– Już ja wiem... Znam was!... Słyszałam, o czym sami rozmawiacie!... Ale mniejsza o to... Mnie nie ubędzie od tego...
Pracowaliśmy intensywnie do godziny 10–ej. Potem Bombina poszła szykować dla nas kolację. Prócz nas na "czarnej połowie" domu krzątała się zupełnie głucha dziewka i parobek, pracowity, milczący, daleki krewny Bombiny. Oboje pracowali przy gospodarstwie, a Bombina załatwiała wszystko z przemytem.
Gdy pozostałem w pokoiku sam na sam z Lowką, nie odzywając się do siebie w dalszym ciągu pakowaliśmy bandaże. Bandaże są to paski dla dziewcząt, które noszą towar z punktu do miasta. Stanowią coś w rodzaju olbrzymich, podwójnych kamizel, sięgających od piersi aż do uda. Są to podwójne płócienne worki, których wolną przestrzeń wypełnia się towarem. Noszczyca wkłada na siebie taką kamizelę z towarem, ważącą od 20 do 30 funtów i umocowuje ją paskami na barkach. Na bandaże wkłada kożuch i wyrusza w drogę. Bocznymi ścieżkami i drogami idzie sama lub w towarzystwie koleżanek do miasta. Taka noszczyca robi dziennie 2, 3, a nawet 4 tury, zarabiając od 5 do 20 rubli w złocie. Bombina miała siedem noszczyc, które działały sprawnie i nigdy nie wpadały, bo znały doskonale teren. Ułatwiały ich pracę znajdujące się w pobliżu lasy, dając im osłonę i schronisko. Droga była tak pewna, że dziewczyny chodziły nie tylko wieczorami i w nocy, lecz i we dnie.
Bombina zawołała mnie i Lowę na kolację. Skończyliśmy robotę i wyszli do dużej izby, gdzie zobaczyłem nakryty lśniącym śnieżnie obrusem duży stół. Kolacja była obfita, lecz niewybredna. Była wódka zaprawiona jakimś sokiem. Lowka jadł mało i niechętnie. Siedział zamyślony i widocznie coś w pamięci obliczał: wykrzywiał twarz, marszczył czoło, poruszał palcami rąk. Gdy patrzyłem na jego miny, miałem chęć parsknąć śmiechem. Ten człowiek nic nie widział i nie słyszał – był całkowicie pochłonięty interesami, robieniem pieniędzy.
Bombina zachęcała mnie do jedzenia. Raz po raz nalewała wódki. Początkowo piłem wstrzemięźliwie, później się rozweseliłem i zacząłem jeść i pić nie krępując się wcale. W pewnym momencie poczułem, że Bombina, siedząca na końcu stołu, położyła mi nogę na kolana. Wsadziłem rękę pod stół i zacząłem głaskać jej jędrną łydkę. Spróbowałem sięgnąć ręką wyżej, za kolano, lecz było niewygodnie. Bombina się zaczerwieniła, błyskała oczami, pokazywała w uśmiechu śliczne zęby i wesoło się śmiała. Mrugała do mnie i wskazując ruchem brwi na Lowkę, pokazała mi język. To pobudziło mnie do wybuchu śmiechu. Zamyślony żyd się ocknął i powiedział do Bombiny:
– Ja już pójdę sobie... Ja chcę spać... – Dobrze, dobrze!
Bombina żywo opuściła miejsce, wzięła z parapetu kieszonkową latarkę i wyszła wraz z Lowką z izby. Poprowadziła go na drugą połowę domu, gdzie miał pościel w bokówce.
Wkrótce wróciła. Zamknęła drzwi od sieni na grubą, żelazną zasuwę. Potem odsunęła zasłonę, zakrywającą stojące w rogu izby łóżko, poprawiła na nim poduszki, odrzuciła na bok kołdrę i zaczęła zdejmować z siebie sweter. Patrzyłem na nią.
– No, chodź! – po raz pierwszy rzekła do mnie "ty".
– Zgasić lampę?
– Nie. Nie trzeba. Ja później zgaszę. Kobieta była wspaniała. Łóżko miękkie, czyste i ciepłe. Lecz myśli moje biegły wciąż za partią Józefa Trofidy, przemykającą się w mroku nocy pomiędzy różnymi niebezpieczeństwami... Chłopaki prują czarną noc, dążąc na zachód. Gwiżdże im w uszach wiatr, mogą gwizdnąć i kule, mnie nie ma z nimi.
Teraz chłopaki na pewno omijają Stare Sioło. Na przodzie idzie szerokim, pewnym krokiem Józiek. Mruży oczy, wytęża słuch i wącha powietrze. Za nim drepcze z kwaśną miną Buldog. Za nim sunie pochylony naprzód ciężki, ponury Mamut. Potem idzie z podrygiem Wańka Bolszewik; ciągle się uśmiecha: przypomniała mu się jakaś niezwykła, erotyczna przygoda: "Szkoda, że nie ma komu opowiadać!", Następnie wlecze się, chybocząc biodrami, Szczur; prawą rękę ma w kieszeni, a w ręce – nóż. Za nim idzie Pietrek Filozof; ma ściągnięte brwi: o czymś myśli. Potem podąża jego nieodstępny druh, Julek Wariat; idzie lekko, wesoło, jakby tańczył. Potem przewala się z nogi na nogę Żyd pilnujący towaru, Izaak Konsul; wciąga cienką szyję w kark i podejrzliwie ogląda się na bok; szczególnie nie lubi lasu i przedzierania się przez krzaki; a najgorsze to: woda... "Kto go wie – co tam może siedzieć w nocy!" Potem lekko idzie drobnym krokiem Słowik... ciągle się uśmiecha. Dalej rozpuścił wąsy na wietrze Bolek Kometa; marzy o powrocie do miasteczka i o dobrym pijaństwie. Wreszcie ostatni wlecze się Felek Maruda. W marszu kiwa głową w tył i w przód, jakby ustawicznie komuś się kłaniał; czasem spostrzega, że odstał od partii, więc zaczyna gonić za kolegami. A ma takiego "czuja", że zawsze znajdzie ogon partii. Trop kolegów wyczuwa węchem – jak pies... Gdy dopędzając kolegów, wpada na Kometę, tamten burczy:
– Ciągnie się, cholera, jak smród za wojskiem. A potem leci jak osmalony! – A może się zamienimy na kurtki? – mówi do niego Maruda. – Dam dolara na dodatek.
– Tfu, wariat! – pluje Kometa i rusza w dalszą drogę.
Leżę z przymkniętymi oczami i myślę o różnych rzeczach. O Saszce, o harmoniście Antonim i o kobietach: o Heli, o Olesi Kaliszance, o Feli Weblinównie... porównuję je w myśli, szukam różnic i podobieństw. Nagle słyszę głos Bombiny:
– Posuń się trochę!
Przechodzi przeze mnie. Idzie do stołu. Jest tylko w koszuli. Paraduje pięknym, różowym ciałem. Umyślnie kręci się po izbie. Włazi na ławę i zdejmuje coś z półki. Wspina się na palce. Wiem, że robi to wszystko celowo – aby mnie podrażnić. I ona wie, że się domyślam tego. Mam chęć wyskoczyć z łóżka i porwać ją za ręce... gryźć, albo całować... Czy ja wiem? Wreszcie gasi lampę i biegnie do łóżka.
– Chu!... Ziiimno!...
Przyciska się do mnie gorącym, sprężystym ciałem.
A chłopaki teraz pewnie mijają Smolarnię. Płyną długim wężem w mroku nocy i myślą, myślą, myślą. Każdy niesie w sobie mnóstwo myśli. Każdy jest nie tam, gdzie jego ciało, a tam, gdzie szybują jego marzenia.
Gdy potem, po dwu dniach przyszła nasza partia, wstydziłem się wyjść do chłopaków. Wiedziałem, że będą kpić ze mnie. I nie omyliłem się. Gdy wszedłem do stodoły, chłopaki przywitali mnie głośnym krzykiem:
– Hura!
– Niech żyje!
– Jak tam najsłodsza Bombina?
– Funduj słoduchy! Jest za co! Udałem oburzonego:
Dajcie spokój, chłopaki. Ktoś pomyślałby, że i naprawdę...
– No nie gadaj... wiemy... Nas nie oszukasz!...
– Nie potrzebuję oszukiwać, ale nie ma czym się chwalić! A co: mam kłamać wam jak Wańka?
Tak się zachowywałem, że wprowadziłem wszystkich w błąd. Trochę później Wańka Bolszewik zapytał mnie na osobności:
– Powiedz prawdę, Władku. Ja nikomu nie powiem... Żebym zdechł, jeśli chociaż słówko komu pisnę!...
– No, co chcesz?...
– Powiedz prawdę: czy ma ładne cyce... Bo resztę wiem... Widać od razu!...
– Wiesz co? – odrzekłem. – Myślałem zawsze, żeś trochę głupi. A teraz widzę, że całkiem dureń!... Chcesz wiedzieć, jakie Bombina ma cyce, to jej zapytaj. Może ci pokaże, albo powie. Gdy w obiad do stodoły przyszła Bombina to, jak zwykle, wesoło przywitała chłopaków. Wszyscy uważnie nas obserwowali. Lecz ona żartowała i jak zwykle była zalotna. A ja – jak zwykle – milczałem. Chłopaki byli zdziwieni. Nawet Jóźka wprowadziłem w błąd. Zapytał mnie później, gdy poszedłem wraz z nim do chałupy pakować bandaże.
– No, i jak ci poszło z Bombichą?
– Dobrze.
– Warta grzechu, co?
– Stu grzechów warta!
– No i klawo! Baba będzie miększa... Widziałeś, jakie kosze szamki przytachała!
Drugi tydzień nie idę na robotę. Zdarzyło się nieszczęście. Nasza partia została rozbita. Stało się to tak: wracaliśmy bez towaru. Szczęśliwie wyminęliśmy wszystkie niebezpieczne miejsca i zbliżaliśmy się ku granicy. Gdy byliśmy w pobliżu Olszynki, na lewo od nas rozległy się strzały i krzyki. Trofida skierował się w prawo. Byliśmy już przy samej granicy, lecz w tym miejscu ciągnęły się zasieki z drutu kolczastego. Gdy szliśmy wzdłuż zasieków, szukając dogodnego przejścia, z przodu wyskoczyli krasnoarmiejcy i musieliśmy uciekać na oślep, w zupełnej ciemności. Zostałem sam. Nie uciekałem daleko. Umyślnie położyłem się na ziemi, tuż przy drutach, a gdy pościg minął mnie, rwąc ubranie i kalecząc ręce i nogi, powoli przedarłem się na drugą stronę zasieku.
Wróciłem do domu, lecz nie zastałem Józefa. Nie było go do rana, a we dnie się dowiedziałem, że Trofida został aresztowany przez baoniarzy. Złapano go w drutach kolczastych, z których nie mógł się wyplątać. Jutro odeślą go do Stołpców, do starostwa. Józef wpadł już drugi raz i może dostać za przemytnictwo kilka miesięcy. Dobrze, że nie dostał się w ręce bolszewikom. Prócz niego wpadli Buldog i Chińczyk. Z nimi jest gorzej, bo wpadli po sowieckiej stronie.
Słowik mówił, że Buldoga albo zabili, albo ranili, bo biegł za nim, a po strzale padł na ziemię i jęczał.
cdn