farolwebad1

A+ A A-

Kochanek wielkiej niedźwiedzicy (11)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

Po chwili rzekł:
– Wiesz, bracie, klawi to chłopcy i dobrześ zrobił, że mu pomogłeś. Ale z Saszką się nie zadawaj, bo to narwaniec! Z nim niejeden zginął! To nie dla ciebie "kumpania"! Tak!
– On wcale nie zapraszał mnie razem robić...
– No i klawo. A z towarem to ci dobrze się trafiło! Niech sprzeda za granicą, bo jeśli tu pójdzie na blat, to mało dostaniesz. Saszka weźmie pięć razy tyle. On chce ci dopomóc. Widzi, że chłopak jak się należy, no i tego...
– To jutro ja tam pójdę.
– Dobrze.
– Ja myślałem, że towar trzeba oddać. Józek się uśmiechnął i powiedział to samo, co słyszałem niedawno od Saszki:
– To nie agranda! Bergiera diabli nie wezmą. Za dwie partie odrobi wszystko. A my się odkujemy trochę... Parę chłopaków rzuciło noski naprawdę... Może wypijesz?
– Nie. Piłem u Saszki razem z Żywicą.
Po chwili Józef zapytał mnie z uśmiechem:
– Widziałeś Felę?


– Widziałem.
– No, jak ci się spodobała?
– Ładna!... Bardzo ładna!
– Tak, tak... Dziewka malowanie, ale wredna cholera! Jak tam pójdziesz, to się nie zadurz w niej. Ona lubi chłopcom głowy zawracać.
– Na mnie nie patrzyła nawet.
– Ona na nikogo nie patrzy, bo oczy ma paskudne... Oszalejesz, jak w nie spojrzysz!
Trofida westchnął i zamilkł. Może i on w niej się podkochiwał. Gdy poszedłem spać, długo nie mogłem zasnąć. Przed oczami przepływały mi różne obrazy i postacie.
Widziałem to siedem pięknych gwiazd konstelacji Wielkiej Niedźwiedzicy, to komiczną twarz Joska Gęsiarza, to śpiewającego Słowika, to żartującego Lorda, to grającego na harmonii Antoniego, to Saszkę, to Żywicę.
Wreszcie wszystkich przysłoniła Fela. Miała śliczne nagie ramiona, wspaniałą, dumną twarz, krucze włosy... I tak ślicznie do mnie się uśmiechała!

5
Nazajutrz, po śniadaniu, udałem się do Saszki. Zastałem go leżącego na kanapie. Nogę miał obandażowaną.
– Jak zdrowie? – zapytałem go. – Dobrze. Był felczer, opatrzył mi nogę. Za parę dni można będzie chodzić.
– Doskonale!
– No, jak tam z towarem?
– Mnie wszystko jedno. Józef mówił, że ty najlepiej opylisz. Ale nie chcę dodawać ci pracy.
– Jaka tam praca?... Razem z moim towarem opylę. Zaczekam tydzień... A może ci zaraz sarmak potrzebny?
– Mam trochę forsy... Dla mnie wystarczy.
– To i klawo!
Do pokoju weszła Fela. Była w ładnej sukience granatowego koloru i lakierowanych pantofelkach. Przywitałem się z nią. Zauważyłem, że ma zielone oczy. Zaczęła porządkować stół. Z przyjemnością patrzyłem na jej zgrabne ruchy. Parę razy z ukosa spojrzała na mnie. Po pewnym czasie Saszka zwrócił się do siostry:
– Pójdziesz do kościoła?
– A jakże?... Pójdę...
– Sama?
– A z kim?
– Ot, koleżka ciebie odprowadzi. Pójdziesz z Felą? – zapytał mnie Saszka. Trochę się speszyłem i rzekłem pośpiesznie:
– Owszem. Pójdę chętnie!
Wkrótce wyszedłem wraz z Felą z mieszkania. Dzień był piękny. Ulicami w kierunku kościoła ciągnęło sporo ludzi, przeważnie młodzież. Nie wiedziałem, o czym rozmawiać z Felą, więc szliśmy w milczeniu. W pobliżu kościoła mijało nas sporo odświętnie ubranych ludzi. Prawie każdy witał moją towarzyszkę:
– Uszanowanie pannie Felicji!
– Dzień dobry, panno Felciu!
W pobliżu kościoła spostrzegłem grupę, składającą się z pięciu mężczyzn, w wieku od 25 do 35 lat. Był z nimi Alfred Alińczuk, którego widziałem w sadzie Trofidy wraz z Helą. Zrozumiałem w lot, że to są bracia Alińczuki. Byli ubrani z mieszczańskim, pretensjonalnym szykiem: lakierki lub polakierowane buty, kolorowe garnitury, jaskrawe krawaty, cyklistówki, kapelusze. I wszyscy mieli w rękach szpicruty. Gdy Alfred Alińczuk dostrzegł mnie idącego wraz z siostrą Saszki, wysunął się naprzód i twarz jego przybrała zaczepny, złośliwy wyraz. Gdy zbliżyliśmy się bardziej, osłodził ją maślany, sztuczny uśmiech. Ukłonił się – jak wówczas Heli – naraz: kapeluszem, szpicrutą i ruchem głowy.
– Pannie Felci moje uszanowanie! Fela skinęła mu głową i rzekła życzliwie:
– Uszanowanie panu!
Potem się zwróciła do mnie:
– Ja pójdę sama. Możecie zaczekać, jeśli macie czas i chęć. A jak nie, to do widzenia!
– Ja zaczekam.
– Dobrze.
Poszła do kościoła, a ja zacząłem się przechadzać w pobliżu. Na stopniach kościoła umieściły się malownicze grupy dziewcząt w kolorowych sukienkach. Chłopaki, napuszeni jak pawie, defilowali po kilku i pojedynczo przed gankiem kościoła, niby nie zwracając uwagi na dziewczęta, lecz ustawicznie zerkając ku nim ukradkiem. Ktoś pociągnął mnie za rękaw. Zobaczyłem Lorda. Uścisnął mi dłoń.
– Co tu robisz? – zapytał mnie.
– Czekam na Felę Weblinównę.
– O! To znasz ją?
– Tak.
– No, no!... Morowa szmara!
Potem wskazał głowę zgrupowane na stopniach kościoła dziewczęta i rzekł:
– Cały przetak bab się zebrał! Wszelkiego koloru i kalibru! Na każdy gust. Do wyboru!
Oddalił się, skubiąc angielskiego wąsika. Zacząłem się przechadzać po dziedzińcu, zerkając co chwila ku drzwiom kościoła i oczekując na wyjście Feli. W pewnym momencie znalazłem się w pobliżu grupy braci Alińczuków. Alfred stanął mi na drodze i ściągając wąskie brwi patrzył mi w oczy. Chciałem odsunąć go na bok i przejść, lecz on powiedział:
– Ty przyprowadziłeś Felę?
– Ja... A co ci do tego?
– No, to dybaj do chałupy.
– Czemu to?
– Ja ją odprowadzę.
– To, jak ona zechce.
Alińczuk pochylił ku mnie zaczerwienioną twarz i syknął:
– Nie skacz smyku, bo cię osadzę!... Frajerze!...
– A no spróbuj!
Zrobiłem krok w tył. Bracia Alińczuki powyciągali ręce z kieszeni. W tym momencie jeden z Alińczuków zatoczył się, odepchnięty na bok i przed Alfredem stanął Szczur. Zbliżył swoją twarz ku jego twarzy i zaczepnie gwizdał mu w nos, mrużąc oczy. Alfred się cofnął, zaciskając pięści. A Szczur powiedział wolno, cedząc wyrazy przez zęby.
– Ty, szpaniuga!... Czego tak się rozbijasz?
– Mądrze! – rozległ się głos Lorda, który zbliżył się ku nam.
– Widzisz go! Zuuuch! – ironicznie rzekł Szczur, wskazując ruchem głowy na Alfreda.
– Zuch: na jednego we dwóch! A przeciw zucha zdechła mucha! – odezwał się Lord. A po chwili dodał:
– Uważaj Szczur, żeby ciebie nie naleli! Patrz: pięciu takich żyganów!
– Mam ich tam, gdzie kura ma jajko! Wszystkich pięciu! Są mocni, ale w pysku!
– No, nie gadaj! Jeśli Fredek nie zuch, to świnia nie piękność! To groźny zadziora!
– Krowom ogony zadzierał.
Około nas zaczęli zbierać się gapie. Rozległy się wybuchy śmiechu. Alińczuki wyszli z ogrodzenia na ulicę. Bali się robić awanturę, bo wiedzieli, że Szczur nie będzie się bił na pięści, a ma w pogotowiu nóż. A Szczur, jak uprzykrzona mucha, trzymając ręce w kieszeniach i chybocząc biodrami krążył w pobliżu. Lord spacerował ze mną.
– Ty uważaj na Alińczuków. A najwięcej na Alfreda. To są dranie!... On do Felki się pali. Chciał ciebie odstraszyć... Ty kup sobie zadrę, bo różnie może być!
Nazajutrz, idąc za radą Lorda, kupiłem sobie duży sprężynowiec.
Józef wyostrzył mi go jak brzytew, że golił włosy na ramieniu. Gdy Fela wyszła z kościoła, wraz z Lordem odprowadziłem ją do domu. Zaprosiła nas do mieszkania. Saszka był sam i widocznie się nudził. Zaproponował nam grę w tysiąca po pięć rubli za partię. Graliśmy w karty do zmierzchu.
A potem pożegnałem Saszkę i wraz z Lordem wyszedłem z mieszkania. Fela nie wyszła ze swego pokoju, aby nas pożegnać. Gdy opuściliśmy mieszkanie Saszki zaczął padać deszcz i zerwał się wiatr.
– Cholera, psi czas! – rzekł Lord.
– Tak... Pogoda podła!
Powolnie brnęliśmy wąskim zaułkiem. Nogi grzęzły w błocie. Lord się zatrzymał i zapytał mnie:
– A może pójdziesz do Kaliszanek?
– Co to za jedne?
– Wesołe dziewczynki. Nogami na życie zarabiają!... Tu parę kroków. Chodź!
Na brzegu miasteczka zbliżyliśmy się do wolno stojącego domu. Lord zapukał w okiennicę. Ze środka odezwał się wesoły głos.
– A kto tam?
– Ja. Jego ekscelencja hrabia Bolesław z przyjacielem!
– Aha! Zaraz.
Po chwili weszliśmy do sporej izby. Była dość czysta. Na ścianach wisiało mnóstwo obrazów i oleodruków. W jednym rogu izby był duży stół, zasłany niebieską ceratą.
– Franka, niech żyje! – krzyknął Lord.
Chwycił wpół dziewczynę, która wprowadziła nas do mieszkania i uniósłszy ją w górę tak prędko okręcał się po izbie, że fikała nogami w powietrzu.
– Puśćże, wariacie, bo w łeb trzasnę – krzyczała dziewczyna.
Zobaczyłem siedzącego za stołem Bolka Kometę. Lord również go dostrzegł, więc szeroko rozłożył ręce i rzekł do mnie:
– Uważaj, Władku. W niebie jesteśmy! – wskazał ręką starszą, tęgą kobietę i powiedział:
– Słońce! – potem, pokazując kolejno trzy znajdujące się w izbie dziewczyny powiedział:
– Gwiazdy!
– Wreszcie wskazał na przemytnika i rzekł:
– A to kometa! Wszystko w komplecie!
Zuzia Kaliszanka, gospodyni mieszkania, szykowała kolację. Postawiła na stole miskę gotowanych kartofli, które parowały aż pod sufit i dużą misę zsiadłego mleka.
– Zsiadłe mleko z kartoflami to taka opycha! – rzekł Lord, całując koniuszki palców.
– Co ty na to, Kometa?
– Uhum... – odezwał się przemytnik, który, jak spostrzegłem, był już pijany.
– Zuziu, najsłodsza! – zwrócił się Lord do gospodyni.
– Żeby tak kapuchnę wódziuchny!
– Aha, zaraz! – odezwała się kobieta.
– Żeby mnie potem grandy narobili!
– Chyba nas znasz, aniele! – rzekł słodko Lord.
– Właśnie, że znam. Dlatego i nie dam.
Lecz pani Zuzia niedługo się opierała i wkrótce przyniosła flaszkę wódki. Kometa się ożywił i odzyskał mowę.
– Mówię i powiadam chłopaki, że nie ma porządku na świecie! – rzekł chrapliwie.
– Cholera wie, gdzie wszystko się pochowało! Ani wypić, ani się zabawić; nawet Antoniego nie ma!
– Nie. Obejdzie się. W takim towarzystwie – Lord mrugnął ku kobietom – nie sprzykrzy się i bez muzyki!
Zuzanna Kaliszanka od kilkunastu lat trudniła się zawodowo handlem miłością. Jej trzy córki również poszły tą drogą. Gdy patrzyłem na te cztery kobiety, to doznawałem dziwnego wrażenia. Nie mogłem uwierzyć, że to jedna rodzina: matka i córki. Młodsza córka, Olesia, była pulchną blondynką. Średnia, Franka, miała rude włosy i była prawie tak tęga i wysoka, jak matka. A matka ich była rosłą, tęgą brunetką. Nie bacząc na starszy wiek, Zuzia dobrze jeszcze się trzymała i "pracowała" na równi z córkami. U niektórych stałych gości cieszyła się nawet większym wzięciem niźli córki, bo była mistrzynią w sztuce miłosnej.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.