farolwebad1

A+ A A-

Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 18)

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

– Uważaj – wymsknęło mu się głośno.

– Na co? – zapytał Derek, odchodząc. – Przecież przeprosiłem za spóźnienie.

– Nie do ciebie mówię, idź się przebrać.

– Nie do mnie? – Derek rozejrzał się komicznie po pustej wyspie. – No tak, oczywiście, że nie do mnie.

To był ciężki dzień pracy. Domy i plaża były gotowe na jutrzejsze przyjęcie gości, zabrali się więc za usuwanie zwalonych drzew przed remontem uszkodzonego dachu kabiny Sosnowej.

Najpierw przygotowali pole działania. Karol zabezpieczył wystającą nad wodę część pnia liną, żeby dobre drzewo opałowe nie odpłynęło w dal po pierwszym cięciu. Następnie Derek przy pomocy piły łańcuchowej odcinał półmetrowej grubości plastry, które wspólnym wysiłkiem przetaczali na plac na tyłach domów. Tam ustawione w rzędzie wyschną przez lato, a jesienią porozczepia się je przy pomocy stalowych klinów na szczapy opałowe do kominka i pieca.

Praca posuwała się do przodu z minuty na minutę, a pień wielkiej sosny robił się coraz krótszy.

– Nieźle sobie radzisz z piłą łańcuchową – z uznaniem zauważył szef – nie zakleszcza się, nie wyszarpuje łokci ze stawów. Całkiem nieźle. Gdzie się tego nauczyłeś?

– Dwa lata z rzędu całe wakacje pracowałem przy wyrębie w Bieszczadach. Większość cięć w tamtych czasach robiły łańcuchy. Wybrałem to zamiast służby wojskowej.

– Wiosłowanie na canoe też idzie ci bardzo dobrze. Szybko się uczysz.

– Chodź na chwilę z tej strony – Derek postanowił zrobić przerwę w kłamstwach. – Ten duży plaster jest już docięty do końca, trzymaj go, żeby się nie przewrócił, bo będzie trudno… Trzymaj! Trzymaj! SHIT! Ciężki jak cholera! Nie spadł ci na nogę?

– Nie! Zdążyłem odskoczyć. W tym miejscu średnica pnia jest już tak duża, że trzeba ciąć cieńsze plastry, bo nie uradzimy – powiedział zasapany Karol.

Derek podszedł do leżącego koła sosnowego i włączył piłę. Shit… Tak, na pewno Karol usłyszał wyraźnie na własne uszy angielskie "shit", i to w dodatku rzucone odruchowo bez polskiego akcentu. Rodacy najpierw uczą się "shitów" i "fucków", zanim złapią resztę języka.

Derek przeciął wielkie koło na dwie połowy i już dalej praca potoczyła się bez przygód. Pracowali prawie bez przerwy do godziny piątej i kiedy umilkła wyjąca piła, po sosnach pozostały tylko wióry i gruby dywan pokruszonej kory i igieł.

Karol jak zwycięski wódz patrzył z zadowoleniem na pole bitwy. W jeden dzień pokonali dwa olbrzymie pnie zwalonych sosen. Byli głodni i zmęczeni.

– Jutro wezmę taczki i widły i posprzątam te wióry – zaproponował Derek – a teraz należy nam się zupa z puszki i gorąca sauna… jeśli szef nie ma nic przeciwko temu. Może już dzisiaj bez fińskiej wódki, najwyżej z zimnym kokanee… z zimnym piwem, jak ono się tam nazywa…

– Czemu nie? Biegnij od razu i napal w piecu, a ja idę wstawić zupę. Karol został na chwilę sam. Pozbierał narzędzia i butelki po wodzie. Kokanee – znowu, po raz drugi w krótkim czasie usłyszał perfekcyjnie wypowiedziane kanadyjskie słowo, tym razem niewystępujące zbyt często w Ontario.

 

***

 

– Halo, tu Veskot. Raport codzienny. Piętnasty maja. Przedwczoraj został nagrany pierwszy fragment życiorysu…

– Halo, mówi Tom Norman.

– Kto? Halo!

– Tom Norman. Dyrektor Norman. Od wczoraj zostały zmienione zasady komunikacji i będziesz się kontaktował bezpośrednio ze mną i tylko ze mną.

– Dyrektor Norman? Stawiacie mnie w dziwnej sytuacji. Łączność ustala się przed rozpoczęciem akcji. – Zaistniały pewne okoliczności i zmiany…

– Zgodnie z regulaminem powinienem być poinformowany o tych zmianach przez mój poprzedni kontakt, czyli przez Kevina Browna.

– Zgadza się. Poczekaj…

– Halo, Derek, tu Kevin. Od dzisiaj informacje do mnie będą docierały przez wydłużony kanał za pośrednictwem dyrektora Normana. Potwierdzam zgodność tego, co przed chwilą usłyszałeś. W porządku?

– Tak jest.

– Tu Tom. Wszystko pozostaje jak poprzednio, godzina sygnału, kod. Zmieniłem tylko okres alarmowy z siedemdziesięciu dwóch godzin na czterdzieści osiem. Jeżeli przez dwie doby nie będzie raportu, rozpoczynamy przygotowania do interwencji, a po następnych dwunastu wchodzimy. To dla twojego bezpieczeństwa.

– OK… Nie wygląda, żebym potrzebował wsparcia komandosów. Mam dzisiaj mało czasu. Załadowałem i wysyłam pierwsze półgodzinne nagranie fragmentu życiorysu. Kiedy będzie ciąg dalszy, trudno przewidzieć, nie chcę pchać za szybko. To wszystko na dzisiaj. Rozłączam się.

– Dobra robota, do jutra.

 

***

 

– Cześć, kochanie. Nareszcie słyszę twój głos.

– No cześć. Też już nie mogłam się doczekać. Co u ciebie? Nic ci nie grozi?

– Nie martw się o mnie, w tym zadaniu mogłabyś śmiało mi towarzyszyć. Wczoraj cały dzień rąbałem drzewo w monumentalnie pięknych kanadyjskich górach.

– Czasem myślę, że to wcale by nie było źle, gdybyś się przekwalifikował, na przykład na drwala. Drwale zazwyczaj mają dużo dzieci.

– Dobrze, że masz dobry nastrój. Co będziesz robiła w weekend?

– W sobotę wzięłam dyżur za Susan. Postanowiłam teraz więcej pracować i odłożyć trochę wolnych dni na twój przyjazd. Może gdzieś wyskoczymy? W niedzielę przyjedzie do mnie mama, korzystając z nieobecności zięcia.

– To dobry pomysł, ominie mnie wizyta teściowej.

– Przecież kochasz swoją teściową. Prawda?

– Oczywiście, ale wolę jej córkę. Niedawno usłyszałem piękną opowieść o wielkim uczuciu i naprawdę jest mi smutno, że nie potrafię w podobny sposób opowiedzieć o mojej miłości do ciebie, Aniu. Kocham cię.

– To brzmi wystarczająco pięknie. Ja ciebie też kocham i wracaj do mnie szybko.

– Niestety nie wiem, jak długo to potrwa. Bardzo powoli posuwam się do przodu.

– Mam nadzieję, że o tej miłości nie opowiadała ci piękna, młoda dziewczyna.

– Niestety nie. Zdradzę ci tajemnicę służbową: to był facet w wieku mojego ojca.

– Kiedy będziesz dzwonił?

– Będę próbował codziennie, mniej więcej o tej godzinie. Muszę już kończyć.

– Jeśli mnie nie będzie, to zawsze zostawię dla ciebie nagranie i będę płakała do słuchawki z tęsknoty za tobą.

– Nie rób sobie jaj. Moja miłość do ciebie to poważna sprawa.

– Moja też. Kocham cię, tajniaku. Tego dnia, w piątek, zrobiłem krótkie kółko po jeziorze, dwa szybkie telefony i wróciłem na wyspę.

Karol nie wyszedł z psami w góry. Od rana panowała atmosfera ośrodka wypoczynkowego. Według mnie wszystko było gotowe i dopięte na ostatni guzik, ale liczyło się zdanie szefa. Jeszcze raz osobiście dokonał inspekcji obydwóch domów, otwierając okna i drzwi do ponownego wietrzenia.

– To jest właśnie tradycyjny sposób zawiadomienia o przyjeździe, coś jakby pukanie do drzwi naszej wyspy – pokazał ręką na dwa błyskające punkty po drugiej stronie jeziora.

– W jasny dzień czasem można przegapić światła samochodu. Wskoczyłem do łodzi i zgodnie z poleceniem szefa popłynąłem po pierwszych w tym roku gości. Do tej pory starałem się jak najlepiej mówić po polsku, a teraz czekało mnie nowe wyzwanie, czyli stękanie po angielsku. Dosyć szybko się okazało, że nie jest to wcale łatwiejsze zadanie. Z pomostu starego Indianina, jak zostało nazwane to miejsce, machało do mnie czworo młodych ludzi.

Przedstawiłem się jako nowy pracownik ośrodka i pomogłem im przerzucić do łodzi torby, plecaki, gitarę i dwie skrzynki piwa. Byli w wyśmienitych nastrojach. Mieli przed sobą długi weekend i nadzieję na dobrą pogodę. Po lunchu wszystko się powtórzyło. Tym razem przywiozłem babcię, dziadka i dwoje wnuków w wieku późnej szkoły podstawowej. Starsza para spędzała wakacje u Hannu od wczesnych lat siedemdziesiątych, czyli od ponad trzydziestu lat.

Po południu niebo zasnuło się szarą kurtyną chmur i wieczorem spadły pierwsze krople deszczu. Goście zniknęli w swoich domach i tylko dźwięk gitary zdradzał obecność ludzi na wyspie Karola.

 

***

 

Swoje życie na wyspie Darek właściwie zaczął we wtorek rano. Dzisiaj był piątek i Karol nie mógł się nadziwić, jak szybko ten młody człowiek z Polski zaadaptował się w nowej roli. Wszystko, co robił, było zgodne z logiką wykonywania nowych czynności, uczył się bardzo szybko, co dowodziło wyższości początkowych systemów edukacyjnych kraju komunistycznego nad systemem kapitalistycznym.

Karol stał na lekko kołyszącym się pomoście i patrzył, jak Darek wiosłował w oddali. Canoe lekko przechylone na stronę wiosła, niezła prędkość, a przede wszystkim utrzymanie kursu po linii prostej. Nikt nie powiedziałby, że to nowicjusz. To prawda, że nie było wiatru, co bardzo ułatwiało zadanie, ale i przy dobrych warunkach jego ruchy z wiosłem wydawały się już bardzo profesjonalne.

Canoe zatrzymało się niedaleko półwyspu przy przeciwległym brzegu Zatoki Łososi. Darek chyba odpoczywał, bo przestał wiosłować. Coś błysnęło w słońcu, jakiś przedmiot w ręku Darka odbił promień słoneczny. Ciekawe, co to może być. Może to zwykły zegarek?

Tego dnia Darek zrobił dwa kursy łodzią na drugą stronę jeziora, na parking, po przyjeżdżających gości. Język angielski nie był jego najmocniejszą stroną, ale wobec gości zachowywał się bardzo poprawnie. Znowu niespotykanie szybko złapał, o co chodzi. W małym ośrodku tego typu obsługa gości nie może być zbytnio oficjalna, kłaniająca się nieustannie jak w Hiltonie, ani też zbyt poufna, wchodząca do domu bez zaproszenia jak natrętny członek rodziny, na przykład… teściowa.

Po obiedzie niebo zachmurzyło się i zaczął kropić deszcz. Młodzi ludzie z gitarą zaprosili Darka na piwo i rozmowę. Ku zadowoleniu Karola Darek najpierw zapytał szefa, czy to będzie OK.

– W porządku, tylko nie pij za dużo… – wydał rozkaz boss.

Przed zachodem słońca Karol zabrał psy łodzią na stały ląd na półgodzinny spacer wzdłuż jeziora. Po powrocie do domu nalał sobie małą szkocką i usiadł za biurkiem, żeby przejrzeć e-maile. Jak to często w życiu bywa, wiadomości przyszły i złe, i dobre. "Drogi Karl. Przepraszamy za zamieszanie, ale musimy odwołać przyjazd do kabiny Hannu na przyszły tydzień zaczynający się od dwudziestego piątego maja. Spróbujemy ustalić jakąś nową datę. Damy znać, jak szybko się da. Zatrzymaj depozyt, pogadamy o tym później. John Firelli".

 

***

W czasie pierwszego weekendu na wyspie prawie zapomniałem, że jestem w pracy. Do wyjazdu gości wszystkie prace remontowe i używanie hałaśliwych narzędzi mechanicznych zostało zawieszone i poczułem się sam jak na wczasach. Pozostało jedynie codzienne zebranie śmieci z każdego domu, porąbanie i przygotowanie drewna na opał do pieca w saunie i w kominkach i ogólny przegląd terenu. Nie spiesząc się, byłem zajęty najwyżej trzy godziny dziennie.

W sobotę uśmiechy wróciły na wszystkie gęby, kiedy poranna mgła uniosła się, a promienie słoneczne nieśmiało oświetliły kapiące nocnym deszczem drzewa i błyszczące skały. Młodzi gitarzyści, jak przystało na ten wiek, spali do południa po nocnych dyskusjach przy piwie. Dziadkowie z wnukami spędzili przedpołudnie na plaży, na mokrym jeszcze piasku, grając zacięcie w podkowy.

Wieczorem wszyscy stali i tymczasowi mieszkańcy wyspy zebrali się w centrum rozrywkowo-rekreacyjnym, czyli na drewnianym podeście przy grillu i saunie. Wydając dzikie odgłosy, młodzież skakała do lodowatej wody po to, by po kilku sekundach wyskoczyć z powrotem na pomost i biegiem zniknąć w gorącej parze sauny. Wydarzeniem wieczoru był występ babci. Starsza pani, zapewne dawno po sześćdziesiątce, ubrana w błękitny, jednoczęściowy strój kąpielowy, bez zawahania i dreszczu zanurzyła się w zimnej otchłani jeziora. Przepłynęła spory kawałek i przy burzliwych oklaskach wyszła spokojnie na pomost, a następnie dostojnie, powoli kołysząc biodrami, pomaszerowała do sauny. Kiedy drzwi za nią się zamknęły, odezwał się jej mąż:

– Ona tak zawsze się popisuje – dziadek w grubym swetrze zapiętym pod szyją machnął z rezygnacją ręką. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Później, kiedy dumny z siebie i podekscytowany starszy pan serwował wszystkim pyszne, własnoręcznie marynowane i grillowane steki baranie, żona podobnie skwitowała jego wysiłki:

– On tak zawsze się popisuje. Atmosfera była bardzo wesoła i wszyscy wygrzani w saunie i najedzeni przenieśli się na plac obok plaży, gdzie do zmierzchu śpiewali i popijali piwo przy ognisku. Niedziela upłynęła równie beztrosko. Młodzież tym razem wypożyczyła jedną z łodzi i wybrała się na ryby w poszukiwaniu tęczowego pstrąga, który w jeziorze Arrow dorasta podobno do wagi ośmiu kilogramów. Dziadkowie z wnukami spakowali się do drugiej łodzi i korzystając z pięknej pogody, wyruszyli do Halcyon Hot Springs leżącego piętnaście kilometrów na południe po drugiej stronie Galena Bay. W poniedziałek długi weekend dobiegł końca i młodzi goście musieli wyruszyć w drogę powrotną do Vancouver.

Rano przerzuciłem ich na drugi brzeg i pożegnaliśmy się jak starzy przyjaciele. Karol w tym czasie spakował plecak i pomaszerował w góry na kilkugodzinną wspinaczkę, oczywiście w towarzystwie ośmiu psich łap i dwóch ogonów. Ja natomiast powiosłowałem na dwugodzinny spływ na południe w stronę Galena Bay. Nareszcie mogłem dłużej porozmawiać z Anną.

***

Goście zadowoleni. Nowy pracownik rozumie, o co chodzi. Pogoda nadal bez zarzutów. Karol pożegnał się z grupą młodych ludzi wracających po weekendzie do miasta i spakował plecak na trochę dłuższą niż zwykle wyprawę w góry. Litr wody, dwie kanapki i tabliczka gorzkiej czekolady powinny wystarczyć do obiadu. Dodatkowo wziął linę, kurtkę, nóż, obronny gaz pieprzowy przeciwko natrętnym niedźwiedziom i lornetkę Zhumell 20x80, którą dostał w prezencie od samego siebie na zeszłoroczne Boże Narodzenie. Tym razem odpłynął łodzią prawie kilometr od wyspy i tam przycumował ją do brzegu. Był tu już poprzednio, ale nie więcej niż kilka razy i nie udało mu się jeszcze wydeptać prawdziwej ścieżki. Celem dzisiejszej wyprawy była szczytowa grań skalna uwieńczająca ścianę stromego klifu. Miejsce to było niewidoczne z wyspy, ale wystarczyło odpłynąć na środek jeziora, żeby ujrzeć błyszczącą, ciemnorudą ścianę, po deszczu owianą delikatnym welonem mgły wodospadu. W linii prostej odległość od brzegu na szczyt wynosiła zaledwie półtora kilometra. Bez użycia liny i haków należało jednak okrążyć ścianę, idąc znacznie łagodniejszym podejściem przez las na północ, a potem zawrócić w kierunku południowym. Według mapy czekało na Karola dwanaście pięćdziesięciometrowych poziomic, czyli sześćset metrów wspinaczki ponad poziom wody jeziora, które należało pokonać na czterokilometrowej trasie.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.