Takie stąpnięcie na twardy grunt to jest torturka, że lepiej nie pytać. Jakby człowiekowi ktoś szpile wbijał w kolana. A potem, wolno, wolno, kuśtykając, klnąc rozmaitymi „f...” i „sh..” , schylając się i niby rozmasowując bolące nogi szli kołysząc się i utykając najpierw do ubikacji a potem do restauracji gdzie ciężko, z uczuciem niewypowiedzianej ulgi, jak po jakimś forsownym biegu, siadali „wreszcie” przy stoliku.
- How you doin’ Sue? - mówili do podchodzącej kelnerki, a ona odpowiadała:
-Alright...How you doin’?
-You know, f...knees are killing me...
- I know...
A potem nalewała kawę, którą trucker brał z rozkoszą i mrużąc oczy pił wiedząc, że za małą chwilkę Sue znowu podejdzie i znowu napełni kubas do pełna, a trochę później jeszcze raz. Podwójne frytki, wielki hamburger, „boston cream pie”, rachunek i wolne wstawanie od stolika, znowu sykanie, znowu „f...” i „sh..”, a zaraz potem „Geez!” i kulejąca droga do ubikacji gdzie trzeba trochę poczekać aż natura przełamie tą cholerną prostatę i będzie się można jako tako wysiusiać...
No więc taki mniej więcej był Billy Kimberley - trucker od przeszło czterdziestu lat, znający chyba wszystkie truck stopy na kontynencie, wszystkie kelnerki, wszystkie garaże, a przede wszystkim highwaye! Billy to był wyjadacz, znawca i z całą pewnością kochał to co lubił.
Wszystko to niewiele mu jednak w życiu pomogło, bo przez tą miłość do szerokiej drogi, truck stopów i milionów kaw doigrał się rozwodów z dwiema żonami, rozstań z trzema dziewczynami, paru bankructw i właśnie tych zruinowanych kolan. Doigrał się jeszcze paru innych rzeczy, ale co tu mówić o drobiazgach takich jak na przykład to, że Billy Kimberley nie miał właściwie domu, dzieci nie widział od lat, a o wnukach to wiedział tylko tyle, że są, ale jakie - chłopcy czy dziewczynki, w szkole czy jeszcze nie - to tego już nie pamiętał, albo po prostu nie wiedział.
Jego życie układało się jakoś tak, że na niektóre sprawy po prostu nie było czasu. Czasem coś mu się przypominało - jak na przykład - gdy w Święta Bożego Narodzenia - siedział gdzieś na jakimś zapyziałym truck stopie i zdarzyło mu się widzieć sztuczną choinkę postawioną na kontuarze. Święta.
Kelnerka Sue /albo może Lucy czy Beth czy jeszcze jakaś inna/ podchodziła i pytała:
- Hi, Billy - to co - pracujesz w święta?
- A pracuję...
- Ja też...
I na tym się mniej więcej kończyło, ale ta marna choinka na kontuarze i to pytanie o święta przywoływały coś dalekiego, tęsknego i ciepłego. Przecierał wtedy twarz dłońmi jak ktoś kto się budzi z głębokiego snu, albo chce coś ukryć - jak na przykład zachodzące łzami oczy...
Sam. Sam, ale z wyboru. Ostatecznie czego się spodziewał? Miesiącami poza domem. W końcu, która kobieta to wytrzyma? A te krótkie dni gdy wreszcie przyjechał i już myślał kiedy znowu wyjedzie to niby co miało być? Żart jakiś czy co? Nawet nie chciało mu się naprawić tego cieknącego zlewu, a przecież prosiły go o to. Miały w końcu przygotowane dla niego „honey do lists”.
I nawet nie dlatego, że chciały tych napraw, pomalowań i ulepszeń. Te listy to były przede wszystkim takie delikatne przesłania, że jeszcze są razem, że nie wszystko stracone. Że jeszcze coś ich łączy.
Ale Billy nie widział tego. Nie naumyślnie! Co to to nie! Po prostu nie widział. Myślał o tym, że pojutrze trzeba wyjechać, że znowu będzie spokojnie i cicho i nikt mu nie będzie zawracał głowy.
Seks? Tak, ale niekoniecznie. Odwykł - o ile w ogóle można od tego odwyknąć. A przecież jedna po drugiej i po trzeciej czekały, czekały, przygotowywały się na jego przyjazd, czasem nawet kupowały coś fikuśnego, robiły kolację „przy świecach”... No więc szli potem do łóżka, czasem wychodziło, a czasem nie i już nie było czasu na przytulenie i jakąś rozmowę, bo Billy Kimberley zasypiał ciężkim, chrapiącym snem z zatrzymywaniem oddechu, głębokim wzdychaniem i kopaniem nogą. Rano zwlekał się z łóżka i znowu klął cholerne kolana i jeszcze cholerniejszą prostatę, która kazała mu stać nad muszlą i czekać do nieskończoności na wysiusianie...
Jeszcze cmoknięcie w policzek, czasem klepnięcie w pupę i już go nie było.
Zostawiały go więc własnemu losowi, bo ile można prosić i czekać? Zostawiały, bo nie chciały sobie do reszty zawiązywać życia - ile go tam jeszcze zostało. I tak miał szczęście bo pierwsza urodziła mu dwie córeczki, druga syna, ale dla dzieci też jakoś nie znalazł czasu. I tak to było...
Sam. Niby z wyboru, ale wtedy gdy go poznałem i pytałem sam nie pamiętał kiedy tego wyboru dokonał i czy w ogóle go kiedyś dokonywał. Życie zrobiło to za niego.
-To jak Billy - pytałem - nie boisz się samotności?
-Nie, chyba nie - odpowiadał - będę jeździł dokąd się da, a jak już się nie da to wezmę ostatni kurs - wiem dokąd - i już nie wrócę... Co będę sam robił?
Ale życie zrządziło inaczej. Tak to już jest, że człowiek planuje, myśli, kombinuje, a w końcu wszystko układa się inaczej.
To już było w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych i Billy miał grubo po siedemdziesiątce, ale ciągle jeszcze jeździł. Kolana i prostata zakuwały go coraz bardziej w kajdany niedołężności i coraz wyraźniej było widać, że już niedługo tego i coraz bliżej do tego „ostatniego kursu”.
Zdarzył się jednak cud.
Może mu się należał? Może Bóg w swoim miłosierdziu postanowił potrzymać Billy’ego trochę dłużej przy życiu żeby dać mu szansę (?), albo po ludzku - trochę zapomnianego szczęścia - kto to może wiedzieć? Dość, że postawił na jego drodze piękny samochód - Chrysler Cordoba - rocznik 1975, który w tamtym czasie nazywano „del Oro”. Akurat to było trochę naciągane, bo prawdziwe „del Oro” nigdy nie weszło do produkcji, ale co tam - Cordoba ‘75 zasługiwała na tę nazwę. To był prawdziwie piękny, luksusowy wóz. Z boku, tuż obok drzwi pysznił się wspaniały emblemat - argentyńskie złote escudo! Cordoba!
Opowiadał mi o tym w jakiś czas później.
- Jechałem z flatbedem z workami nawozu na pole golfowe. Wąska droga pomiędzy farmami. County road. Jechałem wolno, bo przecież ładunek ciężki, pobocza miękkie a jeszcze było po deszczu więc wszędzie błoto i ślisko. I wyobraź sobie z bocznej drogi wyjechała na mnie nagle, bez zatrzymania Cordoba! Nawet nie zwolniła. Zahamowałem, ale nie całkiem bo, jak mówię, ślisko było no i traach! Czułem, że dotknąłem ją zderzakiem. Albo ona mnie - zależy jak patrzeć. Chciałem wyjść i zobaczyć i jakby na śmiech - nie mogłem. Kolana mi wysiadły! Wiedziałem, że kiedyś do tego dojdzie, że kiedyś powiedzą mi NIE, ale żeby akurat w takiej chwili? A zresztą jaka chwila jest dobra na kalectwo?
- Powiedz mi Marcin - powtórzył - jaka cholerna chwila jest dobra na kalectwo?
Siedzę więc spokojnie, masuję kolana i czekam. Ale z Cordoby nikt nie wysiada. Boże - przemknęło mi przez myśl - a może zabiłem człowieka? Ale jak? Przecież ledwo go dotknąłem!
No i czekam. Kolana do niczego. Próbuję się ruszyć, ale ból jak ogień! A w Cordobie nadal cisza. Wreszcie jakoś się wywlokłem i prawie na czworakach poczołgałem do samochodu. A w środku siedzi sobie kobieta i nic. Pali papierosa.
Żyjesz? - pytam.
Żyję, żyję - mówi - tylko czekam na ciebie, bo sama nie mogę wyjść. Nogi mam chore.
Myślałem, że pęknę ze śmiechu. Odludna droga, dookoła nikogo a tu dwoje kalek nie może się ruszyć. A ona też zaczęła się śmiać. I tak patrzyliśmy się na siebie i śmiali, śmiali aż do łez. A potem popatrzylismy sobie w oczy i wiesz co - jakbym odnalazł samego siebie... Jakbym tych oczu szukał całe życie...
Piękna Cordoba mówię - ciągnął Billy - tylko trochę uderzona. I znowu zaczęliśmy się śmiać.
Potem zjechałem do niej na farmę i już zostałem. I jesteśmy razem.
Ostatni raz spotkałem Billy’ego całkiem przypadkowo w Home Depot. Pchał wózek, na którym siedziała Mary.
-Skończyłem już z jeżdżeniem - mówił. Kiedyś trzeba. Myślałem, że nigdy do tego nie dojdzie, ale widzisz - mam teraz Ją i tak jest dobrze. A Mary uśmiechnęła się trochę figlarnie i dodała:
- Nie jeździ, bo reperuje moją Cordobę, którą rozbił! -Ja rozbiłem? - Billy udał oburzenie - Mary dziecinko - sama na mnie wjechałaś! I to specjalnie - dodał i zrobił do mnie oko.
A Mary pogłaskała go czule po ręce.
Wspomnienie historii tego starego, ale na nowo narodzonego truckera zawsze była dla mnie odświeżające. Żeby nie wiadomo jak było źle i beznadziejnie to może się zdarzyć cud i nasze życie wyjdzie znowu na prostą!
Tymczasem zbliżał się termin naszego wyjazdu. Kolejnego wyjazdu z Polski.
Pamietałem ten pierwszy. Cały tygodniowy pobyt był wtedy dla mnie nie lada trzęsionką, bo nie mogłem sobie wybić z głowy dawnych, przedemigracyjnych przeżyć. Cały czas rozglądałem się nieufnie i liczyłem godziny dzielące mnie od powrotu do Kanady.