Szczur porwał się z miejsca. – On wie, ale dla siebie!... A wy pamiętacie tamtych pięciu kuczkunowskich chłopaków, których gady, w zeszłym roku, na błocie w pobliżu Gorani ukatrupili? Co? Pamiętacie? A?... A nas zatrzymano też koło Gorani!
Wszyscy milczeli. Wówczas ja wstałem i rzekłem:
– To ja rąbałem do gadów z maszyny!
Nikt nie odezwał się. Tylko Szczur powiedział uroczyście:
– I dobrze zrobiłeś!
Po chwili zabrał głos Lord:
– To co innego!... Ty nie wiedziałeś, że nikt z nas maszyn w drogę nie bierze! – Wiedziałem.
Wówczas Jurlin powiedział:
– Żebyś tego drugi raz nie robił.
– To moja sprawa! – odparłem mu. – Ty nie będziesz mi rozkazywał! Chodziłem z maszyną i nadal będę z maszyną chodził!
– Klawo! – rzekł Szczur.
– No, to z moją partią nie pójdziesz! – powiedział Jurlin.
– I nie trzeba! – odparł za mnie Szczur. – Widzisz, jaki honorowy! Może chłopak nam wolność uratował, a on nosem kręci!
Nagle ode drzwi rozległ się donośny głos:
– Z kwasu piwa nie będzie!
Obejrzeliśmy się. W drzwiach, w kłębach dymu tytoniowego, stał Saszka. Nie widzieliśmy, kiedy tu wszedł, bo drzwi salonu, dla wentylacji, były stale otwarte. Saszka, stojąc u progu, słyszał całą naszą rozmowę. Teraz powolnie zbliżył się do stołu. Za nim kroczył Żywica. Obaj mieli ręce w kieszeniach. Rozległy się powitania. Zrobiono dla nich miejsce u stołu. Jurlin, wkrótce po ich wejściu, wyszedł z izby.
– Ma mojra! – rzekł Saszka, nalewając dwie szklanki wódki.
Szczur parsknął wzgardliwie:
– Ma cienkie bebechy.
Saszka zwrócił się do mnie:
– Waliłeś wczoraj do gadów?
– Tak.
– No, to masz!
Przysunął do mnie jedną szklankę, a sam wziął drugą.
– Wypijmy na szczęście!
Trąciliśmy się szklankami i duszkiem wypiliśmy wódkę. Potem Saszka zapalił papierosa i rzekł:
– Jak będę miał robotę dla trzech, to pójdziesz ze mną w drogę.
Zrobiło mi się wesoło. Ze szczerą wdzięcznością spojrzałem Saszce w oczy i skinąłem mu głową.
– Dobrze!
Saszka wyszedł z salonu do restauracji. Wkrótce powrócił do nas, a za kilka minut Ginta i Tekla zaczęły wnosić i ustawiać na stole butelki wódki, piwa i likieru. Potem przyniosły sporo rozmaitych naczyń z rybą i mięsiwem.
– Saszka bufet zakupił! – rzekł Kometa.
A Saszka powiedział:
– No, pić, bratwa! Pić i jeść! Dzisiaj nikt nie płaci!
Potem zawołał do stołu Antoniego i nalał dla niego szklankę likieru.
– Ssij! Harmonista wypił i przekąsił. Saszka wetknął mu w dłoń kilka dziesięciorublówek i powiedział:
– Idź, rypnij "Szabasówkę"! Ale po naszemu: z ogniem! Żeby stół nogami ruszał!
Wkrótce izbę wypełniły skoczne, podrywające chłopaków z miejsc, dźwięki "Szabasówki". Przemytnicy pili na umór. Wódkę przegryzali gruszkami i cukierkami, likiery – śledziem, kiełbasą i ogórkami.
– Pić, bratwa, pić! Żeby nic nie zostało! – zachęcał nas Saszka.
I chłopaki nie próżnowali; wódka nie marnowała się. A Lord śpiewał na melodię "Kto się z naszej wiary śmieje": Spojrzyj, Helu, na mą bidę,
Jak z zabawy klawej idę:
Goły, bosy, oberwany!
Spity, zbity, podrapany!
Późno w nocy wyszedłem wraz ze Szczurem z salonu. W głowie mi huczało. Szczur też był zupełnie pijany. Pośrodku rynku stanęliśmy. Powiedziałem do kolegi:
– To z Jurlinem koniec?
– A koniec...
– Cholera! Z kim teraz pójdziemy? Złoty sezon na nosie!
– A chociażby z "dzikimi"!
– Znasz ich? – zapytałem Szczura.
– Kogo ja nie znam!... Jak granda, to granda. Chociaż ubawimy się!... Taj–da! Ta–ra di–ra...
I Szczur nucąc i gwiżdżąc "Szabasówkę", zaczął tańczyć w zalegającym rynek błocie.
Potem długo odprowadzaliśmy się kolejno do domu. On mi coś opowiadał, a ja jemu, lecz nic z tego potem nie pamiętałem.
9
Była na pograniczu jedna niezwykła partia. Nazywano ją "dziką", a chłopaków, którzy do niej należeli, "dzikimi", albo też wariatami. Dzicy nie zachowywali prawie żadnych środków ostrożności i chodzili przez granicę "na hura!" Często wpadali. Maszyniści zmieniali się w niej co kilka miesięcy.
Lecz dziwna rzecz: ta wariacka partia pracowała trzeci rok! Sto razy rozbita, sto razy znów się dobierała i dalej trzęsła po nocach granicą i pograniczem... Powstawało i znikło mnóstwo partii, "kładli się" najwyrafinowańsi maszyniści, a te diabły pracowały bez przerwy. Robili grandy i agrandy i przetrwali lata, chociaż w coraz innym komplecie.
U dzikich znajdowali miejsce ci, których nie można było zmusić do chodzenia z partią regularnie i ci, którzy powodowani przekorą nie chcieli zastosować się do obowiązujących wszystkich w partii praw i reguł dyscyplinarnych, i ci, którzy potrzebowali dorywczo zarobić trochę pieniędzy, a również ci, którzy lubili awantury, którzy nie dbali o własne bezpieczeństwo i o stałe zarobki.
Szczur, nazajutrz po naszej kłótni z Jurlinem, zapoznał mnie z maszynistą dzikich, Wojciechem Aniołem. Nie chcieliśmy stracić ani jednego tygodnia ze złotego sezonu, a wiedzieliśmy, że dzicy nie będą nas pytać o to, czy chodzimy z bronią, czy bez broni. Anioła zastaliśmy w domu. Siedział w sporej dziecięcej kołysce na biegunach, ustawionej pośrodku izby i zawzięcie huśtał się, wyrzucając nogi w tył i w przód. Do dolnej wargi miał przylepionego papierosa, ukręconego z machorki w kartce wydartej ze ściennego kalendarza. Na stole leżał na kołderce wyjęty z kołyski zupełnie nagi chłopak.
Dziwna rzecz, że nie płakał; może to działo się dlatego, że był zajęty wsuwaniem stopy lewej nogi do ust.
– Zdrów Anioł! – krzyknął Szczur, wchodząc ze mną do izby.
Anioł zmrużył lewe oko i splunął w kąt pokoju.
– No i cóż z tego? – rzekł.
– Co u ciebie słychać? – powiedział Szczur.
– Interes w ruchu, a ruch w interesie! – odparł Anioł, nie przestając bujać się w kołysce i zapewne mając to na myśli.
– Chcemy chodzić z wami za granicę – rzekł Szczur.
– Możecie... Nie daję wam, czy co?... Anielski interes!
– To kiedy idziecie?
– Dziś.
– Skąd?
– Cholera wie, skąd!
– To jakże was znaleźć!
– Cholera wie, jak!
Szczur wyjął z kieszeni flaszkę wódki.
– To zakropimy interes.
Anioł przyzwalająco kaszlnął i puścił pod sufit gęsty kłąb dymu. Szczur podał mu flaszkę. Anioł lekkim ruchem dłoni wybił korek z butelki i huśtając się, spojrzał na mnie.
– To też do moci?
– Tak... z pyskiem...
– Nie, ja nie chcę – odrzekłem.
– To i dobrze – powiedział Anioł.
Potem odznaczył paznokciem na flaszce połowę jej zawartości, zarzucił głowę i, bujając się nadal, zaczął pić. Wódka bulgotała mu w gardle, grdyka skakała w górę. Anioł, nie patrząc na flaszkę, przerwał picie. Znów spojrzał na szkło butelki: wypił, jak odmierzył – po brzeg paznokcia. Podał flaszkę Szczurowi, który wychłeptał duszkiem swoją część, a potem zapytał Anioła:
– To gdzie się spotykamy?
– Na wieczór... koło Centaura... jak anioły...
– Klawo! Zostań z Bogiem!
– Idźcie z diabłem!
Gdy wyszliśmy od anioła, powiedziałem do Szczura:
– Toż wariat!
– Mądry wariat! – odparł kolega. Wieczorem poszliśmy w kierunku mieszkania kupca Centaura, którego również uważano w miasteczku za wariata.
Złożyło się na to wiele okoliczności, a przede wszystkim to, że dawał towar dzikim. Nastręczały mu się lepsze "stateczne" partie, lecz on żywił jakiś sentyment do dzikich i dawał im towar trzeci rok... Dzicy robili mu agrandę, on mrugał do nich okiem: znam się na tym!... Znów agranda. On znów mrugał okiem i zapraszał kilku wariatów do siebie na pejsachówkę. Potem mówił do nich:
– No, chłopcy: jak teraz będzie klapa, to następnym razem słomę poniesiecie za granicę... I ja z wami!
Dzikich brało to za serce i przerzucali na czysto 5 – 8 partii. Centaur odkuwał się. Zakładał fabrykę mydła w Wilnie, fabrykę atramentu w Lidzie, fabrykę czekolady w Grodnie. Fabryki były jego manią. Prócz przezwiska Centaur (znak firmowy jego licznych fabryk), miał jeszcze jedno:
Fabrykant... Fabryki zwykle brały w łeb. Dzicy, widząc że kupiec się odkuł, bo zakłada fabryki, zaczynali robić mu agrandy i Centaur upadał. Znów zapraszał swoich wariatów na pejsachówkę, znów proponował im nosić słomę za granicę i znów się odkuwał. I tak w kółko – trzeci rok.
W pobliżu mieszkania Centaura przesuwały się grupy chłopaków. Chodzili po dwóch, po trzech, po kilku. Szczur witał się z niektórymi przemytnikami.
– Gdzie Anioł? – zapytał jednego z nich.
– Wraz z Sumem u Centaura siedzi. – Pejsachówkę piją – dodał ktoś z boku.
Spacerowaliśmy dalej wzdłuż rzędu sklepów i mieszkań. Wkrótce z bramy domu kupca wyjechał duży wóz.