera, chyba i ja wariat! Brniemy lasem na zachód. Idę z rewolwerem w ręce. nikt tego nie dostrzeże, a druga linia już blisko. Mijamy strumienie, wąwozy, rowy...
Nagle stanęliśmy – pierwszy Anioł, a za jego przykładem wszyscy. Jesteśmy 200 kroków od brzegu dużego lasu. Drzewa stoją tu rzadko, lecz wzrok sięga zaledwie o 20 kroków. Stoimy długo w milczeniu. Potem Anioł rusza stanowczym krokiem naprzód. Obok niego idą Sum i Szympans. Wtem z przodu usłyszałem jakiś szmer. Ktoś z naszych krzyknął: „Stój!” Błysnęło kilka latarek. Anioł, Sum i Szympans z kijami w pogotowiu skoczyli naprzód. My za nimi. Rozległ się trzask chrustu... Łomot szedł po lesie i oddalał się coraz więcej od nas. Zbliżyliśmy się do brzegu lasu. Zobaczyłem Anioła, Suma i Szczura. Mieli w rękach i oglądali jakieś worki. Spojrzałem na nie uważniej. Były to noski przemytników.
– To plitowali, jak anioły! – rzekł nasz maszynista.
– Drapnęli jak koty! – dodał Szympans.
– Kto to był? – zapytał Plusz.
– Pewnie nasi... z Rakowa – rzekł sum. – Zaraz zobaczymy.
Anioł zaczął rozpakowywać noski. Były w nich pończochy, trykocina, chrom.
– To partia Adama Druniły. On bierze towar od Arona z Wileńskiej – powiedział Sum.
– No, chłopaki, będzie gaz dla wszystkich i po parę guzików też.
Wzięliśmy noski i poszliśmy przez szeroką łąkę ku rzece.
Druga linia. Woda tu dość głęboka, lecz na brody nie idziemy, bo tam w ostatnim miesiącu wpadło kilku chłopaków z różnych partii.
Chłopaki rozbierają się zupełnie i niosąc ubranie w rękach idą ku przeciwległemu brzegowi. Zanurzają się po piersi w wodzie. Pośpiesznie docieram do brzegu i zrzucam tam ubranie. Idę z powrotem do wody i kilka razy zanurzam się z głową w wodzie. Potem wybiegam na brzeg i prędko się ubieram.
Znów idziemy naprzód, ku granicy. Idziemy pośpiesznie, lecz każdy się stara nie sprawiać niepotrzebnie hałasu, aby nas nie posłyszano z dala. Prawie wszyscy mają w rękach latarki. Ja trzymam w ręce wciągnięty do rękawa kurtki nagan.
Granica tuż, tuż... Prawie biegiem wypadamy na dukt i posuwamy się wzdłuż zasieku. Znów zgrzytają ostrza nożyc i przecięte druty opadają na strony... Droga wolna. Jazda naprzód!
O godzinie drugiej w nocy przyszliśmy na cmentarz, leżący na brzegu miasteczka. Stąd chłopaki rozchodzą się na wszystkie strony. Ja idę spać do Szczura. Nie pukamy do mieszkania, a idziemy do stodoły i układamy się tam na miękkim, wonnym sianie... Śnią mi się dzicy, granica, pościgi, ucieczki i Lonia... Często widzę ją we śnie. Może myśli o mnie? Chciałbym bardzo ją zobaczyć! Dotychczas nie miałem od niej żadnej wiadomości. Zamierzam koniecznie odwiedzić ją przy najbliższej sposobności. Chciałem napisać do niej list i oddać chłopakom, którzy bywają w Mińsku, lecz obawiałem się, aby nie pochwycono ich w drodze.
Wówczas Lonia mogłaby znów mieć różne przykrości.
Nazajutrz rano poszedłem do Pietrka i Julka, lecz nie zastałem ich w domu. W czasie mej nieobecności wyruszyli w drogę z partią Jurlina. Po naszym wystąpieniu z partii Jurlina, oni zaczęli z nim chodzić. To bardzo mi się podoba. Bądź co bądź, ta partia najpewniejsza i ma dobrą melinę. A chłopaki potrzebują zarobić na zimę. Julka Wariata nie poznaję: pod wpływem Pietrka zrobił się stateczniejszy, wiele uczy się i czyta.
Wieczorem poszedłem do Ginty i bawiłem się do późna w naszym salonie. Szczur również tam był. Dał mi 45 rubli: 15 za noskę, a 30 – to dola z tamtych nosek, które zabraliśmy w lesie uciekającym przemytnikom. Później po cichu wymknąłem się z salonu. Poszedłem do Saszki. Nie... nie do Saszki! To tylko pretekst... Chciało mi się bardzo zobaczyć Felę.
W mieszkaniu Weblinów było ciemno. Obszedłem je wokoło. Zobaczyłem, że jedno okno jest oświetlone. Okno to wychodziło z pokoju Feli do ogrodu.
Po cichu skradałem się bliżej. Okno było zasłonięte firanką, która u dołu nie dochodziła do parapetu. Pochyliłem się i zajrzałem przez szparę do środka. Omal nie cofnąłem się... Przy oknie znajdował się mały stolik. Na nim paliła się lampa i w jej świetle zobaczyłem wyraźnie twarz Feli... Oparła głowę na dłoniach i czytała jakąś książkę. Twarz jej przy świetle lampy wyglądała uroczo; nie mogłem oderwać od niej spojrzenia... Przewróciła kartkę... znów czyta... Po chwili jej twarz rozbłysła w wesołym uśmiechu. Oczy mieniły się i lśniły, jak drogie kamienie. Były w nich dziwne głębie; tryskały z nich ciepłe promienie, które i mnie przepoiły radością... Chwyciła zębami dolną wargę i chwilę tak trzymała... Potem uśmiech zniknął. Twarz jej zrobiła się zimna, prawie surowa. Lecz ten chłód palił mnie jak ogień i pociągał ku sobie nieodparcie. Gotów byłem stać tak długo i upajać się jej widokiem, lecz bałem się, aby nie dostrzeżono mnie z ulicy.
Po cichu oddaliłem się od okna i stanąłem pośrodku dziedzińca. Długo wahałem się, potem stanowczym krokiem zbliżyłem się do drzwi mieszkania. Ująłem klamkę. Chwilę tak trwałem. Potem poszedłem powolnie ku bramie. Na ulicy długo stałem nieruchomo. Wąski sierp księżyca płynął po niebie. Gwiazdy świeciły jasno. Noc pachniała, Wielka Niedźwiedzica była szczególnie piękna.
Czułem, że nie mogę stąd odejść, że muszę zobaczyć Felę, usłyszeć jej głos, powiedzieć jej coś... Coś bardzo ważnego!
Poszedłem znów ku domowi. Poruszyłem klamką u drzwi. Zamknięte. Nagle pokusa: mogę jeszcze cofnąć się!... Bo co ja jej powiem?... Lecz wbrew temu życzeniu zbliżam się do okna. Do tego okna, w które pukałem kiedyś, na jesieni zeszłego roku, gdy przyniosłem tu Saszkę Weblina... Pukam w szybę. Wiem, że robię to zbyt silnie. Lecz nie wiem dlaczego, zaczynam pukać jeszcze mocniej, natarczywiej.
Wkrótce słyszę w mieszkaniu prędkie stąpnięcia, a potem zza okna rozlega się głos Feli:
– Kto to?... Co jest?...
– Ja.
– Kto "ja"?
– Władek.
– Właadek?!... Zaraz...
Znów słyszę jej kroki. Idzie do swego pokoju. Później wychodzi do ogólnej sali z zapaloną lampą w ręce. Stawia ją na stole i prędko idzie do sieni.