farolwebad1

A+ A A-

Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 19)

Oceń ten artykuł
(3 głosów)

To spory wysiłek. Poruszając się wzdłuż poziomic, pokonuje się dużo dłuższą drogę, ale za to jest to znacznie mniej uciążliwe i kosztuje wędrowca mniej energii.

Pierwsze kilkaset metrów marszu to stopniowe przestawienie organizmu na równomierny wysiłek, coś jakby szukanie odpowiedniej zębatki w skrzyni biegów ludzkiego ciała. Następnie początkowa zadyszka i złudzenie braku powietrza ustępują, zamieniając się w równomierny, głębszy niż zwykle oddech. Skóra powoli wilgotnieje, a po stu metrach różnicy poziomu pot leje się strugami po twarzy i po całym ciele. Następne sto metrów i zwiększona ilość tlenu we krwi przepływającej przez mózg wędrowca wywołuje uczucie szczęścia, tej dziwnej radości i rosnącego dystansu do błahostek codziennego życia. To chyba właśnie ten tlen i ta radość są środkami dopingującymi, powodującymi uzależnienie wspinaczy i wędrowców od gór. Ludzie, którzy kochają góry, wracają do tego potu i fizycznego wyczerpania jak narkomani do strzykawki.

Pochylony do przodu Karol starał się utrzymać stałe tempo i stałą długość kroków. Pierwszy w rzędzie maszerował Ali, za nim ziejąca parą z pyska Baba, a na końcu wysoki, lekko zgarbiony i ubrany w kraciastą koszulę flanelową Karol. W połowie drogi wysokie sosny zaczęły rzednąć, a ich miejsce zastąpiły niskie krzewy, trawa i omszone, zielone skały. To tu, od tego momentu wspinaczki, przed zmęczonymi oczyma nałogowego wędrowca otworzyła się wspaniała nagroda… sto osiemdziesiąt stopni panoramy Gór Skalistych. Trzysta metrów poniżej błękitne niebo odbijało się w tafli jeziora, tworząc cudowny obraz w grubych ramach ozdobionych szczytami łańcuchów górskich.

Karol usiadł na poduszce zielonego mchu, wypił pół litra chłodnej wody i przykrył plecy kurtką przed szybko chłodzącym pot wiatrem. Psy padły, sapiąc w cieniu jałowca. Po drugiej stronie kilometrowej szczeliny wyżłobionej przez nurt dawnej, polodowcowej rzeki Karol dostrzegł białe punkty skaczące po szaro-brązowym tle skał. Na kamieniu obok ustawił trójnóg i zamontował na nim lornetkę. Lornetka Zhumell 20x80, czyli model z dwudziestokrotną mocą przybliżenia, nadawała się świetnie do obserwacji Księżyca, pobliskich ciał niebieskich i wielkorogich kozic górskich.

– Jak plakat z "National Geographic" – powiedział do psów Karol, nie czekając na potwierdzającą odpowiedź.

Odpoczywał, radując duszę widokiem, a zmęczone ciało tabliczką ulubionej gorzkiej czekolady. Z tego miejsca, patrząc na południe poza Galena Bay, widać było mały kilkunastosamochodowy prom przekraczający regularnie jezioro i łączący drogę numer 23 na przeciwległych brzegach. Na północy zarysy brzegów zwężały się i jezioro zamieniało się ponownie w rzekę Kolumbię ciągnącą się do Revelstoke. Arrow Lake to sztuczne jezioro utworzone na poprzecinanej tamami rzece Kolumbia. Na południu jest wielka tama w Westley, a na północy tama i elektrownia blokują rzekę pięć kilometrów za Revelstoke.

Niczym orzeł Karol mógł teraz oglądać z góry całą okolicę. Wzdłuż przeciwległego brzegu, w cieniu drzew, po wodzie w idealnej linii prostej przesuwał się powoli podłużny brązowy kształt canoe.

***

Niewiele się działo. Zaczynało powiewać nudą i czas leciał znacznie wolniej niż pierwszego tygodnia. W poniedziałek rano udało mi się nareszcie trochę dłużej pogadać z Anią. Dowiosłowałem tego ranka w pobliże Galena Bay, gdzie stała linia promowa łączy brzegi jeziora. Po powrocie pogadałem trochę z dziadkiem i dołączyłem do turnieju gry w podkowy. Karol wrócił z gór dopiero pod wieczór, akurat kiedy temperatura w saunie dochodziła do dziewięćdziesięciu stopni.

– Tym razem chyba przesadziłem – powiedział zmęczonym głosem – wybrałem za trudną trasę. Jak jutro wypłyniesz na canoe pod drugi brzeg, to popatrz w górę, w prawo ponad wyspę. Tam dzisiaj byłem, na szczycie tej widocznej z daleka rudej ściany.

Po cichu liczyłem, że dzisiaj napijemy się troszkę i uda mi się usłyszeć następny odcinek życiorysu Karola. Tymczasem szef rozebrał się, posiedział w gorącej saunie, a potem zniknął w domu. Nie skorzystał nawet z zaproszenia na grilla i pewnie zasnął zmęczony całodzienną wyprawą.

Następnego dnia rano poinstruował mnie krótko, jak znaleźć jego prywatne ścieżki w góry.

– Wrócę po południu. Po powrocie ze spaceru z psami popatrz czasem na pomost starego Joego. Jak zamigam światłami, to przypłyń drugą łodzią. Przywiozę ze sto paczek cedrowych dachówek. Załadujemy wszystko do dwóch łodzi – wydał polecenia oficjalnym tonem, po czym wsiadł do łodzi i popłynął na drugi brzeg do samochodu.

***

Spod wiosennego błota i warstwy kurzu już prawie nie było widać oryginalnego koloru toyoty. Przed wyjazdem do miasteczka Karol podjechał tyłem jak najbliżej brzegu i przy pomocy plastikowego wiadra i starej szczotki umył po raz pierwszy od roku swoje auto. Z szopy wyciągnął też dwukołową przyczepę i zamontował ją na haku auta.

Poprzedniej nocy nie spał za dobrze. Najpierw zasnął jeszcze przed dziesiątą wyczerpany wędrówką, a potem obudził się i już nie zmrużył oka szarpany przez intensywne myśli i tłoczące się pytania.

"Czy to paranoja w mojej głowie samotnika, czy to naprawdę są fakty, które powinny budzić podejrzenie?" – Karol zapytał głośno samego siebie. Niewątpliwie był w bardzo niezrównoważonym nastroju. Uczucia skakały od grobowej powagi dramatu, poprzez sensację i horror, kończąc na grotesce i komedii. "Może te lęki i usterki w widzeniu otaczającego świata są skutkiem ubocznym mojej ośmioletniej już samotności" – pomyślał.

Zagłębiony we własnych myślach zjechał na parking miejscowego Home Hardware i zgodnie z poleceniem, które otrzymał rano przez telefon, podjechał pod rampę dostawczych drzwi magazynu na zapleczu sklepu. W tym miejscu można było kupić wszystko, co potrzebne do remontu lub nawet do budowy domu od fundamentu po dach. W kasie zapłacił za dachówki, gwoździe, dwie rolki grubej folii plastikowej i kilka tubek uszczelniającego silikonu. Magazynier obiecał, że w ciągu godziny załadują wszystko na przyczepę i do toyoty. Karol miał więc trochę czasu na spacer po miasteczku, lunch i piwo.

– Kogo to moje oczy widzą? – z nieudawanym uśmiechem przywitała Karola właścicielka niewielkiego pubu na Front Street. – Cieszę się, że wpadłeś. Jak tam leci życie samotnika?

Karen McDole jako chyba jedyna osoba na świecie mogła sobie pozwolić na pocałunek w policzek na przywitanie. Na drugi rok po przeprowadzce Karola w okolice Revelstoke wdowa po Johnie McDole'u, właścicielu Pubu na Zakręcie, rozpoczęła szeroko zakrojoną akcję wabiąco-miłosną mającą na celu zdobycie serca wysokiego, przystojnego przybysza.

Ładna, o hipisowskim stylu lat siedemdziesiątych pani, wieczna dziewczyna z rozpuszczonymi włosami, mniej więcej w wieku Karola, nie szczędziła wysiłków, żeby zainteresować sobą samotnika z wyspy. To właśnie jej, jako jedynej kobiecie od czasu śmierci Agnieszki, udało się spędzić noc w objęciach Karola. Miała rudawe włosy i stawiała stopy lekko na zewnątrz jak uczennica szkoły baletowej. Te cechy przypominały Karolowi Agnieszkę. Nieśmiertelne uczucie do umiłowanej żony stanęło jednak na drodze tych niemłodych już ludzi szukających przyjaznej duszy na pozostałe lata życia.

– Co u ciebie słychać? Znalazłaś sobie jakiegoś towarzysza na resztę życia?

– Oj, Karl… Karl. Wiesz, że ciągle czekam na mojego wybranka, aż zmieni zdanie – ze śmiechem dotknęła delikatnie jego nieogolonego policzka.

– Lata lecą. Proponuję przestać czekać, bo niedługo już oboje nie będziemy pamiętać, na co czekamy – równie wesoło i przyjaźnie Karol objął Karen i przytulił ją po przyjacielsku.

– Wiesz, że ja jestem… – zrobił wibrujący gest dłonią na wysokości skroni.

– Wiem, mój drogi, ale jeszcze poczekam, póki pamiętam na co.

W pubie nie było tłoczno. Karen obsłużyła dwa zajęte stoliki, przygotowała sałatę i pizzę i usiadła przy stoliku razem z Karolem. Popijali piwo, rozmawiając o wszystkim, co się wydarzyło od ostatniego spotkania. Zima, narty, turyści, lawina, pożar u starego Joego, plany na nadchodzący sezon letni.

– Mam nowego pracownika na lato, zaczął pracę tydzień temu. Uzbierało się trochę zaległych prac remontowych, a samemu coraz trudniej jest wszystkiemu podołać.

– Tak? Dałeś ogłoszenie do gazety? Szkoda, że nie zauważyłam. Zgłosiłabym się na tę posadę.

– Nie było ogłoszenia. Ten facet to znajomy znajomych i przyjechał do pracy z Polski.

– Z Polski mówisz… czy też jest taki przystojny jak ty? – Karen zamrugała figlarnie długimi rzęsami.

– Jest przystojny, ale nie aż tak jak ja. Jest trochę niższy ode mnie, ma długie włosy i brodę. W ogóle nie jest nawet w połowie taki piękny jak ja. Jest tylko jeden problem – Karol westchnął, podkreślając beznadziejność sytuacji – jest o połowę młodszy ode mnie i od ciebie.

– No tak, to może być problem – Karen pokiwała głową z rezygnacją – i to seksualny problem.

Oboje wybuchnęli śmiechem.

– Lata lecą. Wiesz, ktoś taki podobny z dużym plecakiem, w kraciastej koszuli flanelowej i z długimi włosami jechał ze mną w autobusie z Kamloops. Facet był niczego sobie, tylko, jak mówisz, sporo za młody dla staruszki Karen.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.