***
– W czym mogę pomóc?
– Tom Norman, RCMP – dyrektor szybkim ruchem zaprezentował strażnikowi kartę policyjną – dyrektor jednostki śledczej.
– Z kim pan chce się widzieć? Kogo mam zawiadomić?
– Kevin Brown powinien na mnie czekać.
– Proszę usiąść, już po niego dzwonię – strażnik wiedział, z kim ma do czynienia, i nie ociągał się z wypełnieniem obowiązków służbowych.
Tom stał nadal w tym samym miejscu.
– Kevin Brown jest w tej chwili na zebraniu – powiedział strażnik, niepewnie odkładając telefon. – Czy wiedział, że pan dyrektor przyjedzie?
– Wszystkie zebrania kiedyś się kończą. Zaczekam u niego w biurze. Które to piętro?
– Proszę chwilę zaczekać, zaraz dyżurny zaprowadzi pana dyrektora do właściwych drzwi – strażnik nawet nie próbował się opierać.
Drzwi windy otworzyły się bezgłośnie. Tom odszedł, nie kończąc konwersacji. Z dyżurnym, który towarzyszył mu aż do ostatnich drzwi, nie zamienił ani słowa. Wszedł do wskazanego mu pokoju i rzucił płaszcz na krzesło stojące przy drzwiach.
– Czy mogę… – chciał coś grzecznie zaproponować dyżurny.
– Poradzę sobie – odburknął Tom i podszedł prosto do ekspresu do kawy.
"Gówno, nie zebranie" – pomyślał – "taktyczny unik, zyskanie na czasie i przygotowanie się do rozmowy".
Kawa w ekspresie była świeżo zaparzona i gorąca. Dyrektor nalał sobie do dużego papierowego kuba czarnej gorzkiej i podszedł do okna. Nie miał zamiaru siadać i relaksować się. Był gotowy do męskiej rozmowy i to do takiej, którą zazwyczaj odbywa się na stojąco.
– Tom Norman – z kiepsko udawanym przyjemnym zaskoczeniem wszedł do biura Kevin Brown – nie spodziewałem się tej wizyty. Miałeś szczęście, że mnie zastałeś, często bywam…
– Ja też bywam zajęty – Tom podszedł do Kevina, nie wyciągając ręki na przywitanie – i dlatego nie będziemy marnować czasu i dużo mówić o niczym – podniósł do ust kubek, czekając na reakcję rozmówcy.
Kevin również milczał. Nastała tak zwana cisza przed burzą.
– Od trzech dni nie mam żadnej łączności z moim człowiekiem, oficerem Veskotem. Nie wiesz, co u niego słychać?
– Nie rozumiem?
– Nie rozumiesz? Czego nie rozumiesz? Ten człowiek jest nadal oficerem kanadyjskiej policji i ja za niego odpowiadam. Wszystkie raporty i cała komunikacja z nim ma być prowadzona przez jego przełożonych zgodnie z hierarchią łączności. Prosiłeś o przysługę? Dostałeś do dyspozycji najlepszego faceta, a sam już później zdecydowałeś, że on należy do ciebie, i przejąłeś stanowisko dowodzenia. Zgodnie z umową wszystkie zdobyte przez niego informacje będą docierały do FBI, co nie znaczy, że…
– To jakieś nieporozumienie… poczekaj.
– Nieporozumienie? Czy celowe niezrozumienie? Zdaje się, że nie zrozumiałeś prostego faktu. Jesteś na ziemi kanadyjskiej i kanadyjski oficer wywiadu policyjnego prowadzi dla ciebie śledztwo. Tak?
– Oczywiście, że tak. Nie wiedziałem, że ta sprawa ma dla was jakiekolwiek znaczenie. Byłem pewien, że samobójstwo jakiegoś starego doktora sprzed wielu lat nic was nie obchodzi i nie macie czasu na tego typu pierdoły.
– Nie mieszaj faktów. To, co się zdarzyło przed siedmioma laty w Kalifornii, to wasza sprawa. To, że Trixton potrzebuje męczennika do swojego politycznego cyrku feministek, to też nie moja rzecz. Ja mówię o tym, co się dzieje tu… i teraz – Tom pokazał dobitnie palcem na podłogę przed swoimi butami. – Wszystkie informacje od naszego człowieka będą przechodzić przez moje biuro. Jeżeli ci to nie odpowiada, możemy odwołać Veskota z powrotem do Ottawy.
– Nadal nie rozumiem powodu tego całego zamieszania. Ustaliłem z waszym agentem, że będzie składał raport co dwadzieścia cztery godziny. Telefon wyposażony jest w sygnał GPS, tak że znamy dokładnie położenie agenta. Levicki jest spokojnym człowiekiem, którego drogi nigdy nie skrzyżowały się z prawem, nie stanowi żadnego zagrożenia. Wyposażyłem też Veskota w broń, na wszelki wypadek. Do tej pory były dwa raporty. Zgodnie z przewidywaniami zupełnie nic się nie dzieje.
– Chodzi o fakt traktowania przez ciebie naszej niepisanej umowy. Veskot jest moim podwładnym i to ja będę decydował o tym, czy coś się dzieje, czy nie i czy mój człowiek jest bezpieczny. Tak jak już powiedziałem, ty i Trixton otrzymacie informacje, jeżeli takie nadejdą od Veskota, ale za moim pośrednictwem.
– Po prostu… chcesz wiedzieć?
– Zajmijmy się stroną techniczną. Jak chcesz to zrobić? Najprościej by było, gdybyś mi przekazał odbiornik satelitarny i kod transmisyjny. Wymiana nie powinna stwarzać niepotrzebnego zamieszania. Wszystkie informacje otrzymasz natychmiast, w ciągu minut od wysłania ich przez Veskota, i to w niezmienionej formie, tak jak obiecałem.
– Takie postawienie sprawy może odbić się polityczną czkawką. Komu to potrzebne, Tom?
– Nie mieszaj w to stosunków międzynarodowych, Kevin.
***
Następnego ranka powiosłowałem sobie ostro, tym razem na północ w stronę Shelter Bay. Schowany od porannego wiatru w płytkiej zatoce wyjąłem z kieszeni telefon i złożyłem krótki codzienny raport.
Nareszcie po kilku dniach usłyszałem głos Anny. Co prawda było to tylko nagranie, ale za to zapewniające, że jutro będzie czekała na telefon.
Następnie przy pomocy cienkiego kabelka podłączyłem srebrną zapalniczkę do telefonu, a telefon do mikrosłuchawek.
Byłem ciekawy jakości nagrania i jednocześnie chciałem jeszcze raz, zupełnie na trzeźwo, posłuchać wczorajszego wystąpienia Karola. Nie były to wynurzenia pijaka o utraconej miłości, nie był to alkoholowy, polski bełkot… To była bardzo profesjonalna sztuka, dramatyczne przedstawienie jednego aktora przed publicznością jednego widza.
W życiorysie FBI była krótka wzmianka o nieukończonych studiach w Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie, ale nie było nic o jakiejkolwiek praktyce aktorskiej na scenie. Karol był fenomenalnym aktorem. Wczorajszego wieczoru jednak nie grał żadnej roli, a w pełni używał swoich zdolności dramatycznych do przedstawienia tego, co naprawdę czuje i co przeżył. W słuchawce odezwał się wyraźny i czysty głos: "Spotkałem ją w sierpniu 1977 roku na corocznym Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku. Wesoły, po kilku piwach szedłem ulicami Starego Miasta w tłumie turystów zwiedzających, kupujących i szukających szczęścia w piękny, letni dzień pachnący słonym, morskim wiatrem. Na wąskich uliczkach pomiędzy kamienicami starówki porozkładano setki straganów. Na stołach, pod parasolami, na kocach, na bruku… masa różnych towarów, dzieł artystów, rzemieślników i bursztyniarzy.
Handlarze rozkładali towary z ZACHODU, piekarze sprzedawali precle, a rybacy smażone flądry. Był to jeden z tych momentów przerwy w komunistycznej szarości dnia codziennego. Przed oczami obserwatora przewijał się w przyspieszonym tempie kolorowy i pełen zgiełku film jarmarczny, w którym nie sposób było zatrzymać uwagi na pojedynczym elemencie lub zdarzeniu.
Nagle cały ten chaotyczny kołowrót zamarł w bezruchu i odsunął się, tworząc rozlane, zamazane tło, przez które przebił się tunel mojego wzroku. W mojej świadomości nastała cisza zwiastująca ważne wydarzenie. Na straganie obwieszonym kolorowymi bawełnianymi ciuchami, zdobionymi artystycznymi malunkami, zobaczyłem rozwiane włosy o najpiękniejszej barwie i połysku. Rudobrązowy odcień jak ten, który można zobaczyć tylko na reklamie wczasów w Irlandii albo na opakowaniu farby do włosów. Wysoka, tanecznie zgrabna, szczupła dziewczyna, ubrana we wszystkie możliwe odcienie zieleni, pokazywała turystom szyte przez siebie i ręcznie malowane spódnice i bluzki. Podskakiwała przy tym i kręciła się w koło, prawie tańcząc. Powiewała barwną bawełną jak flagami na wietrze… I te rude, gęste, długie do połowy pleców, rozpuszczone w nieładzie włosy grały w słońcu grę z zielenią jej ubrania i z zielenią drzewa, pod którym rozłożyła swój stragan.
Byłem zauroczony. To było trzydzieści trzy lata temu, ale kiedy dzisiaj zamykam oczy, to widzę każdy detal tamtego obrazu, tylko że teraz widzę tam siebie, stojącego w mijającym mnie tłumie. Stoję i nie mogę oderwać wzroku od najpiękniejszej kobiety świata.
Usiadłem na ławce po drugiej stronie ulicy Świętego Ducha i do zmierzchu patrzyłem.
Koledzy machnęli na mnie ręką i poszli sobie, a ja zostałem i pomogłem jej złożyć stragan. Jak noworodek przez te pierwsze godziny mojego nowego życia nie wiedziałem jeszcze, co się ze mną dzieje, nie mogłem złapać oddechu, czekając na pierwszy klaps.
Zachowywałem się chyba jak idiota, bo dziewczyna śmiała się w głos, kiedy niezgrabnie próbowałem jej pomóc. Tak się starałem, ale w jej obecności wszystko wypadało mi z rąk. Wtedy, przy zachodzącym słońcu, ujrzałem w jej szmaragdowych oczach całą moją przyszłość.
Miłość, która tak nagle eksplodowała w mojej duszy, miała taką moc, że Agnieszka, jak to sama stwierdziła po latach, nie miała nic do powiedzenia.
Rok później, w lecie, wzięliśmy ślub, a w 1979 roku po zimie stulecia wyjechaliśmy na podbój Ameryki". Wtedy Karol wstał i podszedł do kominka, dotykając jednego po drugim wszystkich ośmiu zdjęć roześmianej, rudej kobiety. Była rzeczywiście piękna, a jego dotyk był tak czuły, jakby dotykał żywych twarzy albo chciał przywrócić im życie. Po raz pierwszy poczułem się nieswojo. Słuchałem dalej.
"Na dobre i na złe byliśmy razem do końca, czyli tak długo, jak można było być razem. Każdego tygodnia wręczałem Agnieszce kwiaty. W dobrych czasach piękny bukiet, w chudych finansowo chwilach tulipan ukradziony z ogrodu sąsiada. Bez względu na czasy, dobre czy gorsze, moja żona zawsze rzucała mi się na szyję, kiedy spotykaliśmy się wieczorem zmęczeni po całym dniu pracy. Potrafiła uśmiechać się do mnie w takich momentach, w jakich tylko święci, napełnieni jakąś nieziemską, boską światłością i mocą, potrafiliby wykrzesać uśmiech.
Kiedy byłem zły na świat i czułem się słaby, przytulała się do mnie i mówiła, że chciałaby być taka silna jak ja. Kiedy trzeba było płakać, bo po utracie dziecka trzeba płakać, brała moją twarz w dłonie i całowała przez słone łzy bez pamięci. Agnieszka poroniła trzykrotnie. Z nieznanych przyczyn nie mogła nigdy przeskoczyć piątego miesiąca ciąży. Bardzo płakaliśmy w tamte dni, potem wyobrażaliśmy sobie nasze dzieci bawiące się w ogrodzie.
Każde nieurodzone dziecko zbliżało nas do siebie tak, jakby było z nami.
Kocham tę kobietę miłością, której nie da się opisać. Nie kochałem… tylko kocham i cały czas nie mogę zrozumieć, jak to możliwe, że spośród milionów kombinacji losowych mnie, zwykłemu człowiekowi, udało się zdobyć to niesłychane połączenie piękna, dobroci i miłości. Nigdy pomiędzy nas nie wdarły się zdrady czy kłamstwa.
Po dwóch latach pobytu w Kalifornii zaczęliśmy oboje pracować w tej samej firmie wykonującej zamówienia filmowców z Hollywood. Agnieszka robiła to, co lubiła i umiała najlepiej, czyli szyła kostiumy filmowe i teatralne, a ja pracowałem w dziale charakteryzacji, masek i makijażu. Faceci jak psy węszyli wokół mojej pięknej żony, a ona zdobyła sławę, zawsze w ten sam sposób odpowiadając na zaproszenia na randki: »Bardzo chętnie, tylko zapytam męża, czy ma czas«. Śmiała się z tego, ale tak naprawdę to nie lubiła tych natrętnych ataków. Nie była próżna.
Przez pierwsze lata myślałem, że to ja zdobyłem Agnieszkę i trzymam ją z całych sił, żeby mi nikt jej nie zabrał. Później Agnieszka przyznała mi się, że myślała to samo, że to jej się udało jak ślepej kurze… Moje najpiękniejsze wspomnienia związane są z naszą ulubioną trasą weekendową.
Kupiłem wtedy używany, błękitny samochód – ford mustang z odsuwanym dachem – i w piękne dni wyruszaliśmy na drogę numer jeden, łączącą Los Angeles z San Francisco, wijącą się po klifach, pomiędzy plażami i przepięknymi zatokami oceanu. Moja rozradowana ruda dziewczyna machała do mijanych ludzi przy głośnej muzyce Chucka Mangione, a jej rozwiane włosy błyskały jak płomienie nad pędzącym autem. Tak piękną pamiętam ją najbardziej.
Bywały takie tygodnie, kiedy wystarczyło, że tylko popatrzyliśmy na siebie, a kończyło się to namiętnym kochaniem gdzie tylko popadło: sypialnia, weranda, kuchnia, wanna, taras, samochód… jak zwariowane nastolatki, które nie mogły do końca się sobą nacieszyć. Potem nastawała cisza…
całowaliśmy się, Agusia przytulała się do mnie, chodziliśmy za rękę jak stare, dobre małżeństwo, po to tylko, żeby gdzieś, kiedyś niespodziewanie znowu wplątać się w silne, szalone, spocone objęcia. Nasza gorąca miłość była tak samo silna pierwszego dnia pod gdańską kamienicą, jak ostatniego dnia w dzień śmierci Agnieszki. Byliśmy ze sobą piętnaście lat, trzy miesiące i sześć dni… Pięć tysięcy pięćset siedemdziesiąt trzy dni i pięć tysięcy pięćset siedemdziesiąt dwie noce. Umarła wieczorem. Nie zamknąłem za sobą drzwi zakonu, nie zostałem od razu pustelnikiem. Od siedemnastu lat jestem wdowcem. Siedemnaście lat temu moja ukochana zniknęła z pola ludzkiego widzenia, ale okazuje się, że nadal nie jestem wdowcem. Nasza miłość żyje nadal… i jest nadal mocna. Nadal trzyma moją twarz w dłoniach."
Nastała długa przerwa. Milczeliśmy obydwaj, wpatrując się w zdjęcia pięknej rudowłosej kobiety. Nie wiedziałem, jak dalej kontynuować ten wieczór przy fińskiej wódce. Usłyszałem mój własny głos: "Co się stało? Jak zginęła Agnieszka?". "Odeszła nagle. Zginęła w wypadku" – skłamał bez zawahania.
***
Karol wrócił z porannego spaceru. Po kilku minutach pojawił się Darek i spocony po ostrym wiosłowaniu wyciągnął na trawę drewniane canoe.
– Przepraszam za spóźnienie, szefie – zasalutował. – Pędzę się przebrać i jestem gotowy do pracy.
Karol uśmiechnął się tylko. Dzisiaj patrzył na młodego człowieka inaczej, z rezerwą i nieznanym wcześniej zawahaniem. Nigdy przedtem nie wyspowiadał się jeszcze tak ze swojego życia. Kiedyś po głębszej whisky gadał coś do Indianina, ale tamtego znudziło wyznanie miłosne na tyle, że zaczął chrapać.
Wczoraj Darek miał łzy w oczach, a to są największe oklaski. Mało brakowało, może jeszcze szklanka lub dwie, a opowiedziałby całą resztę. Karol pokiwał głową sam do siebie z dezaprobatą.