Siedziałem w domu. Hela szyła na maszynie. Janinka, jak zwykle, coś paplała, a ja piłem herbatę. Rozmawialiśmy o Jóźku, którego odesłano pod eskortą do Stołpców. Wtem drzwi się odemknęły i do pokoju wszedł Alfred Alińczuk. Dostrzegł mnie i nachmurzył się. Widocznie nie wiedział dotychczas, że mieszkam w rodzinie Jóźka Trofidy. Alińczuk przywitał się z Helą i Janinką, a potem niezdecydowanie skierował się ku mnie. Wyciągnął dłoń na przywitanie. Wtedy ja wziąłem w jedną rękę szklankę, a w drugą posmarowaną masłem kromkę chleba i rzekłem, nie podając mu ręki:
– A, to pan?... Nie witam pana, bo zaraz wychodzę!...
Hela, zdumiona, spojrzała na nas. Janinka sapnęła noskiem i powiedziała niezwykle poważnie:
– O, to tak! Po co się witać, jeśli zaraz trzeba pożegnać się?... A ja z Helą nigdy się nie witam!...
Wkrótce wziąłem czapkę i wyszedłem z mieszkania, pozostawiając w nim Alińczuka i Helę, która odprowadziła mnie zdumionym spojrzeniem. Poszedłem do Saszki Weblina. Chciało mi się zobaczyć Felę, lecz nie zastałem jej w mieszkaniu. Przywitałem się z Saszką. Stał przy stole i ostrzył na pasku brzytwę.
– Co powiesz dobrego? – zapytał mnie.
– Nie ma nic dobrego! Józiek wpadł...
– Wiem, wiem... Chłopaki mówili, że buldog zabity, ale to nieprawda. Przestrzelili mu nogę i zawieźli do Mińska.
– Skąd wiesz?
– Już ja wiem! Saszka przestał wecować brzytwę i spróbował ją początkowo na palcu, potem na włosach na karku, a wreszcie poprowadził językiem po ostrzu z dołu w górę. Widocznie była dobrze wyostrzona, bo odłożył ją na bok i zaczął się mydlić.
– Nie chodzisz za granicę? – zapytał mnie Saszka, starannie mydląc pędzlem twarz.
– Nie.
– Czemu?
– Nie śpieszy mi się... Forsa jest...
– Masz recht!... Jest sarmak, to hulaj! Na robotę czas!... Jeśli zabraknie ci kiedyś roboty, to przychodź do mnie... A teraz hulaj!... Od roboty, bracie, konie zdychają!...
Zaczął się golić, wypychając językiem chude policzki.
– Dokąd idziesz? – zapytał mnie później.
– Szedłem do Pietrka Filozofa. Obiecał mi książkę. No i wstąpiłem tu po drodze.
– To i dobrze. Pójdziemy razem. Chcę dać zegarek do naprawy... on u zegarmistrza mieszka. Znów zamilkł i golił się dalej. Po chwili rzekł: – Aha! Omal nie zapomniałem ci powiedzieć. W następną niedzielę u nas będzie wieczorynka. To ty przychodź!... Koniecznie...
– Dobrze.
– Bo ja jutro jadę do Rubieżewicz. Mam tam kawałek roboty. Może nie zobaczymy się wcześniej... aż na wieczorynce...
Gdy Saszka się ogolił i umył, przyszła Fela. Miała na sobie ładną ciemnozieloną sukienkę. Wyglądała pięknie. Była w dobrym humorze i dość życzliwie mnie przywitała. Chętnie zostałbym z nią, lecz wstydziłem się powiedzieć Saszce, że nie mam chęci iść do Pietrka. Więc z żalem pożegnałem Felę i wraz z Saszką wyszedłem z mieszkania. Szliśmy ulicą Mińską. Spostrzegłem, że wszyscy, mijający nas przechodnie szczególnie uważnie patrzą na Saszkę i oglądają się za nim. To mi imponowało.
Znaleźliśmy się w jakimś krzywym i wąskim zaułku. Wychodząc zza rogu domu, zobaczyłem szewca, który bił pocięglem dziesięcioletniego chłopaka. Widocznie był pijany i bił dziecko bez litości. Nagle Saszka skoczył naprzód, odepchnął szewca na bok i wyrwał mu z rąk pocięgiel.
– Za co go lejesz?
– A tobie co do tego?
– No, nie rzucaj się! Bo zaraz się dowiesz, jak to boli!
Saszka zamierzył się pocięglem na szewca.
– Kiedy, cholera, stłukł lampę! Szewc pokazał na leżące na ziemi kawałki szkła. Saszka wsadził rękę do kieszeni. Wyjął pięciodolarowy banknot i pochylając się nad chłopcem, który szeroko otwartymi oczami patrzył na swego obrońcę, rzekł:
– Masz, smyku! Pluń na ojca i daj mu te pieniądze! Niech kupi dziesięć lamp! A jak podrośniesz, to bij chama! Słyszysz: lej – jak on ciebie!...
Ruszyliśmy dalej. Pocięgiel Saszka rzucił w kałużę. Znalazłem się w dużej i jasnej, pobielanej wapnem izbie. Na ścianach wisiało mnóstwo zegarów, a przy jednym oknie siedział mały, łysawy człowiek i coś robił pochylony nad stołem, na którym leżało dużo zegarków i różnych instrumentów do ich reperacji.
Zobaczyłem siedzących przy długim stole Pietrka i Julka. Julek pisał coś w kajecie, a Pietrek patrzył mu przez ramię i poprawiał. Przywitaliśmy obecnych. Saszka zbliżył się do Mużańskiego i pokazał mu zegarek. Tamten dokładnie go obejrzał i powiedział:
– Doskonały zegarek! Droga rzecz!... Jest trochę zaniedbany. Trzeba go oczyścić!
– Na kiedy pan to zrobi?
– Na dziś nie zdążę. Mam pilną robotę. Chyba na jutro.
– Przed południem?
– Dobrze. Zrobię na dziesiątą.
Umówili się co do ceny i Saszka wyszedł z mieszkania.
– Co słychać, chłopaki? – zapytałem Pietrka i Julka.
– Dziś idziemy w drogę – rzekł Julek.
– Z kim?
– Mamut, Słowik i my. – A kto was poprowadzi?
– Mamut. On zna dobrze różne drogi... Kiedyś tylko sam chodził... ze spirytusem...
– Czyj towar?
– Nasz. na swoją rękę idziemy...
– Wasz?
– No tak. Poniesiemy spirytus. Lepiej zarobimy, jak u Żyda. Może i ty chcesz z nami iść?
Chwilę się wahałem.
– Chodź! – rzekł Julek. – Będzie nam weselej. No i zarobisz też!
– Ale ja nie mam spirytusu.
– I my nie mamy. Czekamy na Mamuta. Pójdziemy do Szarego po spirytus.
Faktycznie, po upływie kwadransa przyszedł Mamut, a trochę później – Słowik. Mamut skinął nam głową i usiadł na ławie przy ścianie.
– Ten idzie z nami też – rzekł do niego Julek.
Mamut długo patrzył na mnie, potem skinął głową i powiedział z widocznym wysiłkiem:
– To sto?... – Tak odparł Julek.
– Weźmiemy sto flaszek. Możemy zaraz iść. Wzięli worki i wraz ze Słowikiem wyszli z mieszkania. Po godzinie wrócili. Wyjęli z worków i ustawili na fotelu flaszki spirytusu. Policzono je. Było 115 butelek spirytusu.
– To więcej, jak trzeba – rzekłem do Julka.
– Mamut bierze 30 flaszek, a pięć dla nas do użytku.
Zaczęto przygotowania. Z początku ustawiano razem na stole po 20 flaszek. Następnie wyjmowano z nich korki i dolewano do pełna spirytusu w tym celu, aby było mniej flaszek i żeby nie bulgotały w marszu. Potem sporządzono pięć wygodnych nosek, w których butelki były poprzekładane grubym filcem i sianem. Pakował je Mamut. Robił to z wprawą zawodowego "spirtonosa".
Oczekiwaliśmy wieczora. Drogę mieliśmy bardzo daleką. Musieliśmy iść na jedno z przedmieść Mińska, więc zależało nam na tym, aby wyjść jak najwcześniej. O godzinie drugiej ze wschodu zaczęły pełznąć szare "dziady" i okryły całe niebo. Zaczął padać deszcz. Z ukosa zacinał w okna. Robiło się coraz ciemniej. Mamut radośnie zacierał dłonie. Taka pogoda, chociaż bardzo utrudniała drogę, dawała prawie zupełną gwarancję bezpieczeństwa. Gdy zaczął zapadać zmierzch, zjedliśmy kolację i wypiliśmy flaszkę rozcieńczonego spirytusu. Potem wzięliśmy noski.
Mużański, mały, komiczny, patrząc na nas dobrymi, niebieskimi oczami, uścisnął nam dłonie:
– Życzę wam, panowie, powodzenia. Nie marudźcie tam. Wracajcie prędzej! Mnie będzie smutno bez was... Ruszyliśmy w drogę. Szliśmy bardzo powolnie, wymijając różne, niewidzialne w ciemności przeszkody i starając się przyzwyczaić oczy do mroku. Lecz ciemność panowała tak gęsta, że mogliśmy posuwać się naprzód tylko na oślep. Deszcz padał coraz większy. Wiatr się wzmógł. Było niemożliwe dostrzec coś przed sobą.
Nagle Mamut się zatrzymał; ja szedłem za nim, za mną Pietrek, potem Julek, a Słowik ostatni.
– Masz! – rzekł przewodnik, wsadzając mi do ręki koniec sznurka.
Zrozumiałem, o co mu chodzi i z rąk do rąk podałem sznurek dalej. Teraz szliśmy trzymając się sznurka. Było niewygodnie, lecz idąc w ten sposób byliśmy pewni, że nie zgubimy się. Zaczęliśmy przedzierać się przez jakiś zagajnik, a potem poszliśmy lasem.
W pewnym miejscu las się skończył. Mamut ujął mnie za ramię i mocno je ścisnął. Zrozumiałem go: zaraz granica! Podałem to ostrzeżenie Pietrkowi, a on dalej. Deszcz padał coraz silniej. Byliśmy już zupełnie zmoknięci i tylko ruch nas rozgrzewał. Droga była tak trudna, jak nigdy przedtem. Brnęliśmy z wysiłkiem po mokrym gruncie, nie widząc absolutnie nic wokoło. A Mamut szedł dość pewnie. Od czasu do czasu przystawał, szurgał nogami po ziemi, coś mruczał, a potem znów ruszał w drogę. Gdy las się skończył, iść było lżej. Przynajmniej nie potykałem się o różne przeszkody i nie potrzebowałem stale osłaniać oczu od uderzeń niewidzialnych w ciemności gałęzi.
Po trzech godzinach marszu wypoczęliśmy i wypiliśmy spirytusu. Później zrobiliśmy jeszcze jeden wypoczynek i dopiero nad ranem, po przebyciu 33 wiorst okropnej drogi, w zupełnej ciemności, po 10 godzinach od czasu wyjścia z Rakowa, dobrnęliśmy do Mińska. A przecież byliśmy przyzwyczajeni do dróg. Ze spirytusem chodziłem 2 razy, a potem zrobiliśmy przerwę, bo Mamut i Słowik zaczęli chodzić z partią Gwoździa. Tam robota była lżejsza i pewniejsza, bo chodzili nie tak daleko i nie potrzebowali o nic się troszczyć. W sobotę wieczorem piłem z chłopakami w salonie u Ginty. Było wesoło.
Antoni rżnął na harmonii, aż szklanki skakały po stole. Nagle ktoś pchnął mnie pod stołem nogą. Był to Mamut. Spojrzałem na niego. Przemytnik zagryzł zębami paznokieć dużego palca lewej ręki, a dużym palcem prawej ręki i oczami wskazywał na drzwi.