farolwebad1

A+ A A-

Dyskretny "urok" starości (17)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

Braniecki1918 01        Na lotnisku byłem już chyba cztery godziny wcześniej i z tego stresu poszedłem do baru na śniadanie. Był ranek, ale na lotnisku tak jak na truck-stopie - ludzie przyjeżdżają i wyjeżdżają o różnych porach. Śniadanie podawane jest więc całą dobę.

        Jak się jest samemu to zawsze jakieś głupoty chodzą człowiekowi po głowie. Wziąłem sobie sporą golonkę i podwójną wódkę. Dziewczyna za kontuarem przyjmując pieniądze uśmiechnęła się wesoło:

        -Całkiem dobre śniadanko! To chyba z tych „nerw” przed samolotem - prawda?

        Byłem tak wystraszony, że nie wiedziałem co mówię:

        -Czy mogę prosić trochę ketchupu? - zapytałem. Popatrzyła na mnie jak na jakieś widmo. 

        - Ketchupu?! To nie chrzanu? 

        -No tak, tak - pewnie, że chrzanu! - otrząsnąłem się. Nie mogłem się doczekać chwili gdy będę już w samolocie.

        Później, podczas kolejnych wizyt w Kraju już się trochę wyciszyłem, ale ten pierwszy wyjazd pamiętam dobrze. I pamiętam, że wódka do tej golonki była raczej ciepława.

        Przy następnych okazjach, gdy zamawiałem wódkę zawsze mówiłem - „zimną proszę - zamrożoną!”. Czasami musiałem być bardziej precyzyjny:

        -Poproszę scotch z lodem. 

        -A ile kostek? 

        -Kostek? 

        -No tak - ile kostek lodu? 

        Jakoś nigdy o tym nie pomyślałem. Przecież kostka kostce nierówna.

        Zbliżał się więc dzień naszego wylotu. Jeszcze parę sąsiedzkich wizyt:

        -A dzień dobry - to wyjeżdżacie? 

        -Ano wyjeżdżamy.

        -Ja bardzo przepraszam, ale widziałem tam koło garażu takie stare deski... czy będziecie je państwo używać, bo jakby nie to bym może wziął...

        -Proszę bardzo - proszę wziąć. 

        -A ta stara kosiarka - co to stoi w cieplarni? 

        -No tak - jest, ale zepsuta... 

        -To nic, to nic - jakby było można to też bym wziął. 

        -Proszę bardzo!

Ale do wyjazdu ciągle jeszcze mieliśmy dwa dni nabite załatwianiem różnych spraw. W „Jodle” sytuacja była raz lepsza raz gorsza i nigdy nie wiedzieliśmy co zastaniemy. To była jak jazda kolejką w lunaparku. Serce mi drżało ile razy tam wchodziłem.

        W przedostatnim dniu złożyliśmy krótką wizytkę kierowniczce Domu - pani Marii.

        -A wie pan, że udało mi się ustalić kto przywoził książki do naszej biblioteki - zaczęła.

        Uśmiechnąłem się. Tak - oczywiście - karta z 1946-go, ulica Wejnerta, Powązki, bukiecik na starym grobie...

        -Co pani powie?! Bardzo miło, że pani pamiętała!

        -Dam panu nazwisko i adres o ile jest pan jeszcze zainteresowany.

        -Znakomicie!

        Potem było regulowanie należności za opiekę, ustalanie kontaktów a na koniec serdeczności, uśmiechy i jeszcze raz serdeczności.

        Tuż koło wyjścia wygrzewał się na słońcu mój znajomy pan Kozłowski - buchalter.

        -To kiedy pan przyjedzie, wpadnie do mnie?

        -Myślę, że niedługo panie Kozłowski. Niedługo. Może w listopadzie...

        -No dobrze. Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy... Może...,bo wie pan - wczoraj przyszły moje wyniki ze szpitala. Rak. Rak prostaty. Taki drobiazg cha, cha, cha! Lekarz mówił mi to z taką rezerwą! Śmiechu warte! A mnie to przecież wszystko jedno - swoje przeżyłem, jak na razie nic mnie nie boli... kto wie może się zobaczymy! Ale jak pan przyjedzie niech pan się odezwie - zgoda?

        -Ależ oczywiście panie Kozłowski! Proszę się nie obawiać - wpadnę na pewno! Do listopada nie tak znowu daleko. Niech pan się trzyma!

        Podaliśmy sobie ręce. Jeszcze mocna, ciepła dłoń i spokojne a nawet wesołe oczy.

        Nie lubię pożegnań! Boże jak ja nie cierpię pożegnań! Wilgotnych oczu, smutnych uśmiechów, ściskania się, próśb, zaklęć, poleceń i zapewnień!

        „Pamiętaj, że ja zawsze... a ty pisz, albo dzwoń i jak będzie ci źle to wracaj i tak dalej”.

        Pożegnania to ocean emocji, smutku i żalu. Naturalnie mówię tu o pożegnaniach z kimś kochanym i bliskim.

        Teraz żegnaliśmy mamę, świeżo poznanych znajomych, pielegniarki i w ogóle cały Dom „Jodła”.

Nie lubię pożegnań.

        Pamiętam ich tak wiele! Pamiętam oczywiście te, w których żegnałem albo byłem żegnany, ale też te, które były czyjeś - ludzi, których nie znałem, ale które mną poruszyły i wycisnęły łzy. Jednym z nich było pożegnanie, które widziałem jeszcze w 1966 roku w gdyńskim porcie w czasie wychodzenia w morze naszego transatlantyku Batory.

Otóż, był zwyczaj, że wtedy gdy pasażerowie wchodzili na pokład, na nabrzeżu orkiestra grała słynny polonez „Pożegnanie Ojczyzny” Ogińskiego. To były sześćdziesiąte lata, granice ledwo uchylone, wyjeżdżało się rzadko. Wyjazdy były wydarzeniem, które kształtowało całe rodziny. Ktoś jechał do Ameryki, ktoś inny do Francji, ale prawie każdy jechał na długo. Wyjeżdżał z rozmaitymi myślami, zwykle biedny jak kościelna mysz, z głową pełną obaw co będzie.

        Wyjazd Batorego symbolizującego otwarty świat, dalekie podróże i Amerykę(!) był wydarzeniem samym w sobie a co dopiero mówić o tym czym był dla jego pasażerów - tych, którzy być może wyjeżdżali na zawsze.

        „Pożegnanie Ojczyzny” grano przez cały czas, aż do chwili gdy statek znikał na horyzoncie. Przy tych nastrojowych, patriotycznych dźwiękach dochodziło do niesamowitych scen pożegnań! Miałem wtedy 17 lat i pamiętam ogromne wrażenie jakie na mnie zrobiły!

        Pamiętam zwłaszcza młodego mężczyznę, którego odprowadzało kilkadziesiąt osób. Może pół wioski, może sąsiedzi z tego samego bloku, a może po prostu ogromna rodzina. Płacz był tak powszechny i tak udzielający, że wielu innych - zupełnie obcych ludzi wycierało chustkami oczy. Młody mężczyzna słaniał się na nogach i ciągnąc jakiś tobół czy wypchaną teczkę dosłownie zalewał się łzami! Cała scena miała tak olbrzymi ładunek emocji, że sam płakałem jak bóbr chociaż - jak powiedziałem - nic mnie z tym odjeżdżającym biedakiem nie łączyło.

        Co prawda dość szybko wróciłem do jakiej takiej równowagi, bo akurat to był pierwszy rok kiedy w sopockim Non-Stopie występowały Czerwone Gitary i „Historia jednej znajomości” królowała na plażach, deptakach i nadmorskich bulwarach.

        Poza tym przeżywałem wtedy swoją własną „historię jednej znajomości” więc „life was good”! Zresztą czy może być inne jak się ma 17 lat?!

        Mimo to obraz wyjazdu tego młodego człowieka, który łkając opuszczał swój Kraj pozostał we mnie do dziś.

        Zresztą co tu mówić?! Każdy z nas przeżywał różne pożegnania niezliczoną ilość razy.

Inna rzecz, że co innego żegnać kogoś a co innego żegnać własny Kraj i dotychczasowe życie.

        Miałem kiedyś ciekawą przygodę, która dobrze ilustruje tę różnicę.

        Otóż zdarzyło się, że we wrześniu 1973 roku płynąłem promem z Ceuta na marokańskim wybrzeżu do Algeciras w Hiszpanii. To nie jest duża odległość. Cieśnina Gibraltarska. Płynie się około godziny, a jeśli bardzo wieje to półtorej.

        Stałem na pokładzie i patrzyłem na oddalający się afrykański brzeg gdy nagle posłyszałem czyjś cichy płacz. O parę kroków ode mnie stała kobieta, która z widocznym wzruszeniem patrzyła na znikający ląd. Tuman wody zasłaniał widok. Wszystko było mokre, a szczególnie twarz kobiety.

        Już już chciałem podejść i zapytać się czy nie potrzebuje czegoś gdy wtem sama odwróciła się i wycierając oczy zapytała:

        -Czy mógłbyś mi dać papierosa?

        Takie pytanie nie było wtedy i tam niczym specjalnym. Zresztą kobieta była w średnim wieku a ja ze swoimi 24 latami mógłbym być co najwyżej jej synem.

        W każdym razie zapaliliśmy.

        Pytałem ją czy kogoś zostawiła i dlaczego płacze a ona odpowiedziała, że zostawiła cały Kraj! Jej Kraj, dom i całe życie.

        Uciekała z Rodezji.

        To był czas nasilającej się tam rewolty. Biali farmerzy masowo emigrowali uciekając przed czarnoskórymi bojówkarzami, od których nie mogli spodziewać się ani sprawiedliwości ani litości. Zabierali więc co mogli i wyjeżdżali zostawiając domy, farmy i dobytek wielu lat. Czasem uciekali jak to się mówi „w jednej koszuli” gonieni przerażającym, nocnym wyciem zbliżających się band. Niektórzy uciekali do pobliskiego Malawi albo do Republiki Południowej Afryki a jeszcze inni do portugalskiej Angoli i Mozambiku. Chcieli być blisko. „W razie czego” - mówili. Śpiewali „Don’t say goodbye to Rhodesia” i żyli nadzieją powrotu. Wierzyli, że karta się odwróci i wrócą do swoich domów, pól i ogrodów. Całkiem tak jak kiedyś ci wypędzeni z Wołynia, Podola, Pokucia i całych Kresów! Całkiem jak oni! Zresztą - jak się dowiedziałem - wśród emigrujących białych była spora garść Polaków dobrze już tam zakorzenionych i urządzonych.

        Inni wyjeżdżali daleko. Żegnali Afrykę i jechali do Brazylii, Argentyny, Australii czy Kanady. To jednak było dużo cięższe bo Afryka miała w sobie coś hipnotycznego i wołała!

        Płacząca kobieta mówiła mi, że płacze za swoim domem, Rodezją i całą Afryką! Jej cała rodzina była wraz z nią, jechali do Anglii, byli anglojęzyczni, mieli pieniądze i przygotowane możliwości urządzenia, a mimo tego wszystkiego ogromny żal za Krajem przytłaczał ją!

        O Rodezji mówiła z takim żarem i miłością jakby to była jej jedyna miłość, którą bezpowrotnie traciła!

        Gdy z perspektywy mojej własnej emigracji przypomniałem sobie po kilku latach tę płaczącą kobietę pomyślałem, że w porównaniu z nią mój patriotyzm pozostawia wiele do życzenia!

        Dzień w domu mojej babci - to jest matki mojej Mamy - zaczynał się wcześnie!

        I to „wcześnie” to było naprawdę WCZEŚNIE! O czwartej rano wszyscy byli już na nogach. Głośne rozmowy, kuchenne hałasy, pokrzykiwania i w ogóle domowo- gospodarski rozgardiasz przerywany pianiem kogutów, dalekim porykiwaniem świeżo wydojonych krów i chrzęstem wyciąganych ze studni wiader. „Wylegiwanie się” do szóstej uważane było za rozpustę graniczącą z grzechem.

        Chociaż goście byli z tego reżimu zwolnieni to i tak spanie w takich warunkach było fikcją! Wstawali więc na śniadanie i bez ceregieli zasiadali do nakrytego jeszcze poprzedniego wieczoru stołu. Tak było - zaraz po kolacji nakrywano do śniadania. Kochana Hela, która była w babcinym domu od niepamiętnych czasów, mówiąc różaniec, podawała zbożową kawę i chleb z masłem. Niektórzy brali też twaróg ze śmietaną lub miód i to wszystko.

        Całe gospodarstwo było resztówką dość sporego majątku, którym przed wojną niepodzielnie rządził mój pradziadek. Po parcelacji zostało mniej niż 50 hektarów. 

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.