farolwebad1

A+ A A-

Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 2)

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Oboje pracujemy w sektorze rządowym, nasze etaty podparte są olbrzymimi związkami zawodowymi. Ojciec ciągle powtarzał: "W Polsce należy pracować w firmach zagranicznych, a w Kanadzie w rządowych. Dobrze się zahaczysz i masz spokojną głowę do emerytury". Jest w tym "mądrość praktyczna" i zgodnie z tą mądrością zostałem oficerem policji śledczej, a nie aktorem. Zawsze bardzo fascynowała mnie gra aktorska, scena, życie chociaż przez chwilę życiem innego człowieka. W szkole średniej całe wieczory spędzałem w szkolnym klubie teatralnym. Byłem bardzo zaangażowany i dzięki równie zaangażowanej pani profesor Julii Fostner nasz klub był chlubą szkoły. Grałem wiele różnych ról. Na moje szczęście pani Fostner była zwolenniczką teatru nowoczesnego, tak że nie spędzałem zbyt dużo czasu nad Szekspirem. Odkryłem, że aktorstwo polega na chwilowym zawieszeniu własnej osobowości, na uwierzeniu, że teraz, przez godzinę, jestem kimś innym. Wbrew powszechnemu mniemaniu uważam, że aktor nie udaje. Jeżeli udaje, to jest kiepskim aktorem. Marząc, czytałem z zapartym tchem życiorysy wielkich gwiazd. Fascynacja i chyba prawdziwe zdolności zderzyły się w ostateczności z "mądrością praktyczną". Tysiące absolwentów różnych szkół aktorskich w Kanadzie żebrze o role w reklamach, pozuje do komercyjnych zdjęć. Kariera aktorska podobno opiera się bardziej na tym, kogo znasz, niż na tym, jak grasz swoją rolę. Natomiast jeśli przebrniesz przez taki raj na ziemi skrzyżowany z pralnią mózgu jak szkoła policyjna, to tylko jeden na stu nie będzie pracował w swoim nowym zawodzie.

"Mądrość praktyczna"… takie jest często życie. Jeszcze do niedawna nie żałowałem, że poszedłem za jej głosem. Teraz nie jestem już pewny niczego.
Winda się zatrzymała. Na korytarzu, przy drzwiach, leżały gotowa torba podróżna i plecak na buty narciarskie.

– Ledwo udało mi się znaleźć nocleg. W samej wiosce wszystko jest zajęte, będziemy musieli spać dziesięć minut od wyciągów. To chyba przez tę pogodę i to nostalgiczne poczucie końca sezonu.

– Dla niektórych to początek – mój głos znowu zabrzmiał jak echo ze studni depresji.

– Nie zaczynaj znowu. Zobaczysz… będzie fajnie.

Przez ostatnie tygodnie Anna cierpiała razem ze mną. Przestała opowiadać o swojej pracy, chociaż jest tu dużo do opowiadania. Żeby zostać profesjonalną pielęgniarką na dziecięcym oddziale psychiatrii, musiała przepłakać wiele pierwszych i… następnych nocy. Uczucia często nie chcą pozwolić nam na wykonanie zawodu poprawnie i tak, jak nas nauczono. Czujemy, i to jest nasza wada. Czujemy, i to nam daje siły do życia. Czujemy, ale to boli i wyciska łzy.

W pierwszych dniach pracy w szpitalu Świętego Michała w Ottawie Ania opiekowała się sześciolatkiem, który leżał przypięty do łóżka czterema pasami.

Pomimo środków farmakologicznych miał pozostać tak przypięty do końca życia. W czasie krótkich przebłysków świadomości chłopiec płakał, a moja żona razem z nim. Czy można się przyzwyczaić do cierpienia dziecka i z twarzą profesjonalisty wykonać swoje zadanie, czyli służyć i pomagać w cierpieniu? Chyba można, pod warunkiem jednak, że to cierpienie nie jest zadane celowo, z perfidną przemyślnością i sadyzmem. Tu znowu zaczynam wracać myślami do mojej pracy.

– Chodźmy spać. Do Mont Tremblant jedzie się około trzech godzin, trzeba wstać koło siódmej – zarządziła moja szefowa.

– A czy zdążymy się jeszcze dzisiaj pokochać?

– Absolutnie… NIEEEE – z głośnym śmiechem moja blondynka uciekła do sypialni.

***

Ostatniej nocy znowu przysypało góry, doliny i zamarznięte jezioro Arrow świeżą warstwą śniegu. Lekki puch unosił się w niebo za plecami Karola po to tylko, by po chwili opaść z powrotem na swoje miejsce i zatrzeć ślad skutera śnieżnego ciągnącego lekkie sanie transportowe.

O tej porze roku grubość lodu na jeziorze przekraczała zasięg świdrów wędkarzy podlodowych. Nie jechał szybko. Najwyżej dwadzieścia kilometrów na godzinę. Przecinanie nienaruszonej, ogromnej białej płaszczyzny rozciągającej się przed przyciemnionym wizjerem kasku zawsze budziło uczucie małości wobec tej nieogarniętej przestrzeni, wobec gór, wobec… przeznaczenia. Poza przyczynami filozoficznymi musiał posuwać się wolniej, ponieważ Ali i Baba nie mogły nadążyć za skuterem śnieżnym. Walcząc z głębokim śniegiem, zapadały się po brzuchy, skakały, wyrywając łapy z chwytającej białej pułapki. Psy były szczęśliwe. Para buchała z szeroko uśmiechniętych po psiemu pysków, a błękitne oczy błyszczały szczęściem. Pięcioletni Ali i trzyletnia Baba były w siódmym haskim niebie. Karol zatrzymał na chwilę skuter, dając odpocząć psom. Wyjął z plecaka dwa psie kabanosy i poczęstował członków swojej najbliższej w tym momencie życia rodziny. Ali był dużym psem rasy hasky. Ważył prawie sto funtów i miał sierść o ciemnym odcieniu szarości. Baba, suka tej samej rasy, była mniejsza, o znacznie jaśniejszym, prawie białym i bardziej puszystym futrze. Obydwa psy miały piękne, jak przystało na tę rasę, błękitne, wodniste oczy. Śnieg był ich żywiołem. Tarzały się w śniegu, jadły na śniegu, a wieczorami po zmierzchu szczekały przy drzwiach do wyjścia. Na tyłach domu Karol zbudował dla Alego i Baby dużą, dwuosobową albo raczej dwupsią budę wyścieloną słomą. Jednak w taką noc jak ostatnia obydwa psy spały smacznie zagrzebane w świeżej zaspie puszystego śniegu. To jest właśnie haskie życie.

Zgodnie z prognozą przez poranne chmury zaczęło przebłyskiwać słońce i nie było już zagrożenia rozpętania się burzy śnieżnej. Ostatniej zimy podczas przejazdu przez jezioro złapała ich kilkugodzinna zawierucha z wiatrem wiejącym do stu kilometrów na godzinę. Karol powoli przesuwał się do przodu w śniegu unoszącym się do góry i wirującym we wszystkich kierunkach. W miejscu pomiędzy wyspą Karola a domem Joego, stojącym nad Zatoką Łososi, jezioro ma około dwóch kilometrów szerokości. Tamtego wieczoru, w widoczności nie przekraczającej trzech metrów, Karol wracając, zboczył z kursu tak bardzo, że zaczął poruszać się wzdłuż zamiast w poprzek jeziora długiego na ponad czterdzieści kilometrów. Na szczęście zorientował się w porę, zatrzymał skuter ciągnący sanie z drewnem opałowym i wraz z psami przytuleni przeczekali burzę pod niewielką plandeką.

Dzisiaj nie groziła im powtórka tamtej przygody. Ali i Baba szybko zregenerowały siły i ruszyli dalej.

Na horyzoncie, u podnóża zamarzniętego wodospadu, wznosiła się ku niebu smużka dymu. Jeżeli stary Joe dobrze policzył dni, to powinien już grzać wino na przyjazd Karola. Uparty stary Indianin do tej pory nie chce się dać namówić na telefon satelitarny. W tych okolicach zwykłe komórki jeszcze nie działają. Dwa tygodnie temu, kiedy widzieli się ostatnio, Joe powiedział, że na pewno będzie w domu, jako że opuszcza to miejsce coraz rzadziej, ostatnio już tylko raz do roku. Kiedy zbliżyli się na tyle, że można było rozpoznać postać w czerwonej kufajce w kratę machającą z oddali, zmęczone psy nagle ożyły i wyrwały do przodu, wyprzedzając skuter. Przywitali się wylewnie, jak przystało na starych przyjaciół i jak przystało na dwie istoty ludzkie, które całymi dniami nie widywały żywego ducha.

– No i jaka tam u ciebie pogoda, Kar? – ze śmiechem i starym, nie do zniszczenia żartem zaczął Indianin.

– Ano taka jak i u ciebie – również wesoło odparł Karol.

– Widziałeś jakichś ludzi?

– Tym razem tak. Nie tylko widziałem, ale nawet miałem gości.

– Żartujesz? A ja to tylko widzę ciebie, i to po raz pierwszy od czasu, kiedy widziałem cię po raz ostatni, cha, cha, cha!

– Poważnie. W zeszły weekend, tak, to było w niedzielę… małżeństwo na biegówkach zatrzymało się na herbatę. Przyjechali skuterem z Revelstoke i robili czterogodzinne koło po jeziorze. Mówię ci… oni to poruszali się na nartach. Myślę, że to byli profesjonalni sportowcy.

– Szkoda, że ich nie widziałem.

– Obejrzeli kabiny, wzięli mój numer i obiecali przyjechać na cały tydzień w przyszłym roku.

Stali jeszcze ładną chwilę na ganku niewielkiego domku Joego, zbudowanego z dużych, poczerniałych bali sosnowych. Niskie drzwi, w których wysoki Karol musiał schylić się w powitalnym ukłonie, prowadziły do jednoizbowego wnętrza. Przyjemne ciepło z buchającego ogniem kominka otuliło ich, zapraszając do środka.

Psy zostały na śniegu, czekając, aż otworzą się drzwi i wyleci przez nie jakaś kość lub inny ochłap.

– Poczekaj, zanim usiądziemy, poczęstuję Aliego i Babę czymś na powitanie. Schowałem coś dla twoich psów.

Joe wyrzucił na śnieg przed drzwiami worek ogryzionych żeberek, po czym zdjął kufajkę i czapkę i usiadł koło kominka, zacierając ręce. Wnętrze było przytulne, może trochę za ciemne. Dwa okna, za małe, tak jak i drzwi, nie wpuszczały do środka zbyt wiele światła. Koło kominka stała jeszcze żeliwna koza na trzech nogach, służąca do gotowania, oraz coś w rodzaju kanapy zrobionej z nieokorowanych kołków brzozowych nakrytej skórami i kocami.

Na środku stały stół i dwa krzesła, a pod przeciwległą ścianą drewniana prycza. Nad stołem wisiała czteropalnikowa lampa na propan.

– Napijesz się odrobinkę? Tak jak obiecałem i tak jak mnie nauczyłeś, przygotowałem grzane wino. No, tego gzianca czy jak mu tam? Sam już trochę popróbowałem, no wiesz, czy dobre.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.