farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (33)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

W drodze staramy się iść lasami i tylko w koniecznym wypadku wychodzimy na pola. Jurlin prowadzi partię doskonale: nie trzyma się żadnych dróg ani ścieżek i idzie, zdaje mi się, na przełaj.

Przeczekawszy dzień w lesie, następnej nocy dochodzimy wreszcie do dużego sadu.

Jurlin usuwa na bok jedną deskę w płocie i włazimy przez ten otwór do sadu, pośrodku którego znajduje się duża szopa. Wchodzimy do jej wnętrza.

Jurlin i Lord idą na chutor. Wracają po kwadransie i zaczynają wynosić noski, biorąc po dwie naraz. Odbywają swą podróż trzy razy. Układamy się wszyscy do snu. Sonia śpi w rogu szopy, obok męża. Girsz Knot również śpi w szopie.

8

Nadszedł sierpień. Zbliżał się złoty sezon. Na granicy zapanowało ożywienie. Przemytnicy wyruszali w drogę coraz częściej i liczniej. Ja nadal fartowałem w partii Jurlina. Chodziliśmy na ogół szczęśliwie. Parę razy zielonki dali nam popędź, lecz nikt nie wpadł. Szczur zamierzał zrobić Żydówkom agrandę, lecz Lord nie zgadzał się na to, bo towar był lichy i agranda nie opłacała się. Pracować teraz było trudniej, niźli poprzednio.

Granicę objęła policja. Baony celne zlikwidowano. Jak tylko policjanci zaczęli pełnić straż graniczną, rozpoczęły się zatargi z bolszewickimi żołnierzami, którzy z baoniarzami żyli zgodnie, chodzili po jednej ścieżce granicznej i często spotykali się i rozmawiali. Teraz na granicy coraz częściej rozlegały się strzały. Bolszewicy strzelali do naszych strażników i urządzali im różne psoty. Policjantów, pilnujących granicy, krasnoarmiejcy nazywali: "czornyje worony" i "czarnaja sotnia". Wówczas straż graniczną cofnięto z właściwej granicy o kilkadziesiąt metrów w tył i tam porobiono ścieżki dla strażników.

Uczynili to jednocześnie Polacy i bolszewicy. Natomiast granicę w wielu miejscach wzmocniono zasiekami z drutu kolczastego, ciągnącymi się nieraz na bardzo znacznych przestrzeniach.

Chodzić za granicę było coraz trudniej. Straż graniczna pracowała nerwowo i intensywnie. wszędzie były zasadzki. W wygodnych do przejścia punktach przeszkadzały nam druty kolczaste i, żeby się przez nie przedostać, musieliśmy chodzić z matami lub drągami. Zdarzało się, że cięliśmy druty nożycami, lecz robiliśmy to jedynie w wyjątkowych okolicznościach, nie chcąc niepotrzebnie dokuczać zielonkom, ani wskazywać naszych ulubionych miejsc do przeprawy przez granicę.

Pod koniec sierpnia poszedłem po raz siódmy za granicę z partią Jurlina. Wyruszyliśmy w drogę wcześnie. Noce były dłuższe, więc chcieliśmy do rana przyjść na melinę. Partia była w komplecie: Jurlin, Lord, ja, Kometa, Szczur, Sonia, Wańka Bolszewik, Aligant, Smoczek, Jubina i Girsz Knot. Noski mieliśmy po 40 funtów.

Niedaleko od granicy Lord i Kometa wyciągnęli z gęstych zarośli długą na kilka metrów matę. Była upleciona ze słomy i wikliny i mocno przeszyta po brzegach sznurkami. Lord niósł dwie długie tyczki, a Kometa dźwigał zwiniętą jak chodnik matę.

Idąc bardzo powolnie lasem dotarliśmy do granicy. Noc była ciemna. Niebo zamglone. Dłuższy czas nasłuchiwaliśmy, stojąc na brzegu lasu, a potem weszliśmy na dukt i zbliżyliśmy się do zasieku. Do jednego końca maty uwiązano tyczki, a potem podnieśliśmy je w górę i wraz z matą położyliśmy ten "pomost" na drutach. Koniec maty, z naszej strony, też przywiązano do tyczek.

Wówczas rozpoczęto rozprawę. Przemytnicy włazili kolejno w górę i trzymając się rękami za tyczki, na kolanach przełazili na drugą stronę zasieku.

Odbywało się to prędko i bez hałasu. Gdy wszyscy znaleźli się po drugiej stronie zasieku, zaczęto podnosić w górę matę. Potem odwiązano od niej tyczki. Matę zwinięto i ruszyliśmy w głąb lasu. Tyczki i matę schowaliśmy w gęstych zaroślach malin, w sporej odległości od granicy. W drodze powrotnej zamierzaliśmy zabrać je stamtąd. Przebyliśmy szczęśliwie las w pobliżu granicy i rzekę na drugiej linii. W pewnym miejscu, dla skrócenia drogi, Jurlin poszedł wąską ścieżką przez las. Noc była ciepła i cicha. Szliśmy dość prędko, a ponieważ w lesie było zupełnie ciemno, więc często wpadaliśmy z tyłu na plecy poprzedniemu.

Las robił się coraz rzadszy. Wkrótce weszliśmy na wąską łączkę, która klinem wbijała się między dwa skrzydła lasu. Środkiem tej łąki biegł strumień. Jurlin prowadził nas dalej wzdłuż jego brzegu. Las zniknął w ciemności. Teraz było widniej i mogłem odróżnić teren na kilka kroków przed sobą Łączka robiła się coraz szersza.

W pewnym miejscu usłyszałem w przodzie dźwięk żelaza. Jurlin stanął. Cała partia zamarła w miejscu. Dźwięk powtórzył się kilkakrotnie.

Zrozumiałem, że to brzęczą żelazne pęta na nogach znajdujących się na pastwisku koni. Jurlin przeskoczył w węższym miejscu na drugą stronę strumienia i oddalając się od niego, wstąpił na bagno. Lecz wkrótce grunt zaczął zapadać nam pod nogami i musieliśmy wrócić na stare miejsce.

Gdy znów stanęliśmy, nasłuchując na brzegu strumienia, usłyszałem wyraźnie kroki pośpiesznie zbliżających się ku nam ludzi. Jurlin prawie biegiem ruszył w prawo. Wtem z przodu błysnęła latarka. W jej świetle zobaczyłem sylwetki poprzedzających mnie kolegów. Jurlin skierował się na bagna.

Wówczas rozległ się z boku głos:

– Stój! Stój! Stój!... "Rebiata", zachodzić do lasu! Żywo!

Rozbłysło jeszcze kilka latarek. Rozległo się tupotanie nóg, krzyki i przekleństwa.

– Stój! Stój!...

– Mówię stać, cholera, bo strzelamy!

"Pewnie nie mają karabinów przy sobie – pomyślałem – bo dawno by strzelali!"

Uchodziliśmy coraz dalej na bagna. Nogi zapadały głęboko w błoto, a prześladowcy podążali coraz bliżej za nami.

Szczur biegł przy mnie i klął:

– To żłoby! To chamy! To dranie! Wiedziałem, że nie zdołamy uciec. W pewnej chwili skoczyłem w bok z naszej drogi. Szczur krzyknął:

– Ty gdzie?

Nie odpowiedziałem mu. Chwilę stałem samotny, a potem dostrzegłem, że zbliżają się ku mnie jakieś ciemne sylwetki. Oświetliłem je latarką, a jednocześnie strzał za strzałem, zacząłem walić do nich z nagana. Dostrzegłem, że ścigający nas ludzie zaczęli uciekać. Pośpiesznie wyrzuciłem stemplem z rewolweru wystrzelone łuski i naładowałem go. Posłyszałem z boku, tuż przy mnie, lekkie kroki. Omal nie wystrzeliłem tam, lecz krótki błysk mej latarki wywołał z ciemności postać Szczura.

– To morowo! – powiedział przemytnik.

– Kto to był? – zapytałem go.

– Albo masałki paśli konie i nie mieli karabinów, albo gady na noclegu... To najprędzej! – dodał po chwili. – Ale ty klawo ich uraczyłeś. Oni by nas dognali! Znają tu każdy krok i nie mają nosek... Ale dobrze im!... dobrze!

– Pójdziemy za naszymi? – zapytałem kolegi.

Szczur ledwo świsnął.

– Za naszymi?... Gdzie ty ich teraz znajdziesz?... Wracajmy do miasteczka!... A towar jest nasz i bez agrandy! – dodał po chwili i cicho zaśmiał się.

Poszliśmy powolnie bagnem w kierunku strumienia, a potem brzegiem jego dotarliśmy do lasu.

Jeszcze przed północą wróciliśmy do miasteczka.

– Gdzie sprzedasz towar? – zapytałem Szczura.

Przemytnik czmychnął nosem.

– Ja ci 100 fur towaru sprzedam. Tylko dawaj!

– Może i mój sprzedasz?

– Dobra jest! Pomóż tylko zanieść do domu, a jutro będziesz miał forsę.

W pobliżu mieszkania Szczura pożegnałem go. Kolega zatrzymał na chwilę moją dłoń.

– Ty tego... nie mów chłopakom, że kropiłeś z kopyta do tamtych gadów... Będą bać się z tobą chodzić!

– Dobrze.

– A o towarze mów, że porzuciłeś na bagnie, bo ledwie sam wylazłeś. Rozumiesz?... Żeby nie pomyśleli, że to agranda!

– Dobrze!

– Wieczorem przyjdę do ciebie – rzekł Szczur i z dwiema noskami na plecach zniknął w głębi podwórza, a ja poszedłem do domu.

W ten sposób po raz pierwszy wypróbowałem mój rewolwer.

Nazajutrz Szczur przyszedł do mnie w południe. 

– Opyliłeś noski? – zapytałem go.

– Nie... Za cały towar: twój i mój razem, dają 180 rubli. Za gardło biorą, dranie, bo wiedzą, że mi pilno! Ja bym oddał, ale nie wiem: jak ty? Żebyś nie pomyślał czego?

– A co ja pomyślę?

– Że z twej doli sobie część zagamałem.

– Wiem, że tego nie zrobisz!... Nie ma o czym mówić! Idź i bierz forsę! Szczur wyszedł z mieszkania, a wieczorem powrócił, przynosząc mi 90 rubli w złocie... Wesoło śmiał się.

– Wiesz: partia Jurlina też wróciła.

– Wszyscy przyszli?

– Jurlin wrócił z Lordem, Żydem i Kometą. Aligant i Smoczek przyszli razem. A Sońkę Wańka Bolszewik nad ranem przyprowadził. Pewnie wszystką trawę na pograniczu wygnietli. Użyli sobie ruchu!

– A Kawalerczak? – miałem na myśli Jubinę.

– On nie wrócił. Może gdzieś błądzi. – A jak tam z towarem?

– Jurlin, Lord i Kometa oddali, bo szli razem z Żydem. A reszta: fiut! – Szczur przeciągle gwizdnął. – Nie ma durniów!

Potem poszliśmy do Ginty. W salonie było pełno przemytników. Nasza "giełda" pracowała na całego. Tu dobijano różnych interesów. Tu kompletowano partię. Tu bawili się ci, co zarobili... Tu grała harmonia, lała się wódka, a nieraz i krew; tu grano w karty.

Gdy weszliśmy do wypełnionej chmurą dymu tytoniowego izby, zobaczyłem, że przy środkowym stole siedzą wszyscy nasi i Jurlin, który rzadko kiedy tu przychodził. Zrobiono dla nas miejsce przy stole.

– No, wypijcie, a potem pogadamy! – rzekł Lord znacząco.

Wypiliśmy po dwie szklanki wódki. Potem Lord zwrócił się do Szczura:

– Ty wczoraj waliłeś z maszyny do chamów? – Nie, nie ja... A co?

– Nic.

Lord zwrócił się do mnie:

– Ty rąbałeś do gadów?

– Nie.

Jurlin podniósł głos:

– Oni strzelali... Albo jeden, albo drugi... Ja wiem. Ja byłem blisko!

– A może to oni do nas walili? – rzekł Szczur.

– A latarką kto ich oświetlał? Co?

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.