farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (35)

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Siedzieli w nim Anioł, Sum i Żyd odprowadzający, Berek Stypa. Powoził Kostek Kulawy, parobek Centaura. Anioł zawołał jednego z chłopaków i powiedział do niego kilka słów. Tamten skinął mu głową. Wóz potoczył się naprzód i wkrótce zniknął za zakrętem.

Chłopaki, grupkami po kilku ludzi, skierowali się na Słobódkę, a stamtąd poszli drogą w kierunku Duszkowa.

Niedaleko za Wygoniczami, z lasu, naprzeciw pierwszej grupki przemytników, wyszedł Anioł. Zaczekali razem na resztę chłopaków, a potem skierowali się w głąb lasu.

W pewnym miejscu Anioł zatrzymał się w pobliżu olbrzymiego stosu chrustu, obok którego stali Sum i Berek Stypa. Anioł zaczął wyjmować spod gałęzi noski. Rzucał je niedbale na ziemię, licząc głośno: raz, dwa, trzy... Odliczył osiemnaście i urwał. Zwrócił się do nas:

– Brać noski! Po anielsku...

Iść w drogę było za wcześnie. Chłopaki rozeszli się po lesie i wycinali sobie nożami grube kije. Dzicy stale tak robili – szli w drogę z kijami, którymi nieraz gnali i bili zastępujących im drogę "padkich" na łatwą zdobycz chłopów. Ja i Szczur również wycięliśmy sobie dwa grube kije. Potem chłopaki zebrali się w pobliżu chrustu i leżąc na mchu palili papierosy.

Było nas dziewiętnastu. Zbliżał się wieczór. W lesie robiło się coraz ciemniej. Anioł zbliżył się do stosu chrustu i ostrożnie dostał spod niego spory worek. Zaczął wyjmować z niego i rzucać na mecz, w różnych kierunkach flaszki spirytusu. Odliczył dziewięć i powiedział:

– Po jednej na dwóch! Jak aniołki... Chłopaki zaraz zabrali się do picia, a Anioł starannie zawiązał worek i dał go Sumowi, jako dodatkową noskę.

– Ty poniesiesz!... Tylko nie stłucz i nie uchlaj się!

Sum coś mruknął i wziął worek. Chłopaki pili. Niektórzy zachłystywali się spirytusem i kaszlali. Rozległy się wesołe głosy i wybuchy śmiechu. Zapadł zmierzch.

– No, wariaci, brać noski! – krzyknął Anioł.

Wszyscy powstali z miejsc i zaczęli zakładać na barki paski nosek. Noski były ciężkie. Nieśliśmy skórę na podeszwy. Towar to tani, lecz dawał od 150 do 300 procent zysku.

– No, ciach!... I ani mru–mru!... – rzekł do chłopaków Anioł ruszając w drogę.

Ktoś, w odpowiedzi, wybuchnął głośnym śmiechem. Inny gwizdnął. Partia poszła naprzód. Chłopaki nie zachowywali ciszy ani dystansu. Łamali krzaki, trzaskali gałęźmi, kaszlali, klęli, śmiali się i rozciągnęli na ćwierć kilometra. Anioł kilka razy zatrzymywał się i groził pięścią, lecz to nie skutkowało i wywoływało tylko śmiech. Wówczas Anioł poszedł tak prędko naprzód, jakby chciał uciec od nas. Musieliśmy prawie biegiem podążać za nim.

Ja i Szczur szliśmy w środku partii. Z początku mnie dziwiło takie zachowanie przemytników w pobliżu granicy, a potem zrobiło mi się też wesoło. Spirytus mnie rozgrzał, a niesforny marsz chłopaków wykluczał myśli o niebezpieczeństwie.

Ktoś, idąc o kilkanaście kroków przede mną, zaciągnął na motyw "Jabłoczka",

Co ja widzę, co ja słyszę? 
Trocki wlazł na "kryszu" 
I tak wrzeszczy do narodu: 
"Figę macie – nie swobodę!"

– Zdrowo!

– Rąbaj dalej!

Rozległy się głosy przemytników i Waluś Szympans (to on śpiewał), przepitym tenorem ciągnął dalsze strofy "Jabłoczka".

Nagle partia zatrzymała się. Do Szympansa podbiegł Anioł.

– Zamknij mordę, żłobie!

– No, bo co?

– Bo to!... Bo do bolszewików w łapy was zaprowadzę!... Jak aniołków!... Zaraz granica!... Masałki drogę zastąpią!...

Anioł ruszył naprzód. Idziemy prędko. Teraz nikt nie śpiewa, lecz i bez tego sprawiamy wiele hałasu!

Po pewnym czasie wpadamy na dukt graniczny. Tak samo prędko, nie nasłuchując i nie zatrzymując się wcale, ruszamy dalej. Jest dość widno. Można odróżnić teren na przestrzeni kilkudziesięciu kroków. Widzę przed nami wysoki i szeroki zasiek z drutu kolczastego.

Anioł skręca w lewo i idzie wzdłuż duktu. Mijamy słupy graniczne. Chłopaki w przejściu trzaskają w nie dłońmi lub uderzają końcami kijów w kopce. Anioł skręca w prawo i przystaje u zasieku. Zbliżamy się do niego.

– Migdał, nożyce! – mówi Anioł. Kostek Migdał wyjmuje zza pasa nożyce i Anioł zaczyna prędko ciąć druty, które dzwonią pod ostrzami nożyc i spadają na strony. Robota idzie prędko. Chłopaki odgarniają kijami zwisające druty.

Przejście wolne. Przechodzimy na drugą stronę duktu i podążamy naprzód. Spostrzegam, że nie wszyscy idą wilczym tropem – niektórzy kroczą obok siebie.

Słyszę z przodu głośne pluśnięcia wody. To chłopaki przechodzą rzeczułkę... bez żadnych ostrożności... w galop. Wpadłem prawie po piersi w wodę i dążę pośpiesznie za poprzedzającym mnie Szczurem. Wyłażę na brzeg i prawie biegnę za kolegą.

Dotarliśmy do zagajnika. Wtem słyszę z boku jękliwy krzyk:

– Kto idiot?

– Swój!

– Kto: swój? – pytają z dala.

– Wuj! – ryczy Sum.

W kilku miejscach słyszę wybuchy śmiechu, a o kilkanaście kroków od nas, z ciemnej grupy krzaków, buchnął strzał karabinowy. Z naszej strony błysnęło naraz kilka latarek i oświetliły wyraźnie tamtą grupę krzaków. Zobaczyłem niewyraźnie postacie żołnierzy w długich, szarych płaszczach. Kilka kijów poleciało w ich stronę. Ktoś z chłopaków krzyknął:

– Hura! na nich!

Żołnierze pośpiesznie ukryli się w krzakach. Wszystko to dobyło się w marszu, którego nie przerwano ani na chwilę.

Gdy odeszliśmy na kilkaset kroków od tamtego miejsca, z tyłu rozbrzmiały strzały i kroki. Nie zwracając wcale na to uwagi, dążyliśmy coraz prędzej naprzód.

O dwa kilometry od granicy Anioł poszedł po dobrze wyjeżdżonej drodze. Później skręcił w prawo i poszliśmy wąską ścieżką przez las.

Chłopaki rozmawiali. Od czasu do czasu błyskały latarki. Anioł nie reagował na to wcale i szedł bardzo prędko naprzód, trzymając w lewej ręce latarkę, którą był gotów oślepić napotkanego człowieka, a w lewej kij – do oparcia się i do obrony.

Od czasu istnienia partii dzikich, Anioł był dziewiątym maszynistą. Pierwszym maszynistą i założycielem partii był Antoni Mur (stale używał wyrazu "mur": jak mur! murowane! murem!). Był to wariat w lepszym stylu. Pracował nie tylko dla zarobku, lecz przede wszystkim dla wariackich kawałów. Potrafił przejść z partią wzdłuż granicy parę kilometrów i powyrywać słupy graniczne, które potem odniósł wraz z chłopakami na drugą linię i wrzucił tam do rzeki. Jego kawały pamiętają chłopaki dotychczas i nieraz wspominają Antka Wariata. Zabito go na strażnicy bolszewickiej, dokąd pijany, "wdrebiezgi", poszedł zapytać o drogę i rozpoczął "drakę" z żołnierzami.

Po nim nastąpiło sześciu mniejszych lub większych wariatów. Żaden nie skończył szczęśliwie. Jednych zabito, innych rozstrzelano lub zesłano. Poprzednikiem Anioła – ósmym wariatem – był Wańka Huk (przezwisko od: z hukiem chłopaki! aż huk pójdzie!). Poszarpał go własny granat, który miał zawieszony na pasie: przypadkowo odbezpieczył się i eksplodował. Anioł był dziewiątym wariatem (przezwisko od jego ulubionego: no aniołki! po anielsku! jak anioły!).

Życie i dzieje maszynistów dzikich, a również i chłopaków stale pracujących w partii, były niezwykłe. Poznałem potem wielu z nich i nie znalazłem ani jednego pospolitego typa. Były to przeważnie natury burzliwe, nie mieszczące się w ramach normalnego życia w społeczeństwie, których właściwym żywiołem była partyzantka, wojna, ryzykowne podróże... Była to zbieranina z różnych dzielnic Rosji i Polski. Większość stanowili uciekinierzy, którzy z rozmaitych względów nie mogli powrócić do sowietów i osiedlili się na pograniczu. Niektórzy z nich należeli kiedyś do formacji Błachowicza i służyli w oddziałach "zielonych". Granica przyciągała ich ku sobie, jak magnez żelazo. Tu żyli z dnia na dzień, tu pracowali, tu ginęli. Życie wielu z nich mogłoby być tematem dla barwnej, niezwykłej powieści. Literat znalazłby tu niewyczerpane źródło tematów i typów. Myśmy nie rozumieli tego i wcale nie myśleli o tym. Rzadko który z nas umiał pisać, nikt nic nie czytał. Polityka nie zajmowała nas wcale. Nieraz, obserwując swych kolegów i widząc ich niezwykłe charaktery, niepospolitą energię, myślałem o tym, ile ci ludzie mogliby przynieść korzyści, gdyby skierowano ich energię, zdolności, fantazję, ku pożytecznej dla ludzi pracy. A tu – marnowali wielkie nieraz siły bezużytecznie.

O godzinie drugiej w nocy przyszliśmy na melinę. Był to odosobniony chutor, otoczony ze wszystkich stron lasem. Niegdyś była tu smolarnia.

Gdy zbliżaliśmy się do chutoru, przywitało nas wściekłe ujadanie psów. Stanęliśmy. Anioł przeciągle gwizdnął trzy razy. Za parę minut z ciemności rozległ się chrapliwy głos, uspokajający psy, a potem błysnęło siedem razy z rzędu światło latarki. Ruszyliśmy naprzód. Przy bramie chutoru czekała na nas jakaś niewyraźna postać. Rozległy się wesołe głosy chłopaków:

– Zdrów, Bryła!

– Żyjesz jeszcze?

– Diabły ciebie nie udusiły?

Rozległ się niski, chrapliwy bas:

– Nie trzeba gorszych diabłów, jak wy!

Wbrew zwyczajom przemytników i meliniarzy nie poszliśmy do stodoły, lecz do mieszkania. tam, w olbrzymiej izbie o czarnych, zasmolonych ścianach, zaczęliśmy zrzucać z pleców noski. Zobaczyłem dużego, barczystego mężczyznę, mającego gęstą czuprynę na głowie i obfity zarost na twarzy. Nazwisko jego: Bryła, w zupełności odpowiadało jego postaci.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.