"Śledztwo musi potrwać. Prędzej czy później będą musieli wnieść konkretne oskarżenie albo sprawę wycofać. Im dłużej czekamy, tym lepiej, bo oznacza to, że podstawy oskarżenia nie są wcale tak jasne, jak przedstawiła to Kanadyjska Organizacja Obrony Praw Więźniów" – mówił mój prawnik Jeremy Godard.
Tak więc czekam i czekając, coraz bardziej podziwiam cierpliwość mojej żony. Przez ostatni miesiąc zrobiłem się dokuczliwym, marudnym towarzyszem życia. Łażę od ściany do ściany, narzekam i czepiam się jak menopauzalna baba. Minęły dopiero dwa lata od naszego ślubu i mam nadzieję, że jakoś ten kryzys przetrwamy. Na początku mojego bezrobocia gotowałem obiady i sprzątałem nasze duże mieszkanie. Teraz, po dziewięciu tygodniach, po prostu z niczym nie mogę zdążyć. Zaczynam kilka czynności na raz i nic nie mogę skończyć. Mój ojciec często porównywał marazm i niemoc działania do infekcji wirusowej lub do ściany. Teraz moja kolej na jakiś krok, jakiś gwałtowny ruch rozbijający mur duszącej nicości.
Dwa dni temu wyciągnąłem z piwnicy narty biegowe. Zmęczenie fizyczne to podobno najlepszy uzdrowiciel duszy i lek na depresję. Jak to bywa w połowie marca w Ontario, ciepłe powietrze znad Florydy sięgnęło aż do Doliny Ottawy, zamieniając przepiękny zimowy krajobraz kanadyjskiej stolicy w mglistą, szaro-szarą breję. Obraz za oknem w stu procentach odpowiadał stanowi mojej duszy. Ciężki, mokry śnieg przyklejał się niemiłosiernie do nart, nie dając żadnego poślizgu. Dwukrotnie wywróciłem się na lodzie. Kiedy w połowie stycznia zawieszono mnie w czynnościach oficera RCMP, czyli Royal Canadian Mounted Police, w stopniu sierżanta, zabrano mi broń i oznakę identyfikacyjną, panowała przepiękna zima. Ponad półtora metra śniegu, siarczysty mróz i wiele słonecznych, zimowych dni nie były w stanie wyciągnąć mnie w plener. Anna, moja żona, nieraz próbowała namówić mnie na fizyczne zmęczenie. Teraz, kiedy już dojrzałem do wysiłku, pogoda jest fatalna. Dzisiaj rano zebrałem porozrzucane po domu dresy, adidasy i spędziłem całe przedpołudnie w siłowni i na basenie, kończąc ćwiczenia półgodzinną sauną. Chyba trochę pomogło. Ania po powrocie z pracy popatrzyła na mnie z cieniem ulgi, której nie potrafiły ukryć jej niepowtarzalne, błękitne oczy.
– Nie wierzę własnym oczom! Czy ty się uśmiechasz? Co się stało? Dzwonili?
– Nikt nie dzwonił. Byłem w siłowni i wypociłem z siebie kilka litrów żalów i smutków.
– Nareszcie. Już dawno próbowałam cię do tego zmusić. Twój tata zawsze mówi, że…
– Tak, wiem, mój tata ma często rację. Pamiętam, jak powtarzał, że mam sobie znaleźć polską żonę. No i proszę – święta racja.
Przytuliłem Anię mocno do siebie. Po raz pierwszy od kilku miesięcy smakował mi obiad, a zawartość litrowej butelki wyśmienitego, francuskiego chardonnay szybko zniknęła.
Urodziłem się w Polsce w okresie schyłkowego komunizmu i moi rodzice, jak wiele młodych polskich małżeństw, nie mieli gdzie się tam podziać.
Wszystkie strychy i piwnice nadające się do zamieszkania były już zajęte, więc ojciec wyruszył do Szwecji w celu zarobienia waluty odpornej na galopującą inflację, za którą można było zakupić własne mieszkanie. Tymczasem ceny mieszkań znowu wzrosły i zabrakło pieniędzy. Kiedy cała Polska żyła hasłami wolnościowymi i czekała na upragniony zgon komunizmu, mój ojciec spakował plecak i pojechał na trzydniową wycieczkę do Watykanu i Rzymu, z której nigdy nie powrócił. Zostałem w Polsce z moją mamą, żyjąc od telefonu do telefonu, od listu do listu, czasem zdarzały się nawet i paczki. Po dwóch latach mama, trzymając mnie za rękę i z walizkami wypełnionymi kołdrami puchowymi, wylądowała na lotnisku w Montrealu, gdzie czekał na nas ojciec.
Życie zaczęło się od nowa. Miałem osiem lat, uczyłem się nowego języka, patrzyłem z zadziwieniem na dzieci w mojej klasie, każde innego koloru i z innego kontynentu. Może z powodu rozłąki wiele małżeństw się rozpadło, ale moi rodzice po prostu byli szczęśliwi, a ja razem z nimi. Szczęście, tak jak ten marazm, też jest zaraźliwe. Dokładnie dziewięć miesięcy po owym pamiętnym lądowaniu na nowym kontynencie urodził się mój brat.
Zamieszkaliśmy w wynajętym domku szeregowym, w miasteczku Barrie, osiemdziesiąt kilometrów na północ od Toronto. Otoczone jeziorami i lasami Barrie jest, jak je nazywa ojciec… czymś w rodzaju cichego zakątka białych Kanadyjczyków. Mieszkańcy tego miasteczka korzystają z zatrudnienia w pięciomilionowej aglomeracji Toronto, jednocześnie unikając obcowania z masą kolorowych emigrantów, którzy zdominowali stolicę Ontario i jej okolice w latach dziewięćdziesiątych, przywożąc ze sobą falę obcych Kanadyjczykom zwyczajów, tradycji i według ojca… także przestępczości. Mama rozpoczęła studia, a tata ambitnie pracował długie godziny w drukarni, honorowo unikając zasiłków i zapomóg rządowych. Uparcie powtarzał, że z zasiłków żyją głównie Azjaci i czarni, gdy tymczasem wielu z tych nisko opłacanych emigrantów pracuje po siedemdziesiąt godzin tygodniowo, po pracy dopytując o ćwierć etatu stróża nocnego, by utrzymać swoje rodziny.
Szybko złapałem nowy język, bawiąc się z rmjlął-ł-ł.-ł---ówieśnikami, ale w domu nie było nawet mowy, żeby mówić po angielsku. Kiedy w sobotnie przedpołudnia kanadyjscy chłopcy obowiązkowo chodzili na treningi hokeja, ja uczęszczałem do szkoły języka polskiego. Nawet dzisiaj jestem jeszcze w stanie mówić po polsku bez akcentu. Anna jest trzy lata ode mnie młodsza i tak jak mój brat Artur urodziła się już w Kanadzie. Poznaliśmy się w szkole średniej właśnie na jednej z tych sobotnich lekcji historii Polski. Do tej pory ojciec twierdzi, że to dzięki polskiej szkole mam taką wspaniałą żonę. Dopiero niedawno przestał pytać, czy w domu rozmawiamy po polsku. Oczywiście, że nie. Mimo jego usilnych starań jesteśmy już Kanadyjczykami i nic się z tym nie da zrobić.
– Zobacz! To wygląda nieźle – kończąc wielki kielich wina po obiedzie, Ania odwróciła ekran laptopa w moją stronę. Pod hasłem "weekend" widniało błyszczące słońce i minus siedem stopni bez wiatru. – Możemy albo pojechać na narty do Mont Tremblant i zostać tam na noc, albo z plecakiem i termosem grzanego wina przejść dziesięć kilometrów na rakietach śnieżnych gdzieś w Algonquin Park lub bliżej, na przykład w Parc Gatineau. Wiesz, chodzi o to, żeby cię wyciągnąć z domu. Dobrze dzisiaj zacząłeś, pamiętasz? Marazm to… – wstała pięknie rozczochrana i lekko pijana dyrygowała rękami jak dyrygent. – Kto dokończy?
– Marazm to choroba wirusowo-zakaźna i trzeba ją wypocić albo zapić – powiedziałem po polsku.
– No właśnie, bardzo dobrze pamiętasz wykłady swojego taty.
– Sprawdź jeszcze prognozę w Mont Tremblant. Chyba wybiorę narty, ale tę wersję z grzanym winem. Muszę wykorzystać moment… wiesz, w tym domu nie zawsze mam coś do powiedzenia. Nie mówiąc już o wyborze.
– Słońce, minus dziewięć stopni, wiatr – 15 kilometrów na godzinę. Jedziemy… moje ty biedactwo bez prawa wyboru. Rusz dupę i zacznij się pakować – krzyknęła, zamiatając powietrze długimi, "polskimi" włosami w kolorze pszenicy. "Rusz dupę" też zostało wypowiedziane po polsku. Są zwroty w naszej ojczystej mowie, których nie da się niczym zastąpić. Tata byłby z nas dumny.
Koniec marca, a ja ze wstydem wyciągam z piwnicy zakurzone rossignole, kijki, buty. W podziemnym garażu pod naszym czteropiętrowym budynkiem zamontowałem bagażnik na dachu mojego subaru. Koniec marca to czas, kiedy chowa się do piwnicy sprzęt narciarski i zdejmuje bagażnik na narty.
Zdecydowanie nie jest to najlepszy czas w moim życiu. Wiele rzeczy dzieje się nie po kolei i niezgodnie z rozkładem. Wjechałem windą na czwarte piętro. Nasze nowe (mieszkamy tu od roku) mieszkanie zajmuje prawie cały południowo-wschodni róg ostatniego piętra. Na razie nie potrzebujemy lokalu tego rozmiaru i dwie duże sypialnie stoją puste, ale w przyszłości mamy… może raczej mieliśmy w planie dużą gromadkę potomstwa. Jest tu bardzo ładnie i czysto. Wszystko nowe, błyszczące, jak tysiące wieżowców i domów, które wyrosły w ciągu ostatnich lat podczas największego boomu budowlanego w historii Kanady.