Przebudzony, poderwałem ociężałą głowę i prawie natychmiast walnąłem czymś, co miałem do niej przywiązane, w pień rosnącego koło łóżka drzewa.
Drzewa? Skąd się ono tu wzięło do jasnej cholery? Nie sadziłem w sypialni żadnego drzewa? Ale było! Jak naszego Boga kocham! Widziałem mrówki spacerujące, z góry na dół, między bruzdami brunatnej kory.
Rozejrzałem się trwożliwie dookoła. Pomimo nadludzkich wysiłków, nie udało mi się wypatrzyć ścian ani sufitu. Tam, gdzie stała do tej pory szafa, leniwie pomrukiwał wąski strumyczek. Leżałem w jakiejś błotnistej mazi, tonąc twarzą w parze zwierzęcych racic.
Kawalkada myśli przemknęła znowu pod czaszką przeszywającym bólem. Gdzie ja jestem? W zoologu?
Kiedy próbowałem się podnieść, te dwie racice uniosły się wraz ze mną. I jeszcze dwie następne też. Jedna, dwie, trzy, cztery... O, mój Boże! Jestem parzystokopytny! Ukarałeś mnie Panie za moje zapijaczone życie, tylko dlaczego tak boleśnie? Jak ja się teraz w pracy pokażę?
Doczłapałem się do strumyka. To, co zobaczyłem w wodnym lusterku, rzuciło moje pierwsze nogi, a raczej łapy, na kolana. Łosiowy pysk przyozdobiony był na górze rozłożystym porożem. Przecież z tym majdanem na czubku nie zmieszczę się do windy, a nawet i do tramwaju?
Tramwaju? Gdzie tu masz tramwaj, czworonogu jeden? Dookoła same chynchy i krzaki?
Wsadziłem swój nowy zad w odmęty potoku. Chciałem chociaż zmyć tę glinę, w której się, w niewiadomy sposób, wytarzałem. Piłem łapczywie wodę, niczym najbardziej spragniony, pustynny wielbłąd. Dobrze chociaż, że gardło miałem takie samo jak przedtem.
Poczułem w żołądku uczucie głodu. Co by tu można wrzucić na ruszt pośród tych szyszek, żołędzi i mchu? Skubiąc z konieczności zielone kępki, zatęskniłem nagle za patelnią lekko ściętej jajecznicy. Po pokłutym przez komary pysku spłynęły gorące łzy. Zrobiło mi się bardzo smutno. Chociaż...?
Jakby się tak głębiej zastanowić, to leśne życie musi mieć chyba też jakieś swoje uroki, no nie? Choćby i takie, że już nikt nie będzie mi w drzwiach wyciągał z kieszeni wypłaty, ani zmuszał do jedzenia niedzielnych obiadów u teściowej. A w ogóle, łono natury to samo zdrowie i swoboda.
Teściowa...? Przecież ona zawsze mnie inwigilowała? Nawet w łazience. Dlaczego teraz jej przy mnie nie ma? Chętnie bym ją podrzucił do góry na tych swoich rogach.
Skubię leśne runo i myślę o chłopakach, którzy będą musieli się dzisiaj męczyć w tym przesranym zakładzie przy przekładaniu pudełek z jednej palety na drugą. Skoro Heńkowi i Zdzichowi wyrosło poroże podobne do mojego, to nawet cukru nie będą mogli zamieszać w czasie przerwy. Bo niby jak, kopytem?
Mój załzawiony, łosiowy wzrok natrafił nagle na jakiś cud natury. Cztery kopyta miała i taką białą plamkę pod ogonem. Szła strumykiem, który podmywał moją byłą szafę. Cholera, gdzieś już ją widziałem, ale gdzie? Na imieninach wuja Zygmunta? W kościele? Sympatyczna jest ta mała i patrzy na mnie, tak jakoś dziwnie. Dobrze chociaż, że sobie tę glinę z tyłka obmyłem.
Wyrównałem racicą nastroszoną brodę i podniosłem zad z nadzieją, że spodobają się jej moje fizyczne warunki. Miałem w gębie jeszcze cztery nieprzeżute żołędzie. Bardzo chciałem jej czymś zaimponować. A ona jakby to wyczuwała, bo odwróciła się do mnie tyłem. Uniosłem pysk i to, co w nim miałem, utkwiło mi nagle głęboko w gardle. Z pobliskich zarośli wychodziło powoli bydlę trochę mniejsze od Boeinga 767. Geometrię skrzydeł miał tylko nieco inną. Zacząłem w myślach przerzucać wszystkie znane mi ze szkoły podręczniki zoologii, ale ten mój łosiowy łeb pracował obecnie na zupełnie innych falach.
On jest podobny do mnie, tylko dlaczego taki wielki?
Mała przystanęła obok, jakby czekając na rozwój wydarzeń. Żeby choć na mnie spojrzała. Widocznie zapomniała, że łosie dzielą się na duże i małe.
Ten duży zaczął kopać pod sobą dół. Czyżby dla mnie? Przed oczami stanęły mi nagle wszystkie szczęśliwe dni. Moja komunia, chrzest siostrzenicy, urodziny wuja Władzia... Co ty pieprzysz? Jakie urodziny? Przecież ty łosiem jesteś?
Byczysko wkopało się już poniżej, niż przewiduje ustawa o ochronie środowiska. Straszliwa piana szła mu spod ogona. Kurczę, co robić? Zadzwonić nigdzie nie mogę, bo kopytem numeru nie wykręcę. Poddać się? Ośmieszę się w oczach tej małej. To już lepiej zginąć.
Zacząłem ryć racicami ziemię pod sobą w nadziei, że Bóg nierychliwy, ale zawsze sprawiedliwy i każe temu lotniskowcowi z rogami wracać do bazy.
Bóg nie wysłuchał jednak moich próśb. To bydlę rzuciło się na mnie jak byki w Pampelunie na tych, którzy chcą być nadziani na rogi. Serce odmówiło mi posłuszeństwa. Napuchnięta wątroba zajęła jego miejsce. To koniec. "Heniek, powiedz w robocie, że przejechał mnie tramwaj. Ten, co do pracy nas podwozi." To była ostatnia moja myśl. Bo, później...
– Czego tak wierzgasz, stary? Na mózg ci padło, czy jak? Spojrzyj na budzik. Jest już pięć minut do siódmej. Znowu się do roboty spóźnisz. To był głos mojej małżonki.
– To ty Helenka? Nie masz pojęcia sarenko, jak ja cię "aj law ju".
Łoś u psychiatry
Po tej historii z łosiem dłuższy czas nie mogłem się odnaleźć. Męczyły mnie jakieś koszmary, poczucie niezamierzonej winy i inne takie tam duperele.
Nie powiem, aby wpłynęło to w jakimś stopniu na hobby mojej wątroby. Uchowaj Boże. Grzaliśmy z Heńkiem jeszcze więcej niż przedtem. Po każdym wyjściu z knajpy stawałem na czworakach i kazałem mu się macać po głowie, aby sprawdził, czy zmieniłem już poroże. Heniek zapewniał mnie, że wszystko jest w najlepszym porządku, mimo że jeden z rogów był lekko nadłamany. Pogrążał mnie w moim strachu jeszcze bardziej, kiedy usiłując mnie pocieszyć, mówił, że rogi to głupstwo, bo nawet mi w nich do twarzy, tylko dlaczego tak bardzo linieję? Po każdym takim badaniu mojego pyska i tułowia ze wstrętem wycierał ręce o trawę.
– Przecież Helenka cię na zbity ryj wykopie z domu, jak będziesz jej to badziewie zostawiał na dywanie. A jeśli na dodatek uczulona jest na sierść, to już możesz szukać sobie pokoju na dworcu. Ja cię do swojej chałupy z tymi rogami nie wpuszczę, bo mam niskie mieszkanie, a nie tak dawno je malowałem.
– Powiedz mi Heniu, co robić? Ja nie potrafię już tak dłużej żyć – beczałem mu do ucha.
– Nie masz innego wyjścia, jak zmienić pastwisko i przenieść się na inny teren. Trawy i mchu ci u nas dostatek. Dla ciebie jej na pewno wystarczy, bo ty i tak nie jadasz za dużo. A w ogóle, to przejdź już do pozycji pionowej. Nie chcę, żeby mnie gliny zapuszkowały, że z łosiem bez smyczy i kagańca na spacery chodzę.
Wracałem do domu prawie zawsze przybity. Nawet nie miałem do kogo otworzyć pyska. Helenka już od kilku dni spała na dmuchanym materacu w kuchni. Pomimo głodu nie mogłem zajrzeć do lodówki, bo obawiałem się, że mógłbym ją stratować. Strach było uwalić się na łóżku i czekać na kolejne senne koszmary. Aż w końcu pewnej nocy... stało się. Po przebudzeniu serce zabiło mi żywiej i odzyskałem wiarę w to, że nie jest jeszcze ze mną tak źle. Ten ostatni sen okazał się dla mnie wprost błogosławiony. Pamiętam wszystko trochę mgliście, ale jestem w stanie go opowiedzieć łącznie z dialogami. A było tak.
Zwolniłem się u kierownika Skubiszewskiego na parę godzin przed fajrantem. Powiedziałem mu, że muszę zobaczyć się z psychiatrą.
– Przedobrzyłeś z gorzałą? Białe myszy ogony ci do zupy wkładają?
Miał minę, jakby już kiedyś oglądał ten film z mysią obsadą.
– Nie, to nie to. Miewam jakieś koszmarne urojenia i długo zasnąć nie mogę.
– Ja też je miewałem, choć spać mogłem, ale od czasu, jak się do nas wprowadziła córka z bachorem, to mi przeszło. Gówniarz tak głośno mordę w nocy drze, że śpię jak ten zając pod miedzą. On jest w stanie zagłuszyć nawet wodospad Niagara.
Adres gabinetu doktora namierzyłem w gazecie. Kapusta się nazywał. Zdzisław. Wytarłem buty o wycieraczkę i z duszą na ramieniu wszedłem do poczekalni. Poddałem się rejestracyjnym wymogom i uiściłem zażądaną przez sekretarkę kwotę. Drogi był. Za te pieniądze mógłbym kupić koło do malucha i wycieraczki.
Z gabinetu wychodził właśnie pacjent. Wyglądał całkiem normalnie. Nie mogłem tylko pojąć, dlaczego aż do samych drzwi szedł tyłem.
Ten psychiatra w niczym nie przypominał kapusty, ale do jej głąba był nieco podobny. Oczy miał tylko jakieś czujne i rozbiegane. Ciągle oglądał się do tyłu i na boki. Kiedy kazał mi ściągnąć spodnie, przestraszyłem się nie na żarty. Może to jakiś psychol? Wyjął z szuflady szewski młotek i zaczął mnie nim naparzać po kolanach. Za każdym razem noga podskakiwała mi do góry. Musiałem ją przytrzymywać rękami, aby go przypadkiem w jaja nie kopnąć. Później wodził mi paluchem przed oczami i kazał go śledzić. Nagle wszedł na biurko, podskoczył kilkakrotnie i rzucił się na ziemię niczym Adam Małysz w wygranym konkursie w ramach Pucharu Świata. "O Jezu! – pomyślałem. – Ja bym się na to w życiu nie odważył bez spadochronu."
– Stało się coś? – zapytałem z lekka zaniepokojony.
– Odganiam zające. Pan nawet nie ma pojęcia, jakie te cholery potrafią być upierdliwe. W swoim gabinecie mam jeszcze względny spokój, ale na ulicy stają się agresywne. Wczoraj goniły mnie aż do przystanku.
– Zające? – szczęka opadła mi na buty. – A czego one mogą od pana chcieć?
– Jak to czego? Nie wie pacjent, że one przepadają za kapustą? Atakują całym stadem ze wszystkich stron. Jestem cały pogryziony. Gdybym nie sypiał w zamkniętej wersalce, tobym się już pewnie nigdy nie obudził.
– Ale tu nie ma żadnych zajęcy? – zaczęły pocić mi się ręce.
– To pan ich nie widzi, bo jest chory. Coś pana trapi, skoro szuka u mnie pomocy. A ja, jako człowiek zdrowy, potrafię zobaczyć więcej.
Przestraszyłem się. Jeśli oddaję swoje nadwątlone chorobą zmysły w ręce faceta, którego podjadają zające, to nie widzę żadnych szans na powrót do normalnej rzeczywistości. On chyba bardziej potrzebował pomocy niż ja.
– A może zmieni pan nazwisko, doktorze Kapusta? Choćby na Wilk albo Myśliwy? – zaproponowałem.
– Nazwisko? Pacjent nawet nie wie, jakie te czterołapy potrafią być cwane. Trzy razy zmieniałem adres zamieszkania i za każdym razem już nazajutrz rano słyszałem pukanie do drzwi. Otwieram, a ich pełna klatka schodowa. Całe rodziny, nawet z młodymi. Toż to koszmar.
– A nie próbował pan kupić psa, żeby je postraszyć?
– Miałem. Nawet dwa. Jeden uciekł po kilku dniach, a ten drugi musiał być z nimi w zmowie, bo w ogóle nie reagował. Te cholery go przekupiły.
– Mój problem jest trochę innej natury – próbowałem przypomnieć mu, że jest psychiatrą i kosztował mnie koło do malucha i wycieraczki. – Mnie z kolei wydaje się, że jestem łosiem.
– Panu się tylko wydaje? Drogi pacjencie, jest pan zdrowy jak rydz. Prawdziwy łoś nawiązałby z moimi prześladowcami kontakt. Wywodzicie się przecież z jednego środowiska, a pan ich nawet nie dostrzega. Z pana taki łoś jak ze mnie... no chociażby sałata.
– To znaczy...
– To znaczy, że wszystko jest w jak najzdrowszym porządku.
Ogromny kamień spadł mi z serca. Zapomniałem o cenie, jaką przyszło mi za niego zapłacić, bo nie będę miał już rogów, ani we śnie, ani po pijaku.
Nie będę Helence brudził sierścią dywanu i chodził na czworakach. Heniek w końcu wpuści mnie do swojego mieszkania bez obawy, że mu rogami porysuję sufit. Żal mi tylko było tego psychiatry. Z dwojga złego wolałbym już być łosiem, niż kapustą osaczoną przez zające.
Przypomniał mi się w tej chwili pacjent, który miał wizytę przede mną.
– Niech mi pan wytłumaczy doktorze, dlaczego ten osobnik, po którym wszedłem do pańskiego gabinetu, chodził tyłem?
– O, to bardzo ciężki przypadek. Można nawet powiedzieć, że nieuleczalny. Chociaż znalazłem wyjście z sytuacji. Jednak w ciągu tylu lat praktyki jeszcze się z czymś podobnym nie zetknąłem.
Doktor zaczął się znowu bacznie rozglądał.
– Aż tak z nim źle? Czemu on nie może chodzić do przodu, tak normalnie jak inni?
Drążyła mnie chęć wytłumaczenia faktu, że bycie łosiem to dla psychiatry nic specjalnego, natomiast chodzenie tyłem jak rak, jest ciężkim przypadkiem.
– Bo on proszę szanownego pana, ciągle na wstecznym biegu musi jeździć. Nie potrafi się zatrzymać, a na dodatek zerwała mu się linka od ręcznego hamulca.
– To może niech sobie podłoży jakąś cegłę pod koło – zaproponowałem.
– Próbował, ale to nic nie pomaga, bo on jest ciężarówką. Na wielkich oponach jeździ. Nawet nie mogłem go zbadać. Nie dał się zaparkować.
– A jaką terapię mu pan doktor w końcu zalecił?
– Bardzo prostą. Ma jeździć, aż do wyczerpania paliwa, a później mają go wziąć na hol i zaciągnąć do najbliższego warsztatu do przeglądu.
Mój psychiatra zaczął robić się coraz bardziej nerwowy. Pożegnałem się z nim i ruszyłem ku wyjściu. Kiedy wychodziłem z gabinetu, doktor ponownie wskakiwał na biurko. Zatrzasnąłem drzwi i... otworzyłem oczy. Sen dobiegł końca. Zerwałem się z łóżka i pobiegłem do kuchni z radosną nowiną.
Przystanąłem i zdębiałem. Helenka siedziała na krześle z moją wiatrówką w rękach i lornetką na szyi.
– Co się stało? Co ty wyprawiasz? – zapytałem przerażony.
– Czekam na wilki. Możesz wracać do łóżka i spać spokojnie. Nie pozwolę, aby jakaś ich dzika zgraja rozszarpała mojego łosia.
Grzegorz Hykawy